Verne Juliusz - W Puszczach Afryki.txt

(487 KB) Pobierz
Juliusz Verne
W puszczach Afryki
Spolszczyła Bronisława Kowalska
38 ilustracji George'a Rouxa, jedna mapa
Nakładem i drukiem Michała Arcta
Warszawa 1907


ROZDZIAŁ I
Po długim wypoczynku.
A gdyby tak Amerykanie zawojowali cześć prowincji Kongo? – zapytał Maks Huber – czy o tym nigdy nie było jeszcze mowy?
– A na coby nam się to zdało? – odpowiedział Jan Cort. – Czy nam brak przestrzeni W Stanach Zjednoczonych?… Jakie to olbrzymie puste obszary rozciągają się od Alaski do Texas!… Pocóż mamy kolonje zakładać zdaleka od kraju, czy nie lepiej uprawiać i zaludniać własną ziemię?
– Ech! mój kochany Janie, jeżeli tak dalej pójdzie, narody europejskie podzielą się zdobyczami w Afryce, czyli zagarną sobie ze trzy miljardy hektarów  ziemi!… Czyż Amerykanie wyrzekną się tego na korzyść Anglików, Niemców, Hollandczyków, Portugalczyków, Francuzów, Włochów, Belgów i Hiszpanów?…
– Amerykanom ta ziemia nie jest potrzebna – odpowiedział Jan Cort – dlatego że…
– Że co? – podchwycił Maks Huber.
– Że moim zdaniem, po co męczyć nogi, skoro wystarcza wyciągnąć rękę…
– Mój kochany Janie, przyjdzie chwila, w której rząd federalny upomni się o swój udział w zdobyczach afrykańskich… Część prowincji Kongo zagarnęła Francja, drugą część Belgja, trzecią Niemcy, a przecież jest jeszcze część prowincji Kongo niepodległej, która czeka na swego zdobywcę… I cały ten kraj, który zwiedzamy od trzech miesięcy…
– Ale tylko jako turyści, Maksie, a nie jako zdobywcy.
– Nie widzę w twoim określeniu zbyt wielkiej różnicy, godny obywatelu Stanów Zjednoczonych – wygłosił Maks Huber. – Powtarzam raz jeszcze, że w tej części Afryki Stany Zjednoczone mogłyby założyć wspaniałą kolonję. Ziemia jest tu tak urodzajna, że niemal prosi się o to, aby ludzie zużytkowali jej żyzność; rzeki i strumienie zasilają wilgocią grunty, a ta sieć wodna nigdy nie wysycha…
– Nawet podczas tak nieznośnego, jak dzisiaj upału – dokończył Jan Cort, ocierając chustką spocone czoło.
– Mój kochany, przyzwyczailiśmy się już do upałów! – zawołał Maks Huber. – Powiedz, mój przyjacielu, czyśmy się już nie zaaklimatyzowali, czyśmy, że się tak wyrażę, nie zamienili się już w murzynów?… Teraz jest dopiero marzec, a co to będzie w lipcu lub sierpniu, gdy promienie słońca będą parzyć skórę, jak ogień!…
– W każdym razie, Maksie, trudnoby nam się było przedzierzgnąć w Pahuinów lub Zanzibarczyków, mamy na to nazbyt delikatną skórę. Przyznaję, że odbyliśmy piękną i zajmującą wyprawę, która nam się powiodła znakomicie… ale pragnę powrócić już do Libreville i zażyć w naszych faktorjach spokoju i wypoczynku, który się słusznie należy takim, jak my podróżnikom. Toć trzy miesiące spędziliśmy w podróży…
– Pod tym względem zgadzam się z tobą – odpowiedział Maks Huber – nasza awanturnicza wyprawa była dość zajmująca. Jednak muszę przyznać, nie zadowoliła mnie w zupełności.
– Jakto, Maksie, nie rozumiem cię. Przebyłeś wiele setek mil przez kraj zupełnie ci nieznany, narażony byłeś na rozmaite niebezpieczeństwa ze strony dzikich krajowców, którzy nieraz witali nas zatrutemi strzałami, odbywałeś polowania, które numidyjski lew i libijska pantera raczyły zaszczycić swoją obecnością, składałeś, jak w starożytności, ofiary ze stu słoni na korzyść naszego wodza Urdaksa, zebrałeś tyle kłów słoniowych, że możnaby niemi pokryć klawisze wszystkich fortepianów na świecie, i jeszcze jesteś niezadowolony?…
– Jestem zadowolony i niezadowolony zarazem, mój Janie. Korzyści, które wyliczyłeś, bywają wogóle udziałem wszystkich badaczów, czyniących wyprawy do Afryki środkowej. Czytamy opisy tego w podróżach Boerta, Burtona, Speekego, Stanleya, Serpa Pinto, Granta, Liwingstona, du Chaillu, Kamerona, Mage’a, Wissemana, Brazzi, Gallieniego, Dybowskiego, Lejeana, Massarego, Buonfantiego i de Maitre’a.
W tej chwili, wstrząśnienie wozu, który uderzył o kamień, przerwało Maksowi dalsze wyliczanie zdobywców afrykańskich. Jan Cort, korzystając z tej przerwy, zapytał:
– Spodziewałeś się zatym napotkać co innego w ciągu swej podróży?
– Tak, mój kochany Janie.
– Coś niespodziewanego?
– Jeszcze coś lepszego, gdyż niespodzianek mieliśmy dosyć.
– Zatym pragnąłeś, aby cię spotkała jakaś przygoda nadzwyczajna?
– Nie inaczej, mój przyjacielu, a tymczasem ani razu nie miałem sposobności doznać czegoś nadzwyczajnego, niezwykłego i nazwać Afrykę krajem osobliwym i tajemniczym, jak ją nazywali w starożytności…
– Widzę, Maksie, że Francuz jest trudniejszy do zadowolenia, niż Amerykanin.
– Nie przeczę, jeśli ci wystarczają wrażenia, doznane podczas naszej podróży.
– Najzupełniej, Maksie!
– Powracasz więc zadowolony?
– Naturalnie, nadewszystko zaś dlatego, że już wracam.
– I sądzisz, że czytelnicy, którzyby czytali opis naszej podróży, zawołaliby: «Jakie to ciekawe!»
– Gdyby tego nie powiedzieli, byliby bardzo wymagającemi.
– No, zapewne, ciekawość ich zadowoliłaby się bardziej, gdyby nasza wyprawa skończyła się w żołądku lwa lub ludożercy z Ubangi – odparł Jan Cort.
– Nie posuwając się do tej ostateczności, która jednak ma pewien urok dla czytelników, powiedz tak szczerze, z ręką na sercu, Janie, czy mógłbyś przysiąc, że odkryliśmy coś zupełnie nowego, czego nie odkrył żaden z podróżników, zwiedzających przed nami Afrykę środkową?
– Nie, tego nie powiem, Maksie.
– Co do mnie, miałem nadzieję, ze los okaże się łaskawszym względem mnie.
– Czy jesteś chciwy sławy i pragniesz, aby cię nazywano nieustraszonym podróżnikiem? Ja niczego więcej nie pragnąłem i jestem zadowolony z naszej wyprawy.
– Nie zyskaliśmy nic, mój drogi.
– Ależ Maksie, nasza podróż jeszcze nie skończona, a przez pięć lub sześć tygodni, które upłyną, zanim się dostaniemy stad do Libreville…
– Dajżeż pokój! – przerwał Maks – nasza podróż teraz odbędzie się chyba w warunkach jak najpospolitszych, tak, jak gdybyśmy jechali ubitym gościńcem.
– Kto wie?
W tej chwili wóz zatrzymał się u stóp wzgórza, gdyż tu zamierzano stanąć na odpoczynek wieczorny. Na wzgórzu rosło kilka pięknych drzew, jedynych na tej rozległej płaszczyźnie, oświetlonej promieniami zachodzącego słońca.
Była godzina siódma wieczorem. Pod szerokością gieograficzną ósmego stopnia na północ, zmierzch trwa bardzo krótko i zaraz zapada noc, która tego dnia tym bardziej zapowiadała się wcześnie, że gęste chmury ukazały się na horyzoncie, przysłaniając gwiazdy i księżyc na nowiu.
Wóz przeznaczony jedynie dla przewożenia podróżnych, nie zawierał w sobie ani towarów, ani zapasów żywności. Był to rodzaj wagonu, umieszczonego na czterech mocnych kołach; wóz ten ciągnęło sześć wołów. W przedniej części wagonu były drzwi, prowadzące do wnętrza, z boków znajdowały się okienka, wewnątrz wagon podzielony był na dwie izdebki. Izdebkę znajdującą się w głębi zajmowali dwaj młodzi ludzie, w wieku od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat. Jeden z nich Jan Cort był Amerykaninem, drugi Maks Huber – Francuzem. Izdebkę od wejścia zajmował kupiec portugalski nazwiskiem Urdaks i przewodnik, który kierował ruchem karawany, zwany w tamtejszym narzeczu «foreloper». Przewodnik nazywał się Kamis i był krajowcem, rodem z Kamerunu. Znał on doskonale swoje rzemiosło przewodnika, umiejącego się kierować wśród rozpalonych przestrzeni Ubangi.
Wagon, zbudowany mocno, niczym nie przypominał, że przebył tak daleką podróż. Skrzynia, czyli pudło, było w dobrym stanie, koła nie zużyte, szprychy nie pogięte, ani nie połamane, tak jakby powracano ze spaceru, a tymczasem przebył przestrzeń przeszło tysiąca kilometrów.
Trzy miesiące temu, wehikuł ten wyruszył z Libreville, stolicy francuskiej prowincji Kongo. Stamtąd dążąc w kierunku wschodnim, posuwał się po płaszczyznach Ubangi, dalej niż bieg rzeki Bahar el-Abiad, która wlewa swe wody do jeziora Czad. Okolica ta otrzymała swe nazwisko od jednego z głównych dopływów prawego brzegu, to jest od rzeki Kongo, czyli Zairy, a ciągnie się na wschód od Kamerunu niemieckiego, którego gubernator jest konsulem gieneralnym niemieckim w Afryce Zachodniej.
Granic dokładnych Konga trudno byłoby określić, nawet na najświeższej mapie. Jeżeli to nie jest pustynia, lecz pustynia pokryta bujną roślinnością, niepodobna w niczym do Sahary, to bez wątpienia jest to olbrzymia przestrzeń, po której rozsiane są wsie, znajdujące się od siebie w znacznej odległości. Różne pokolenia prowadzą tam z sobą nieustanną wojnę, zwyciężają się nawzajem i zabijają. Niektóre z tych pokoleń żywią się jeszcze dotychczas mięsem ludzkim, jak pokolenie Mubuttu, zamieszkujące pomiędzy źródłami Nilu a Kongo. Ono to dla zaspokojenia swych instynktów ludożerczych poświęca własne dzieci. Misjonarze wydzierają barbarzyńcom te biedne istotki przemocą lub okupem i wychowują je w wierze chrześcijańskiej, w zakładach pobudowanych wzdłuż rzeki Siramba. Schroniska te nie utrzymałyby się z pewnością, gdyby nie były wspierane zasiłkami pieniężnemi ze strony państw europejskich, a nadewszystko Francji.
Dla ścisłości opowiadania musimy dodać, że w Ubangi dzieci krajowców uważane są za monetę, która ma obieg w kraju w handlu zamiennym. Płacą oni dziećmi za rozmaite przedmioty, których handlarze im dostarczają.
Najbogatszym zatym krajowcem jest ten, który ma najwięcej dzieci.
Ale chociaż Portugalczyk Urdaks nie zapuszczał się na te przestrzenie w interesach handlowych i nie stykał się zblizka z pokoleniami zamieszkującemi wybrzeża Ubangi, i choć nie miał innego celu nad zaopatrzenie się w jak największą ilość kości słoniowej, znał jednak dzikie ludy, zamieszkujące Kongo Nieraz, spotykając się z niemi, musiał używać broni palnej w obronie własnej. Obecna wyprawa mogła się zaliczać do szczęśliwych i korzystnych, gdyż nie wydarła ani jednej ofiary z pośród osób należących do karawany.
Mijając wioskę w pobliżu źródeł rzeki Bahar-El-Abiad, Jan Cort i Maks Huber ocalili od okropnej śmierci małe dziecko, wykupując je za cenę kilku szkiełek. Był to dziesięcioletni chłopc...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin