Andrei Makine - Kobieta, która czekała.rtf

(320 KB) Pobierz

Andreï Makine

KOBIETA, KTÓRA CZEKAŁA

przełożyła Katarzyna Bieńkowska

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

I

1

„Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia (choćby jedynie do szczęścia czysto fizycznego, tak, do banalnego spełnienia zmysłowego), która jednak wybrała, można powiedzieć niefrasobliwie, samotność, wierność wobec nieobecnego, wyrzekając się kochania…”.

Napisałem to zdanie w tym szczególnym momencie, w którym człowiekowi się zdaje, że poznał już kogoś (tamtą kobietę, Wierę). Wcześniej występuje ciekawość, domysły, pragnienie wyznań. Chęć przeniknięcia drugiej osoby, odkrycia jej sekretów. Później, gdy zagadka jest już rozwiązana, przychodzą te słowa, często pretensjonalne i kategoryczne, słowa, które analizują, stwierdzają, podsumowują. Wszystko staje się jasne i pewne. A to może się przerodzić w związek miłosny albo w obojętność. Tajemnica drugiej osoby jest oswojona. Jej ciało sprowadza się do mechaniki zmysłowości, wzbudzającej pożądanie bądź nie. Jej dusza ogranicza się do zbioru przewidywalnych reakcji.

W istocie na tym etapie dochodzi do swego rodzaju morderstwa, gdyż zabijamy ten nieskończony i niewyczerpany byt, który spotkaliśmy. Wolimy mieć raczej do czynienia z konstrukcją słowną niż z żyjącą istotą…

Podczas tych wrześniowych dni w wiosce leżącej w środku lasów, które ciągnęły się aż do Morza Białego, musiałem notować tego typu spostrzeżenia: „niewyczerpany byt”, „morderstwo”, „kobieta obnażona za pomocą słów”… Wówczas (miałem dwadzieścia sześć lat) podobne refleksje wydawały mi się ogromnie przenikliwe. Odczuwałem przyjemną dumę, że odkryłem sekretne życie kobiety, która mogłaby być moją matką, że w kilku zręcznych zdaniach zdołałem wyrazić jej los. Myślałem o jej uśmiechu, o geście dłoni, jakim mnie pozdrawiała, widząc z daleka na brzegu jeziora, o miłości, którą mogłaby obdarzyć tylu mężczyzn, a której nie ofiarowała nikomu. „Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia. Tak, byłem dosyć dumny z mojej analizy. Przypomniałem sobie nawet, że pewien dziewiętnastowieczny krytyk używał terminu „dialektyka duszy”, chcąc określić u pisarzy tę sztukę zgłębiania sprzeczności ludzkiej psychiki. „Kobieta predestynowana do szczęścia, która jednak…”.

W ten wrześniowy wieczór zamknąłem notes i spojrzałem na garść borówek, zimnych i upstrzonych plamkami, które pod moją nieobecność Wiera zostawiła na stole. Za oknem ponad czarną linią lasu niebo zachowało jeszcze tę mleczną bladość, która przywoływała na myśl – odległą o kilka godzin marszu – senną obecność Morza Białego, już oczekującego zimy. Dom Wiery znajdował się na początku ścieżki prowadzącej przez zalesione wzgórza na wybrzeże. Pomyślałem o samotności tej kobiety, o jej spokoju, o jej ciele (w sposób jak najbardziej fizyczny wyobraziłem sobie kokon delikatnego ciepła otaczający to kobiece ciało pod kołdrą w krystaliczną mroźną noc) i nagle zrozumiałem, że żądna dialektyka duszy nie jest w stanie wyrazić tajemnicy tego życia. Życia zdecydowanie zbyt przejrzystego i boleśnie prostego w porównaniu z moimi uczonymi analizami.

Życia kobiety, która czekała na powrót ukochanego mężczyzny. I nie było tu żadnego innego sekretu.

Jedyny rys zagadkowy, a właściwie anegdotyczny, stanowiła moja pomyłka: po naszym pierwszym spotkaniu, które trwało ledwie kilka sekund, pod koniec sierpnia, minąłem się z Wierą raz jeszcze, na początku września. I nie poznałem jej. Byłem przekonany, że chodzi o dwie różne kobiety.

A przy tym obie wydawały mi się „tak zdecydowanie predestynowane do szczęścia…”

Później miałem poznać układ dróg, ruchliwe habity drzew, inne za każdym zakrętem, uskoki stromego brzegu jeziora, wzdłuż którego już wkrótce mógłbym wędrować z zamkniętymi oczami. Ale tego dnia pod koniec lata zaczynałem dopiero orientować się w okolicy, krążyłem tu i tam z tą podniecającą radością, że za modrzewiowym gajem mogę odkryć opuszczoną wioskę albo – z trudem utrzymując równowagę – przejść po drewnianym, na wpół zawalonym mostku. To właśnie u wejścia do jednej z takich na pozór niezamieszkanych wiosek ją ujrzałem.

Z początku miałem wrażenie, że zaskoczyłem kochającą się parę. W gąszczu porastającym brzegi jeziora dostrzegłem bardzo biały fragment uda, zarys tułowia naprężonego z wysiłku i usłyszałem zdyszany oddech. Wieczór wciąż był jasny, ale niskie, krwistoczerwone słońce znaczyło widok pręgami cienia i ognia, igrając w liściach wierzb. Spośród tego migotania wyłoniła się kobieca twarz, niemal muskając podbródkiem gliniastą ziemię, i natychmiast się odwróciła, w burzy odrzuconych do tyłu włosów… Powietrze było ciepłe, wilgotne. Ostatnie upały tego sezonu, „babie lato” przyniesione na kilka dni przez wiatr z zachodu.

Już miałem pójść dalej swoją drogą, kiedy gałęzie zatrzęsły się gwałtownie i kobieta wyszła z zarośli, skinęła głową w niepewnym geście pozdrowienia i pospiesznie poprawiła zadartą nad kolana sukienkę. Ja również ją pozdrowiłem, niezręcznie, nie bardzo mogąc dojrzeć jej twarz, którą znaczyły naprzemiennie promienie zachodzącego słońca i pręgi cienia. U jej stóp, ciężka niczym zwłoki topielca, zwijała się ogromna sieć rybacka, którą kobieta właśnie wyciągnęła z wody.

Przez kilka chwil trwaliśmy w bezruchu, połączeni niejasną współwiną, podobną tej, która towarzyszy pospiesznemu aktowi cielesnemu w mało bezpiecznym miejscu albo wręcz zbrodni. Patrzyłem na jej gołe stopy, czerwone od gliny, i na zwały sieci, targane nagłymi szarpnięciami: zielonkawe cielska szczupaków szamotały się niezdarnie, a nad nimi, zaplątany między pływakami, prężył się długi kształt, prawie czarny, który w pierwszej chwili wziąłem za węża (węgorz albo młody sum, zapewne). Ten stos lin i ryb powoli ociekał, w stronę jeziora sączyła się woda zmieszana z rdzawym szlamem, niczym cienka strużka krwi. Było parno jak przed burzą.

Nieruchome powietrze więziło nas w jednej niezmiennej pozycji, narzucając naszym ciałom bezwład jak z koszmarnego snu. A równocześnie powstało między nami porozumienie, bezwiedne i milczące, że wszystko jest możliwe między tym mężczyzną a tą kobietą, u schyłku tego dnia, w tej gwałtownej czerwiem. Absolutnie wszystko. I że nie istnieje nic ani nikt, kto mógłby temu przeszkodzić. Ich ciała mogły wyciągnąć się przy kłębach sieci, oddać się sobie nawzajem, przeżywać rozkosz, w miarę jak ze złowionych ryb uchodziło życie…

Oddaliłem się szybko, z poczuciem, że z tchórzostwa uniknąłem chwili, w której przeznaczenie wciela się w określone miejsce, w określoną twarz. Chwili, w której los pozwala nam choć rzucić okiem na niepojęty splot przyczyn i skutków.

Tydzień później spadła na nas kara, północno-wschodni wiatr przyniósł pierwszy śnieg, jakby chciał się zemścić za te kilka rajskich dni. Kara dość łagodna, złożona z białych, świetlistych tumanów, które przyprawiały o zawroty głowy, mąciły widok dróg i pól, wywoływały uśmiech na twarzach ludzi oślepianych garściami płatków sypanych w oczy. Ostre, przenikliwe powietrze miało smak nowej nadziei, obiecanego szczęścia. Podmuchy wiatru zasypywały gradem kryształków czarną taflę jeziora, a ono wchłaniało tę delikatną biel, wciąż na nowo, w swe przepastne głębiny. Brzegi natomiast były już rozjaśnione śniegiem i błotniste szramy, które nasza ciężarówka zostawiała na drodze, szybko się zabliźniały.

Kierowca, z którym często jeździłem od wioski do wioski, mianował się ironicznie „pierwszą jaskółką kapitalizmu”. Otar, Gruzin około czterdziestoletni, swego czasu otworzył pokątny handel futrami, po czym, zadenuncjowany, siedział w więzieniu, a obecnie cieszył się warunkową wolnością w tej północnej krainie, przypisany do starej ciężarówki o spróchniałej skrzyni. Była połowa lat siedemdziesiątych i „pierwsza jaskółka kapitalizmu” uważała zupełnie szczerze, że urządziła się całkiem nieźle.

– A poza tym tutaj na jednego faceta przypada dziewięć kobitek – powtarzał często z błyszczącymi oczami i lubieżnym uśmieszkiem.

O kobietach mówił bez przerwy, dla nich żył, podejrzewałem nawet, że cały ten kuśnierski interes miał na celu możliwość ubierania i rozbierania kobiet. Inteligentny zresztą i wręcz wrażliwy, wyolbrzymiał to swoje credo kobieciarza, zdając sobie sprawę, że tak właśnie postrzegano w Rosji Gruzinów: jako obsesyjnych donżuanów, monomaniaków seksu, nadzianych i prymitywnych. Odgrywał tę karykaturę, tak jak często cudzoziemcom zdarza się wcielać turystyczne stereotypy dotyczące ich rodzinnych krajów. Żeby nie rozczarować gapiów.

Mimo tej gry ciało kobiece stanowiło dla niego – w sposób naturalny i logiczny – jedyną rzecz, dla której warto było żyć. A najgorszą torturą stawała się niemożność wyznania tego życzliwemu powiernikowi. Chcąc nie chcąc, przyjąłem tę rolę. Wdzięczny Otar gotów był zawieźć mnie na Biegun Północny.

W tych opowieściach udawało mu się, sam nie wiem jak, unikać powtórzeń. A przecież chodziło nieodmiennie o kobiety pożądane, uwiedzione, zdobyte. Brał je na leżąco, na stojąco, skulone w kabinie jego ciężarówki, przyparte plecami do ściany obory wśród sennie przeżuwających zwierząt, na polankach u stóp mrowiska („oboje mieliśmy pośladki pożarte przez te cholery!”), w łaźniach parowych… Jego język był zarazem dosadny i kwiecisty: potrafił „rozpłatać to wielkie dupsko niczym arbuza”, a w łaźni „cycki się rozdymają, nabierają objętości, o tak, rosną zupełnie jak drożdżowe ciasto”, „przyparłem ją do pnia wiśni, zanurzyłem się w niej i dźgając, tak nią potrząsałem, że dosłownie tonęliśmy w deszczu spadających wiśni, byliśmy czerwoni od soku…” W gruncie rzeczy to był prawdziwy poeta cielesności, a szczerość jego zachwytu dla kobiecego ciała ratowała te opisy spółkowania od monotonii.

Któregoś dnia nieopatrznie spytałem go, w jaki sposób mogę poznać, czy kobieta gotowa jest przyjąć moje awanse, czy nie.

– Znaczy się, czy da dupy, czy nie da? – wykrzyknął, kręcąc jednocześnie kierownicą. – Ależ to bardzo proste, zadajesz jej jedno jedyne pytanie… – Jako dobry aktor wytrzymał pauzę, wyraźnie szczęśliwy, że może udzielić rady zielonemu młodziakowi. – Musisz wiedzieć tylko to jedno: czy ona je solone śledzie.

– Śledzie? Ale po co?

– Bo jeśli je solone śledzie, to ją suszy…

– No i?

– A jeśli ją suszy, to pije dużo wody.

– Nie rozumiem.

– Jeśli pije wodę, to znaczy, że sika, zgadza się?

– No tak, ale co z tego?

– To z tego, że skoro sika, to powinna posiadać płeć.

– To oczywiste, ale…

– A skoro ma płeć, to jej używa!

Zaniósł się śmiechem, zagłuszając warkot silnika, kuksnął mnie kilka razy w ramię i zgubił zamiecioną przez wicher drogę. To był akurat dzień pierwszego śniegu, na początku września. Przybyliśmy właśnie do wioski, która wydawała się opuszczona i której nie rozpoznałem. Ani drewnianych chałup odmienionych warstwami puchu, ani brzegów jeziora wyściełanych na biało.

Otar zahamował, złapał wiadro i podszedł do studni. Jego przedpotopowa ciężarówka zużywała – dziw nad dziwy – tyle samo wody, co benzyny.

– Całkiem jak ta babka, co je solone śledzie – zażartował Otar, puszczając do mnie oko.

Już mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, kiedy się pojawiły. Dwie kobiety, jedna wysoka i dość jeszcze młoda, druga – drobna staruszeczka; pokonywały wzniesienie prowadzące od jeziora w stronę drogi. Właśnie wzięły kąpiel w maleńkiej chatynce, z której komina wciąż wydobywały się obłoczki dymu. Staruszka szła z trudem, walcząc z uderzeniami wiatru, odwracając twarz przed tumanami śniegu. Jej towarzyszka zdawała się niemal ją dźwigać. Miała na sobie długi wojskowy płaszcz, taki, jaki kiedyś noszono w kawalerii. Była z gołą głową (może, gdy zaskoczył je śnieg, oddała swój szal starej), a jej szyja w ciężkim kołnierzu płaszcza zdradzała smukłość niemal dziewczęcą. Gdy dotarły do drogi, skręciły w stronę wioski, tak że widzieliśmy je teraz z przodu. I właśnie wtedy gwałtowniejszy powiew odchylił połę kawaleryjskiego płaszcza i przez chwilę mogliśmy dojrzeć biel piersi, którą kobieta zakryła pospiesznie, szarpiąc z irytacją klapy płaszcza.

Nie zapalając silnika, Otar uparcie spoglądał przez otwarte drzwiczki. Czekałem na jego komentarze, przypomniałem sobie słowa: „w łaźni cycki się rozdymają…”. Byłem pewien, że zaraz usłyszę tego typu rubaszną tyradę. I po raz pierwszy czułem, że te słowa, nawet jeśli dowcipne i dobroduszne, sprawią mi przykrość.

Ale on trwał bez ruchu, z dłońmi na kierownicy, ze wzrokiem utkwionym w dwa cienie kobiece, rozmywające się powoli w szalejącej zamieci…

Jego głos rozbrzmiał równocześnie z włączanym motorem i chlupotaniem błota pod kołami:

– Przeklęta Wiera! Ona czeka! Czeka! Wciąż czeka… Spartoliła sobie całe życie tym czekaniem! Został zabity czy zaginął, co za różnica. Człowiek płacze, zgoda, wypija solidny haust wódki, w porządku, nosi żałobę, doskonale, taki jest zwyczaj, ale potem człowiek znów zaczyna żyć. Życie trwa dalej, do cholery! Miała szesnaście lat, kiedy wyjechał na front, w czterdziestym piątym, i od tamtej pory ona czeka, ponieważ nie przyszedł żaden wiarygodny dokument potwierdzający zgon tego typa. Zaszyła się tutaj z tymi wszystkimi staruchami, o których świat zapomniał, a które ona wynajduje na wpół martwe po lasach. I czeka… I tak już, kurwa, czeka trzydzieści lat! A sam widziałeś, jaka wciąż jest piękna…

– Zamilkł, po czym rzucił mi dzikie spojrzenie i wrzasnął przeraźliwym głosem: – Ta historia nie podpada pod solonego śledzia, do kurwy nędzy!

Mało brakowało, a odpowiedziałbym tym samym tonem, sądząc, że to przekleństwo wymierzone było we mnie, ale się nie odezwałem. Rozpacz, z jaką uderzył o kierownicę obiema dłońmi, przekonała mnie, że to samemu sobie czynił wyrzuty. Jego twarz straciła śniadą karnację i stała się szara. Czułem, że w swej zawziętości nie chce zrozumieć tej kobiety, a równocześnie, jak to prawdziwy góral, żywi dla tego czekania niemalże nabożny szacunek, jakim zawsze darzymy złożone śluby czy przysięgę…

Milczeliśmy aż do miasta, stolicy powiatu, gdzie wysiadłem. Na głównym placu, pokrytym śnieżną pluchą, państwo młodzi w otoczeniu najbliższych właśnie wychodzili z urzędu stanu cywilnego, żeby zasiąść w pierwszym samochodzie przybranego wstążkami ślubnego orszaku. Na niebie, ponad płaskim dachem, ponad wyblakłą czerwoną flagą, przelatywał żywy trójkąt dzikich gęsi.

– Wiesz, ostatecznie to może ona ma rację, ta Wiera – wyznał mi Otar, gdy podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie. – A zresztą nie mnie ani tobie ją osądzać.

Nie próbowałem jej „osądzać”. Po prostu kilka dni po tym spotkaniu w zamieci ujrzałem ją – z bardzo daleka – idącą brzegiem jeziora.

Dzień był jasny i zimny, po ostatnich podrygach lata nastało wreszcie królestwo jesieni w wyniku szarpaniny między kanikułą a śnieżną zamiecią. Śnieg stopniał, ziemia była sucha i twarda, liście wierzb połyskiwały w słońcu, złote blaszki w błękitnej aurze. Miałem poczucie, że zostałem przyjęty przez te nasłonecznione pola, przez masywny cień lasu, przez okna chat, które zdawały mi się przypatrywać z życzliwością i melancholią.

Rozpoznałem ją na drugim brzegu jeziora: ciemny kształt wśród złocistej i zimnej pożogi. Długo śledziłem ją wzrokiem, uderzony prostą myślą, która sprawiła, że wszelkie inne rozważania nad jej losem stawały się zbyteczne: „O tej kobiecie – mówiłem sobie – wiem wszystko. Mam przed sobą całe jej życie, skupione w tej odległej sylwetce idącej wzdłuż jeziora. To kobieta, która od trzydziestu lat, a więc od zawsze, czeka na ukochanego mężczyznę”.

Nazajutrz zapragnąłem dotrzeć nad brzeg Morza Białego. Jedna ze starych mieszkanek wioski wskazała mi drogę, stopniowo zagarnianą przez las, zapewniła mnie, że sama w młodości przemierzała tę odległość w pół dnia i że ja z moimi długimi nogami… Zabłądziłem tuż przy nabrzeżu. Chcąc okrążyć wzgórze, natrafiłem na mokre torfowisko i brodziłem wśród muszli, z których dobywała się silna bagnista woń. Morze było już bardzo blisko, morska bryza przeganiała od czasu do czasu cierpki odór stojącej wody… Ale słońce teraz opadało, nie miałem innego wyjścia, jak tylko zawrócić.

Mój powrót przypominał ucieczkę po sromotnej klęsce. Brnąłem na oślep, nie znając drogi, kluczyłem bezładnie, dręczony śmiesznym lękiem, że zgubię się na dobre, raz po raz obierając twarz z pajęczyn słonych od mego potu.

Wioska i jezioro ukazały się nagle, w najmniej spodziewanym momencie, niczym widziadło senne. To był spokojny sen, rozświetlony bladą przejrzystością zachodzącego słońca. Usiadłem na potężnym granitowym bloku, który musiał niegdyś wyznaczać granice majątku ziemskiego. W ciągu kilku sekund ogarnęło mnie znużenie, przyćmiewając wręcz frustrację spowodowaną porażką mojej wyprawy. Czułem się wyczerpany, pusty, nieobecny, jakby nie zostało ze mnie nic poza tym ospałym spojrzeniem, które lekko prześlizgiwało się po świecie.

W miejscu, gdzie droga wiodąca do wioski łączyła się z szosą prowadzącą w stronę miasta powiatowego, ujrzałem Wierę. Na tym skrzyżowaniu znajdowała się, przymocowana do słupa, niewielka tabliczka z nazwą wioski – Mirnoje. Nieco poniżej przybito skrzynkę na listy, która na ogół pozostawała pusta, a czasem mieściła dziennik lokalny. Wiera podeszła do słupa, odchyliła blaszaną klapę i zanurzyła rękę we wnętrzu skrzynki. Nawet z takiej odległości czułem, że to nie był machinalny gest, że wciąż jeszcze nie stał się machinalny…

Przypomniałem sobie nasze pierwsze przelotne spotkanie pod koniec sierpnia. Ogromną sieć rybacką, spojrzenie nieznajomej, jej ciało rozgrzane z wysiłku. I moje przekonanie, że między nami wszystko jest możliwe. I wrażenie, że zmarnowałem okazję. Zapisałem to w notesie. Te zapiski wydawały mi się teraz zupełnie niestosowne. Kobieta, która szukała listu w zardzewiałej skrzynce, żyła na innej planecie.

Z tej swojej planety, gdyśmy się mijali, pozdrowiła mnie z uśmiechem, zmierzając do domu. Myślałem o jej czekaniu i po raz pierwszy ten los nie wydał mi się dziwny ani wyjątkowy.

„W gruncie rzeczy wszystkie kobiety czekają, tak jak ona, całe swoje życie – formułowałem niezgrabnie moją myśl. – Wszystkie kobiety we wszystkich krajach i we wszystkich czasach. Czekają na mężczyznę, który ma się zjawić, na końcu tej drogi, w tej przejrzystej aurze zachodu. Mężczyznę o pewnym, poważnym spojrzeniu, przybywającego z krainy odleglejszej niż śmierć do kobiety, która pomimo wszystko nie straciła nadziei. A te, które nie czekają, to zwykłe zjadaczki solonych śledzi!”.

Brutalność podobnej konkluzji dobrze mi zrobiła, gdyż przyjechałem do tej wioski poniekąd z powodu jednej z tych kobiet, które nie potrafią czekać.

2

Umknąłem przed tymi, dla których nasze czasy zbyt były powolne. Zresztą usiłowałem właściwie uciec od samego siebie, gdyż niewiele mnie od owych desperatów różniło. Zrozumiałem to w tamtą marcową noc w pracowni, zwanej przez nas Wigwamem. Twarz naszkicowana na płótnie, na które malarz zaczął dopiero nakładać farby, dziwnie przypominała moją własną.

W pewnym momencie rytm deklamacji zbiegł się z miarowym dyszeniem pary kochanków. Wszyscy starali się zachować powagę. Zwłaszcza sam poeta. Wymagała tego bowiem treść strof. Nasz kraj został w nich porównany do przerażającej planety, której gigantyczna masa uniemożliwiała komukolwiek wyrwanie się z pola jej przyciągania. Rosyjskie słowo zestawione było z powtarzającym się wielokrotnie przeczeniem tworząc dobitną inkantację. W toku recytacji owo zyskało echo w postaci męskiego stękania oraz – o ton wyższych – jęków kobiecych, to ta para, którą oddzielało od nas jedynie kilka płócien ustawionych na sztalugach. Wśród nich ów ledwie maźnięty portret mężczyzny podobnego do mnie.

Sytuacja zrobiła się komiczna. A przecież noc, uroczysta jak tyle innych nocy spędzonych tam, w pracowni, pozostała smutna.

Nie, jak zawsze było dużo alkoholu, dużo muzyki (śpiewak jazzowy już-już zamierzał wyszeptać każdemu do ucha jakąś tajemnicę i wciąż odwlekał te swoje zwierzenia), dużo ciał, w większości młodych, gotowych kochać się bez ograniczeń, a raczej po to, by drwić z ograniczeń.

Z opóźnieniem sześcio-, może siedmioletnim Maj 68 dotarł aż do Rosji, aż na ten długi strych przerobiony na pracownię, na wpół pokątną, na dalekich przedmieściach Leningradu.

, skandował autor wiersza, a zza nieukończonych płócien odpowiadały mu krzyki narastającego orgazmu. Owo tłamsiło rozwój talentów, ekspresję wolności, miłość bez hamulców, podróże zagraniczne, krótko mówiąc – wszystko. Jedynie ten strych szybował, rzucając wyzwanie prawom grawitacji.

Była to atmosfera dość typowa dla tego rodzaju zgromadzeń artystów, mniej lub bardziej dysydenckich. Od Kijowa po Władywostok, od Leningradu do Tbilisi poglądy, obawy i nadzieje kształtowały się mniej więcej tak samo. Zazwyczaj naszym spotkaniom towarzyszyła radość, jakiej dostarcza poczucie tajności i wywrotowości, zwłaszcza kiedy człowiek jest młody. A to, czego nie dało się oddać wierszem ani pędzlem, wyrażaliśmy poprzez te niezobowiązujące orgazmy. Planeta Niet oraz jęki, które znów rozbrzmiewały w najlepsze za obrazami.

Tym razem jednak wesołość zdawała się wymuszona. Nawet obecność amerykańskiego dziennikarza niczego nie zmieniała. A było to przecież dla nas wszystkich wielkie wydarzenie: siedział w fotelu, na środku sali, a ze względu na gorliwość, z jaką mu nadskakiwano, można by go wziąć za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale wieczór jakoś się nie kleił.

Łatwo dałoby się wyjaśnić to załamanie nastroju moją zazdrością. Zaledwie przed tygodniem dziewczyna, która wydawała jęki za obrazami, spała jeszcze w moich ramionach. Znałem jej głos podczas uprawiania miłości i teraz rozróżniałem jego brzmienie w miłosnym duecie. Musiałem to znosić bez mrugnięcia okiem. Nie miałem prawa do zazdrości. Poczucie seksualnej własności – toż to szczyt drobnomieszczańskiego absurdu! Pić, palić, mrużąc powieki (jak w filmach Godarda), upajać się lekturą wiersza, a kiedy kobieta wyłoni się spomiędzy płócien, rzucić jedynie okiem w jej stronę i zaproponować kieliszeczek… Przypomniałem sobie, jak we śnie unosiła czasem brwi, jakby pytała: „Po co to wszystko?”. Miała wtedy taką niewinną, dziecinną buzię… Nie wolno tego rozpamiętywać!

Prawdę mówiąc, wszyscy czuliśmy, że tej nocy nie ma atmosfery. Może właśnie z powodu amerykańskiego dziennikarza. Zbyt gruba ryba jak na tę nędzną pracownię, wizyta nadto upragniona. W naszych oczach był niczym najwyższe wcielenie wymarzonego Zachodu, słuchał, patrzył, a każdy z nas miał wrażenie, że przenosi się poza żelazną kurtynę. Dzięki niemu recytowane strofy zdawały się już wydane w Londynie albo w Nowym Jorku, a nieukończone płótno zamówione przez paryską galerię. Inscenizowaliśmy dla niego dramat artystycznej dysydencji i nawet jęki rozkoszy za sztalugami przeznaczone były dla niego osobiście.

W sumie wszystkich nas po prostu przyćmił. Zamierzałem mówić o mojej podróży do Tallina. W tamtym okresie kraje nadbałtyckie stanowiły dla nas przedsionek Zachodu. Arkady Gorin, drobny brunet siedzący na starym pudełku po farbach, opowiadałby o swoim rychłym wyjeździe do Izraela, który miał wreszcie nastąpić po sześciu latach odmowy wydania paszportu. Ale zjawił się Amerykanin i nasze opowieści automatycznie zbladły, zestawione z leniwym ruchem jego szczęki, kiedy wymawiał takie nazwy, jak Filadelfia, Boston, Greenwich Village…

Nawet wiersz, w którym breżniewowski Kreml porównany został do zoo prehistorycznych zwierząt, nie odniósł spodziewanego sukcesu. Byliśmy miernymi aktorzynami odgrywającymi dla niego Zachód, a on, reżyser (prawdziwy Stanisławski!), oceniał nas, gotów wydać ów słynny i potworny werdykt: „Nie wierzę w to!”. I należałby się nam, tamtej nocy byliśmy mało wiarygodni jako ludzie Zachodu.

Zbyt niecierpliwi. Wydawało się, że żelazna kurtyna musi trwać w nieskończoność. Oderwanie naszego kraju od reszty świata sprawiało wrażenie nienaruszalnego prawa natury. Nasza młodość była ledwie sekundą, pyłkiem wobec tego odwiecznego królestwa. Nie mogliśmy już dłużej czekać.

Zwłaszcza że mieliśmy do dyspozycji wszystkie elementy upragnionego Zachodu: bluźniercze wiersze, nowatorskie malarstwo abstrakcyjne, używanie żywota bez kompleksów, zakazanych zachodnich pisarzy, których książki kupowaliśmy na czarnym rynku, europejskie języki, które zresztą znaliśmy, zachodnią myśl, którą staraliśmy się poznać za wszelką cenę. Niczym działający pod presją czasu alchemicy mieszaliśmy na łapu-capu te wszystkie czynniki podczas naszych nocy pijaństwa i deklamacji. Oto miała powstać kwintesencja Zachodu. Kamień filozoficzny, który przemieniłby w światowe arcydzieło, a jego autora uczyniłby klasykiem za życia, wielbionym od Nowego Jorku po Sydney, i przeniósłby to płótno pokryte pomarańczowymi kwadracikami ku muszli Muzeum Guggenheima…

Młoda kobieta, zupełnie pijana, osunęła się na spłowiały materac obok mnie. Z szerokim, wilgotnym uśmiechem usiłowała szeptać mi coś do ucha, ale nie panowała już nad artykulacją. W jej bełkocie powracały dwa męskie imiona. Odgadłem raczej, niż zrozumiałem: dwaj mężczyźni uprawiali miłość w sąsiednim pokoju, co wydawało jej się „przezabawne”, ponieważ równocześnie słychać było jęki pary za obrazami. Udałem, że wtóruję jej atakowi śmiechu, nagle jednak kobieta zamarła, przymknęła powieki, a na policzki bardzo wartką strużką zaczęły płynąć bardzo drobne łzy. Chrapliwy szept śpiewaka jazzowego wciąż obiecywał ważne wyznanie, bez którego w ogóle nie sposób żyć.

Kobieta przestała płakać, popatrzyła mi wyzywająco w oczy i przemieściła się w stronę fotela Amerykanina. – mówił ten ostatni. Jeden z malarzy słuchał, bez przerwy kiwając głową. Kieliszek drżał mu niebezpiecznie w dłoni. Pijana kobieta gramoliła się na podłokietnik fotela z iście owadzim uporem.

Noc, która nie mogła się rozkręcić…

Co ciekawe, kopia Zachodu, którą inscenizowaliśmy, pod pewnymi względami była prawdziwsza od oryginału. Przede wszystkim bardziej dramatyczna. Swoboda tych nocy nie zawsze bowiem pozostawała bezkarna. Po wielu latach miałem się dowiedzieć, że autor okupił swój wiersz pięcioletnim pobytem w obozie, a jeden z homoseksualistów został uwięziony (jako że prawo piętnowało tę występną skłonność) i pobity na śmierć przez sąsiadów z celi. Będę myślał o tym nieszczęsnym kochanku piętnaście lat później w Paryżu, na ulicach Marais: ta obfitość umięśnionych i opalonych mężczyzn na tarasach kawiarni, te ich zadowolone miny, można by powiedzieć – wyuzdane nadmuchiwane męskie lalki, popisujące się bicepsami i zdobytą normalnością. Przypomnę sobie wtedy, że homoseksualistę z leningradzkiej pracowni wykończyli, nabijając go na rurę, od odbytu aż po gardło…

Nasz operetkowy Zachód posiadał, w ogólnym rozrachunku, swój ciężar prawdy.

Moja przyjaciółka wyłoniła się zza sztalug, przemierzyła salę usianą ciałami, resztkami jedzenia, butelkami i usadowiła się na skrzyni pełnej książek. Pomimo mieszanki odrazy i zazdrości nie potrafiłem powstrzymać się od podziwu: ależ ona doskonale gra, lepiej niż aktorki Godarda! Lubieżne ciało, usta o lekko rozmazanej szmince i absolutnie obojętne spojrzenie, którym mnie omiotła. I już komuś odpowiadała, przyjmowała kieliszek, ciesząc się tą szczególną atencją, jaką mężczyźni darzą kobiety… „gorące”, myślałem złośliwie. „Żadnej zazdrości, żadnej zazdrości. Jesteś śmieszny, ty niedźwiedziu syberyjski, ty”, powtarzał we mnie jakiś głos, całkowicie znieczulony. Spostrzegłem, że zdjęła rajstopy. Jej gołe, blade nogi wydały mi się nagle zdumiewająco dziewczęce, wzruszające z tą jasną skórą, której nic nie chroniło, i z konfiguracją pieprzyków, którą tak dobrze znałem. Poczułem gwałtowny przypływ litości, byłem gotów rzucić się i przykryć te nogi moim płaszczem.

Wtedy właśnie stwierdziliśmy, że amerykański dziennikarz zasnął. Spał już dobrą chwilę, przechyliwszy nieznacznie głowę, a my nadal do niego mówiliśmy, biorąc jego drzemkę za głęboką zadumę. Przemawialiśmy do niego, oczekując aprobaty lub okrzyku „Nie wierzę w to!” w stylu Stanisławskiego. Gdyby chrapał, wybuchnęlibyśmy śmiechem i wdali się w przekomarzania. Ale on spał jak niemowlę, ze zmarszczonymi rozkosznie powiekami i wargami rozchylonymi w małe „o”. Nastała chwila zakłopotania. Wstałem i poszedłem do kuchni. Przechodząc za obrazami, zobaczyłem mężczyznę (to był jeden z malarzy), który dopiero co kochał się z moją niedawną przyjaciółką. Wycierał sobie właśnie przyrodze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin