22-2. Legion ostatniej nadziei.doc

(122 KB) Pobierz

Andriej Griebienszczikow (Андрей Гребенщиков)

 

Legion ostatniej nadziei

 

 

Nie wystarcza ludziom cudów.

W deficycie winnym jest bóg.

Pokłoń się mu, do modłów –

Łaskę wytargujesz w mig.

Odkupienie – dziwny proces,

Jeśliś nie pop, a żołnierz,

Swoje krótkie życie wiodąc,

Je tylko jedno oddasz.

 

Nawet gdy trafi się pół szansy na sto,

Niebiosa zginąć nie dadzą.

Bezużyteczna marchewka i bat,

A może” jest całą nadzieją.

A w sumie to proste zadanie –

Na decyzję minut trzydzieści:

Jak by tu uśmiercić ciebie,

By innym udało się przeżyć?*

 

Palec ciągle naciskał na spust, lecz zamiast huku wystrzału doszedł tylko martwy stuk. Klik! Automat wypluł ostatni nabój i zamilkł. Człowiek z wściekłością spojrzał na swoją wierną broń. Złowrogi ryk, tak bliski i uporczywy, zmusił go do odwrócenia wzroku od bezradnego AKM-a[1]. Głodne bestie już prawie zagoniły swoją osamotnioną ofiarę… Żądza krwi, przedsmak bliskiej uczty, była słyszalna w każdym ryknięciu.

Ten, który wcześniej był władcą świata, dziś jest ogniwem w łańcuchu pokarmowym jego no­wych panów.

Mężczyzna cofnął się. Drżącymi rękoma chwycił automat za lufę, jak pałkę. Grożąc, zatoczył nim łuk przed sobą.

Który z was następny, bestie!

Jednak głos drżał i zamiast groźnego okrzyku bojowego z gardła wyrwał się tylko chrapliwy szept.

Słabo widoczne w ciemności bestie nie spieszyły się, jakby wchłaniając strach wydzielany przez ofiarę, rozkoszując się doznaniem rychłej śmierci obejmującej dwunożnego. Po utworzeniu pół­okręgu, powoli nacierały z trzech stron. Człowiek wybrany za cel polowania próbował pojąć, dokąd zaganiają go nocni łowcy. Za plecami pustkowie, oprócz dalekich sylwetek pięciopiętrowych bu­dynków… Nie zdąży, nie dobiegnie. Jeszcze jedno krótkie spojrzenie z powrotem. Po lewej stronie, w odległości stu metrów, ukazała się budowla o zupełnie zadziwiającym kształcie – szeroka, niska fasada, uwieńczona po bokach okrągłymi wieżyczkami, a z centralnej części, z potężnej podstawy, wyrastała wysoka, przypominająca strzałę nadbudowa, rwąca się ku niebu. Coś przygnębiająco zna­jomego… Ale kleisty koszmar oślepił oczy, a świadomość, krzyk jedynie o wybawienie od koszma­ru, nie dał chwiejnego, nieuchwytnego cienia nawet jednej szansy. Automat wyślizgnął się z osła­bionych rąk, a krzyk rozpaczy w końcu wyrwał się na wolność. Zostawiwszy prześladowców z tyłu, człowiek rzucił się do biegu, nie widząc niczego przed sobą, w całości poddając się szaleństwu.

Samotny stalker biegł tak, jak nigdy dotąd, gdyż od tego sprintu zależało jego życie. Może egzy­stencja jest nikczemna, lecz gdy śmierć depcze po piętach, w całym Wszechświecie nie pozostaje nic ważniejszego.

Człowiek biegł, a dla jego woli przeżycia nie była przeszkodą ani ciężka chimza[2], w innych okolicznościach krępująca ruchy, ani wycieńczenie spowodowane przez długotrwały wypad, ani szczelna, zasłaniająca twarz, utrudniająca oddychanie maska przeciwgazowa. Uciekający został sam na sam z instynktami, a wszystko wokół zniknęło – nawet zgłodniałe drapieżniki, żądne skro­pić zastygłą ziemię gorącą, ludzką krwią. Była tylko dziwna budowla przed nim, samym swoim wi­dokiem pozwalająca uwierzyć w ratunek… To nie była nawet myśl, a czysta wiedza, przedzierająca się przez nieprzeniknioną kurtynę strachu.

Kiedy człowiek w najszybszym biegu wpadł przez otwarte na oścież drzwi i bez sił padł na pod­łogę, już nie słyszał wycia bestii pozostających z tamtej strony. Głosów złości, wyrażających niena­wiść i bezsilność. Twory nocy utraciły swoją pełnoprawną zdobycz – pod sklepienie starej, dawno opuszczonej cerkwi dostępu nie miały.

Stalker, który stracił przytomność, znalazł schronienie, ale długo wyczekiwanego spokoju nie zyskał. Śniły mu się dziwne, wydające się realnymi sny, obce wspomnienia przeistaczały się we własne, a wizje przeszłości wplatały się w rozerwaną tkaninę przyszłości.

 

* * *

 

Krzyk i uderzenie, jeszcze uderzenie. Przed oczami – krwawy całun. W miejsce dźwięków – ło­mot i echo odległych przekleństw. Na wargach krew – słona, cierpka…

Próbuję otworzyć oczy, mam wrażenie – że to zardzewiałe, żelazne okiennice. Męczące skrzy­pienie, aluzja do szarpania i pozbawionego sił odwrotu…

Myśli brak… Tylko tępe pulsowanie żył pod cienką skórą skroni. I jedyne, uporczywe pragnie­nie, daremny cel – przerwać okowy ciemności i widzieć…

Natrętne i histeryczne głosy na siłę przebijają się do kokonu, przez pomyłkę nazywaną czaszką. Tej istoty – gąsienicy – nigdy nie było, a motyl – nigdy się nie narodził.

Błona bębenkowa pod ogromnym ciśnieniem monotonnie wystukuje: „Ty draniu, wszystkich nas zabiłeś! Ty draniu, wszystkich…”

Świat zewnętrzny poszczerbiony, potłuczony, podrapany i nie mogę się ukryć: wybuchają bóle, wszędzie, bez wytchnienia, bez przerwy, bez końca.

Zatracić się, odejść, odgrodzić się i nie wracać!

Bezkresne morze… Czuję się dobrze, zlewam się z ciepłymi, łagodnymi falami, jasny promień nie zgaszonego Słońca przyzywa do siebie, a ostrożny, delikatny wiatr tuli niewidzialną osłoną… Pływać… Ze swobodą po wodach, powietrzu i świetle… Czuję się dobrze…

Wystarczy! Wy mnie małpiszony wykończycie w ten sposób!

Władczy głos, silny, dawno przywykły do stanowczych, jednoznacznych rozkazów… Ale skąd się tu wziąłeś, odejdź, zostaw… Morze wzburza się i pokrywa spienionymi falami, brzydko przeci­nającymi jego gładką jak zwierciadło powierzchnię… Odejdź!

Lodowy wał – parzący, bezlitosny – nawija się i, wczepiając ostrymi szponami, rozrywa skórę, krwawymi kawałkami wyrywając mięso. Krzyczę, zachłystując się i tracąc oddech. Odejdź!!!

Morza już nie ma. Tylko zstępujące z umysłu Słońce, bujające się szalone wahadło na czarnym, pokrytym pęknięciami, niebie.

Ocknij się, bydlaku! dostaję ostry, donośny policzek na odlew.

Dowódco, czy mam polać go jeszcze wodą?

Wystarczy, daj salmiaku[3] i sprowadź lekarza. Szybko!

Otwieram kamienne, nie podnoszące się powieki – oczy łzawią od nieznośnie jasnego światła. Jedyna lampka fruwa jak motyl pod odległym sufitem. Czyjaś wyciągnięta ręka przerywa idiotycz­ny lot – lampa zastyga w miejscu, przestając wypalać siatkówkę. W końcu obraz nabrał ostrości.

Malutki pokoik z bezwstydnie obnażonymi, kamiennymi ścianami, pozbawionymi tapety i tyn­ku. Z umeblowania – krzesło, zastygłe pośrodku pustki. W drgającym powietrzu rozlano czyjaś nie­widzialną obecność. To gniew, nienawiść i sroga, spopielająca złość…Wyjdź, pokaż się!

Leżę na podłodze – wilgotnej, zalanej chłodną, wysysającą ciepło wodą. Prawie nie czuję ciała – to znaczy, nie ma bólu, tylko dreszcze… Gdzieś w odległości miliardów kilometrów stąd, bardzo daleko, mróz podszczypuje palce rąk, a nogi spazmatycznie dygoczą… Mnie już tutaj nie ma, tylko ciało – obce i udręczone, kurczące się na brudnej podłodze. Czemu ciągniesz mnie w to błoto, cze­mu się przyczepiłeś? Puszczaj!

Uczynna pamięć przerywa milczenie i niesamowite sygnały Morse'a przerywają ciszę – fakt za faktem, wspomnienie za wspomnieniem. Muszę tutaj… Cudze ciało stało się własnym, a okropny ból rozrywa na kawałki – desperacki krzyk wyrywa się z piersi i przestraszony, oślepiony ptak roz­bija się o obojętne ściany więzienia.

 

Czy wiesz, jak wszystko będzie? temu człowiekowi z maleńkim, szczurzym pyszczkiem zupełnie nie do twarzy w białym fartuchu lekarza. Wygląda bardziej na księgowego-cwaniaczka przyłapanego na kradzieży.

Schludne czarne wąsiki nad wąskimi, wykrzywionymi w grymasie wargami, wstrętnie ruszają się wymawiając każde słowo, wzmagając podobieństwo do gryzonia. Zagląda mi w oczy, badaw­czo, wzniośle patrzy, nieładnie marszczy rzadkie białawe brwi. Czy chcesz mnie zastraszyć? Nie boję się sterylnych myszek laboratoryjnych…

Bezwiednie uśmiecham się. Mam „krasomówczą” mimikę: uszkodzone w wielu miejscach mię­śnie twarzy, przez co dowolne wyrażenie przeobraża się w pogardliwy uśmieszek. Jak, swoją drogą, nie można. Oszalały eskulap dyszy mi w twarz żrącym oparem z papierosów i, rozbryzgując tok­syczną ślinę, szepcze:

Jeśli się powiedzie, to od razu staje serce – rrraz i wszystko się kończy. Ale to rzadko się zda­rza, nie każdy wyciąga szczęśliwy los… Częściej wysiada wątroba, po niej – nerki, potem wyłącza­ją się wzrok i słuch, i zdychasz w nieprzeniknionej ciemności i ciszy. Sam na sam z bólem. Sparali­żowany organizm bezwładnie posyła do synaps i zakończeń nerwowych wołania o pomoc, lecz blo­kery bólu są obojętne, gdyż już dawno obumarły razem z częścią mózgu. Nie można stracić przy­tomności, ona i tak jest martwa. Żyje tylko ból – straszny, niczym nie ograniczony.

Doktorze, po co to wszystko? – pierwsze słowa wypuszczam z trudem, w gardle mi wyschło, a poranione wargi odmawiają posłuszeństwa. – Nie warto tracić na mnie swojego cennego czasu. Widziałem, jak umierali nasi starcy, jak cierpiały dzieci. Moja stacja umiera, a… – próbuję wstać, jednak osłabienie i dwie pary czyichś rąk zatrzymują mnie w miejscu.

Oni wyznaczyli mi – oddychającemu z trudem, pobitemu, już półżywemu, nieomal nieprzytom­nemu więźniowi – kilku zdrowych strażników. Dobry znak – to znaczy, że się boją…

Zdechniesz jak pies z tunelu, skomląc i skowycząc…

Szkoda, że Plac[4] nie jest stacją faszystowską: szczuro-doktora idealnie wyobrażam sobie w mundurze SS, czarnej, nazistowskiej czapce i z monoklem drgającym od nerwowych tików jego oczu… Opieram się o skrzypiące krześle i zanoszę od lekkiego, beztroskiego śmiechu… Przynaj­mniej chciałbym, aby mój śmiech brzmiał lekko i beztrosko.

Doktor wymierzył słaby, damski cios i pochylając się cherlawym ciałem naprzód, wycelował w moją twarz. Lekko odchyliłem się od nieumiejętnego ataku i przyłożyłem złośliwemu, niezdarnemu lekarzowi kolanem. Traci dech w półkrzyku i, zgięty w połowie, bezgłośnie przewraca się na zie­mię. Szkoda, że w tej chwili strażnicy przyłożyli mi i nie zobaczę, jak „gryzoń” wbija się krzywymi przednimi „kłami” w niegościnną podłogę…

Rzeczywiście mnie biją, lecz niedługo i, co dziwne, bez szczególnej gorliwości. Najwidoczniej doktor nie cieszy się popularnością wśród swoich…

Zakończywszy ćwiczenia fizyczne na moim ciele, strażnicy niezwłocznie zajęli się leżącym bez przytomności lekarzem. Osiłki lekko, lecz bez zbędnej czułości, podnieśli jego szczurze ciałko
i wynieśli w nieznanym kierunku. Mam nadzieję, że na śmietnik, do pobratymców…

Niestety, moim marzeniom o spokoju i samotności nie jest dane się spełnić – odczuwam czyjąś niewidzialną obecność. A jeszcze zagrożenie, którym jest nasycone zatęchłe powietrze celi więzien­nej. To groźny przeciwnik. Straszny. Bezlitosny.

Witaj, Pawle Aleksandrowiczu – usłyszałem chrapliwy głos. Nowy „rozmówca” nie spieszy się wychodzić z ciemności i uporczywie patrzy na mnie. Z wyglądu ma sześćdziesiątkę – sześćdzie­siąt krzepkich, męskich lat. Zwarty, szczupły, ogolony na żarówę… I szary jak circus[5]

Znam go. Oczywiście, nie z widzenia. Dla każdego dynamowca[6] spotkanie z Dodonem najczę­ściej oznacza nieuchronną śmierć. Najważniejszy żołnierz potężnych sił zbrojnych naszego od­wiecznego przeciwnika, dowódca, druga osobistość na Placu po komendancie… Morderca i bez­względny zabójca. Mój kolega.

I tobie, zdrowia, Aleksieju Władymirowiczu – jestem prawie dwa razy młodszy od niego, chociaż moją głowę też znaczy siwizna.

Dodon zbliża się. Jego zaczerwienione oczy świdrują mnie, jak głodne psy pragnące dogryźć się do mózgu:

Co ty, kurwa, robisz?! – zapytał samymi wargami, prawie bezgłośnie. – Co ty robisz?!

Bardzo chcę go uderzyć – z całą, śmiertelną siłą – i bić, nie przerywając, do utraty sił w stłuczo­nych pięściach, do skurczów w wyczerpanych nogach, do krwawej piany – jego i mojej… Rozu­miem go, rzecz jasna rozumiem, jedyne, czego nie mogę wyjaśnić – co go powstrzymuje… Gdyby był w moich rękach, byłbym go zabił – od razu, bez przesłuchań i tortur – szybki, miłosierny pocisk w czoło rozbryzgałby ohydny mózg na ścianie.

Jest pewna straszna tajemnica wojskowa… Wiesz, ilu tu żyje ludzi, na Placu? Wiesz, ilu wśród nich jest dzieci? Jasne, że nie, umiemy utrzymywać tajemnice… Lecz gdy ty będziesz zdy­chać, gdy do Sądu Ostatecznego pozostanie jeden wydech, szepnę ci na ucho, ilu doprowadziłeś do zguby… A przed NIM nie usprawiedliwisz się ani wojną, ani zemstą, ani nienawiścią do wroga.

Nasycone jadem słowa przenikają do świadomości, zatruwając ją. Mam coś do powiedzenia, ale siły mnie opuszczają, pozostawiając tylko zapomnienie…

Waszą egzekucję wyznaczono na poranek. Ty i twoi ludzie – wszyscy zostaniecie powiesze­ni. Nazbyt humanitarna śmierć, jak na mój gust – szkarady takie jak wy na nią zupełnie nie zasługu­ją… Przykre, że komendant jest w takim stopniu pobłażliwy i miłosierny dla nieprzyjaciół stacji. Lecz ja mogę przywrócić sprawiedliwość i zamienić wasze ostatnie godziny w piekło. Jutro sam za­łożysz sobie pętlę, z radością.

Dodon już nie zwraca się do mnie. Zawołał jednego ze strażników, którzy powrócili, wydał szczegółowe instrukcje: „tylko nie zatłucz na amen”, „szczególnie, nie zostawiaj śladów, nasza sta­cja jest przyjazna ludziom”, „bez okaleczania, lecz i bez sentymentów”, „wezwij doktora, niech utrzyma bydlaka w przytomności”…

Na „przyjaznej ludziom” stacji Plac 1905 roku znaleźli się bardzo kunsztowni i sumienni egze­kutorzy. A czas przechodzi w nieskończoność.

 

* * *

 

Co z nim?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin