MICHAŁ BUŁHAKOW Diaboliada Przełożyli Irena Lewandowska Witold Dąbrowski Prószyński i S-ka WARSZAWA 1998 Wydarzenia z dnia dwudziestego W tamtych czasach, kiedy każdy skakał z jednej posady na dru¬gą, towarzysz Korotkow trwał w Cebamazapie (Głównej Centralnej Bazie Materiałów Zapałczanych) na etatowym stanowisku referenta i przepracował tak całych jedenaście miesięcy. Zapuściwszy korzenie w Cebamazapie, cichy, subtelny blondyn Korotkow doszczętnie wywabił ze swojej jaźni myśl o tym, że na sze¬rokim świecie zdarzają się tak zwane kaprysy losu, i zamiast tego za¬szczepił w tejże jaźni przekonanie, iż on, Korotkow, będzie pracować w centrali, dopokąd nie zamrze wszelkie życie na kuli ziemskiej. Ale, niestety, wyszło niezupełnie tak... Dwudziestego września 1921 roku kasjer Cebamazapu ocieplił głowę obrzydliwą uszastą czapką, włożył do teczki pręgowaną listę płac i wyjechał. Stało się to o jedenastej godzinie po północy. Wrócił zaś ówże kasjer o godzinie czwartej i pół po południu, zu¬pełnie mokry. Przyjechał, strząsnął z czapki wodę, położył czapkę na biurku, na czapce teczkę i powiedział: - Nie pchać się, panowie. Następnie w nie wyjaśnionym celu poszukał czegoś na stole, wy¬szedł z pokoju i wrócił po kwadransie z wielką nieżywą kurą bez gło¬wy. Kurę położył na teczce, na kurze dłoń i wyrzekł: - Pieniędzy nie będzie. - Jutro? - chórem zawołały kobiety. - Nie - pokręcił kasjer głową - ani jutro nie będzie, ani poju¬trze też. 'Nie tłoczyć się, panowie, bo mi, towarzysze, przewrócicie stół. - Jak to? - zawołali wszyscy, z-naiwnym Korotkowem włącznie. - Obywatele! - śpiewnie załkał kasjer, opędzając się łokciem od Korotkowa. - Przecież prosiłem! - Ale jakże to tak? - krzyczeli wszyscy, a naj głośniej krzyczał ten pocieszny Korotkow. - Proszę bardzo - ochryple wymamrotał kasjer, wyciągnął z teczki listę płac i pokazał ją Korotkowowi. Powyżej tego miejsca, które wskazywał brudny pazur kasjera, było napisane na ukos czerwonym atramentem: Wydać. Za tow. Subbotnikowa - Senat. Niżej, fioletowym, napisano: Pieniędzy nie ma. Za tow. Iwanowa - Smirnow. - Jak to? - zawołał sam jeden Korotkow, a pozostali, sapiąc, na¬parli na kasjera. - Ach, Boże! - bezradnie wystękał kasjer. - Co ja mogę? Mój ty Boże! Śpiesznie wepchnął listę płac do teczki, naciągnął czapkę, teczkę wsunął pod pachę, machnął kurą, krzyknął: "Proszę mnie przepu¬ścić!", zrobił wyłom w żywym murze i zniknął w drzwiach. Za kasjerem z piskiem poleciała blada rejestratorka na wysokich cienkich obcasach, lewy przy samych drzwiach odpadł z chrzęstem, rejestratorka zachwiała się, uniosła stopę i zdjęła pantofel. I w pokoju została bosa na jedną nogę rejestratorka, a także wszyscy inni, wraz ze wszystkimi zaś również Korotkow. Produkty produkcji W trzy dni po opisanym wydarzeniu drzwi do pokoju, w którym trudził się samotnie towarzysz Korotkow, uchyliły się i zapłakana ko¬bieca głowa powiedziała nienawistnie: - Towarzyszu Korotkow, proszę iść po swoje wynagrodzenie. - Jak to? - radośnie zawołał Korotkow i pogwizdując uwerturę z opery Carmen, pobiegł do pokoju z napisem: "Kasa". Przy stole ka¬sjera wyhamował i szeroko otworzył usta. Dwie grube kolumny zbu¬dowane z żółtych pudełek wznosiły się do samego sufitu. Żeby nie od¬powiadać na żadne pytania, spocony i zdenerwowany kasjer przy¬szpilił pluskiewką do ściany listę płac, na której widniał teraz trzeci napis, zielonym atramentem: Wypłacić produktami produkcji. Za tow. Bogojawlenskiego - Preobrażeński. Bardzo słusznie - Krzesiński. Korotkow wyszedł od kasjera szeroko i głupawo uśmiechnięty. Niósł w rękach cztery wielkie żółte paczki, pięć malutkich zielonych, a w kieszeniach trzynaście niebieskich pudełek zapałek. W swoim po¬koju, wsłuchując się w szum zdumionych głosów dobiegających z kancelarii, zapakował zapałki w dwie wielkie płachty dzisiejszej ga¬zety i nic nikomu nie mówiąc, oddalił się z biura do domu. Przed bra¬mą Cebamazapu omal nie wpadł pod samochód, którym ktoś przyje¬chał, ale kto to był, tego Korotkow nie zdążył zauważyć. Przybywszy do domu, ułożył zapałki na stole i cofnął się, żeby móc je lepiej podziwiać. Głupi uśmiech nie schodził z jego twarzy. ¬Następnie Korotkow rozwichrzył swoje lniane włosy i powiedział do siebie: - Nie ma co się przesadnie zamartwiać. Spróbujemy je sprzedać. I zapukał do sąsiadki Aleksandry Fiodorowny, która pracowała w Gubwinmagu. - Proszę wejść - zabrzmiało głucho z pokoju. Korotkow wszedł i zdumiał się. Aleksandra Fiodorowna, która przedwcześnie opuściła stanowisko pracy i przyszła do domu, w pal¬cie i w czapce przykucnęła na podłodze. Przed nią równym rzędem stała bateria butelek zakorkowanych kawałkami papieru gazetowe¬go. W butelkach znajdowała się ciemnoczerwona ciecz. Aleksanddra Fiodorowna zalewała się łzami. - Czterdzieści sześć - powiedziała i odwróciła się do Korotkowa. - To atrament?.. Dzień dobry, droga sąsiadko – wykrztusił wstrząśnięty Korotkow. - Wino mszalne - odparła sąsiadka i chlipnęła. - Jak to, więc i u was? - jęknął Korotkow. - I u was mszalnym? - zdumiała się Aleksandra Fiodorowna. - U nas zapałkami - gasnącym głosem odparł Korotkow i zabrał się do ukręcania guzika przy marynarce. - Ale przecież one się nie zapalają! - zawołała Aleksandra Fiodo¬rowna, wstając i otrzepując spódnicę. - Jak to - nie zapalają? - przeraził się Korotkow i pomknął do swojego pokoju. Tam, nie tracąc ani minuty, złapał pudełko; otworzył je z trza¬skiem i potarł zapałkę. Zapałka, sycząc, buchnęła zielonkawym ogniem, złamała się i zgasła. Korotkow zachłysnął się jadowitym za¬pachem siarki, gwałtownie zakasłał i zapalił następną. Następna wy¬strzeliła i bryznęła dwoma strumieniami ognia. Pierwszy trafiłw szybę, drugi - w lewe oko towarzysza Korotkowa. - A-ach! - krzyknął Korotkow i wypuścił z ręki pudełko. Przez kilka sekund przebierał nogami jak wyścigowy koń i przy¬ ciskał powiekę dłonią. Następnie ze zgrozą spojrzał w lusterko do go¬lenia, przekonany, że stracił oko. Ale oko było na miejscu. Co praw¬da, bardzo czerwone i łzawiące. - O mój Boże! - zmartwił się Korotkow, niezwłocznie wydobył z komody amerykański opatrunek, otworzył go, obandażował lewą połowę głowy i od razu upodobnił się do rannego na polu chwały. Przez całą noc Korotkow nie gasił światła i leżał, pstrykając za¬pałkami. Wypstrykał w ten sposób trzy pudełka, przy czym udało mu się zapalić sześćdziesiąt trzy zapałki. - Łże kretynka - mruczał. - Świetne zapałki. Nad ranem pokój wypełniał duszący odór siarki. O świcie Korot¬kow usnął i przyśnił mu się idiotyczny straszny sen - na zielonej łą¬ce pojawiła się przed nim ogromna, żywa bilardowa kula na nóżkach. To było takie okropne, że Korotkow krzyknął i obudził się. W mętnej mgle jeszcze z pięć sekund zwidywała mu się kula, tuż obok, przy sa¬mym łóżku, kula mocno śmierdziała siarką. Ale potem wszystko to minęło, Korotkow przewrócił się kilka razy z boku na bok, zasnął i już się więcej nie budził. Pojawia się łysy Następnego rana Korotkow odchylił bandaż i przekonał się, że jego oko prawie wyzdrowiało. Niemniej jednak przesadnie ostrożny Korotkow postanowił chwilowo nie zdejmować opatrunku. Pojawiwszy się w pracy ze znacznym opóźnieniem, chytry Korot¬kow, aby uniknąć niestosownych komentarzy wśród niższego perso¬nelu, udał się prosto do swojego pokoju, gdzie na stole znalazł doku¬ment, w którym kierownik podwydziału umundurowań zapytywałkierownika bazy, czy maszynistkom zostanie wydane umundurowa¬nie. Po przeczytaniu prawym okiem dokumentu Korotkow ruszył ko¬rytarzem do gabinetu kierownika bazy, towarzysza Czekuszyna. I oto przed samymi drzwiami gabinetu napotkał nieznajomego, którego wygląd wstrząsnął nim, Korotkowem, do głębi. Ów osobnik był tak niskiego wzrostu, że wysokiemu Korotkowo¬wi sięgał zaledwie do pasa. Niedostatekjego wzrostu rekompensowa¬ły niezwykle szerokie bary. Kwadratowy tułów był osadzony na wykrzywionych nogach, lewa była w dodatku krótsza. Ale najbardziej zdumiewająco wyglądała głowa. Stanowiła idealną, gigantyczną ko¬pię jajka osadzonego na szyi poziomo, ostrym końcem do przodu. Po¬dobnie jak jajko, była absolutnie łysa i błyszczała do tego stopnia, że na ciemieniu, nie gasnąc ani na moment, lśniły odblaski. Drobniut¬ka twarz nieznajomego była tak wygolona, że aż niebieska, a zielone, malutkie jak łebki od szpilek oczka siedziały głęboko w oczodołach. Miał na sobie rozpięty frencz uszyty z szarego koca, spod frencza wy¬zierała ukraińska haftowana koszula. Nogi tkwiły w spodniach z te¬goż koca i obute były w niskie wycięte buty huzarskie z czasów Alek¬sandra I. "T-typulo" - pomyślał Korotkow i ruszył ku drzwiom Czekuszy¬na, starając się wyminąć łysego. Ale ten zupełnie nieoczekiwanie za¬grodził mu drogę. - Czego pan sobie życzy? - zapytał łysy takim głosem, że nerwo¬wy referent aż się wzdrygnął. To był głos identyczny z głosem mie¬dzianego kotła, o tembrze takim, że każdy kto go słyszał, przy każ¬dym słowie miał wrażenie, że ktoś szoruje mu kręgosłup papierem ściernym. Poza tym Korotkowowi wydało się, że słowa nieznajomego śmierdzą zapałkami. Bez względu na to wszystko, krótkowzroczny Korotkow zrobił coś, czego w żadnym wypadku robić nie należało, a mianowicie obraził się. - Hm... to dosyć dziwne. Idę z dokumentami... Chciałbym wie¬dzieć, z kim mam... - A czy pan nie widzi, co tu jest napisane na drzwiach? Korotkow spojrzał na drzwi i zobaczył znany od dawna napis: "Nie wchodzić bez zameldowania". - Jeśli idę, to widocznie mam powód - wygłupił się Korotkow, po-kazując swój papier. Łysy kwadratowy nieoczekiwanie rozgniewał się. Jego oczka roz¬błysły żółtawymi iskierkami. - Wy, towarzyszu - powiedział, ogłusza...
nimtiz