Doctorow E L - KSIĘGA DANIELA.rtf

(1697 KB) Pobierz

E. L. DOCTOROW

KSIĘGA DANIELA

 

W Dniu Pamięci 1967 roku Daniel Lewin przez niemal pięć godzin łapał okazje, żeby dostać się z Nowego Jorku do Worcester w stanie Massachusetts. Towarzyszyła mu młoda żona, Phyllis. Ośmiomiesięcznego synka, Paula, niósł w no­ sidełku na piersiach. Dzień był gorący i posępny, z nisko wiszącymi chmurami, z których w każdej chwili mógł spaść deszcz. Buch na drodze od rana był zastanawiający - to zna­ czy był niewielki, jednak mało który kierowca potrafił minąć ich, nie zastanawiając się, kim są i dokąd zmierzają.

Czarny pisak „Thinline” z miękką końcówką. „Composi- tion Notebook 79C” wyprodukowany w USA przez firmę Long Island Paper Products, Inc. Daniel szukający czegoś w jednym z działów czytelni. Na półkach stoją książki do czytania na miejscu. Siedzę przy stole, przy którym stoi lam­ pa. Za tym uporządkowanym pomieszczeniem, składającym się z zatoczek wypełnionych ciasno książkami, znajduje się Czytelnia Czasopism. Pełno w niej gazet przymocowanych grzbietami do wieszaków, czasopism z całego świata, łajna wykształconych społeczeństw. Dalej jest Czytelnia Główna i wejście do magazynów. Na wyższych piętrach mieszczą się zbiory specjalne różnych bibliotek wydziałowych, w tym rów­ nież Biblioteki Bibliotekoznawstwa. Na dole jest nawet filia Biblioteki Publicznej. Ośmielam się opowiadać dalej.

Daniel, wysoki, dwudziestopięcioletni młodzieniec, miał długie, kręcone włosy. Okulary w drucianych oprawkach i długie wąsy w tym samym odcieniu brązu co włosy nada­ wały mu wygląd nie tyle starszego niż w rzeczywistości, ile opanowanego i upartego. Trzeba to powiedzieć: robił wraże­

nie oziębłego, oziębłego z założenia. W istocie nic w jego wy­ glądzie nie było przypadkowe. Gdyby zachowywał się tak w latach trzydziestych, byłby młodym komunistą. Komuni­ stą kawiarnianym. Nosił niebieską bluzę więzienną i dreli­ chowe spodnie. Jego dziewiętnastoletnia żona pochodziła z Brooklynu, miała naturalne blond włosy, proste i długie, splecione tego dnia w warkocze. Sięgała mu ramienia. Ubra­ na była w kwieciste dzwony i przeciwdeszczowe poncho w kolorze khaki. Miała przy sobie małą torbę z rzeczami dla dziecka. Z zasady chętnie rozmawiała z nieznajomymi i umia­ ła sprawić, że przestawali się bać, i Daniel, chociaż nie chciał, żeby z nim pojechała, w końcu ustąpił i nie żałował tego. Kolejne etapy podróży mijały szybko. Phyllis mówiła do nie­ go, on zaś gapił się przez okno. Zauważył, że samochody są duże, szerokie i dobrze resorowane. Kierowcy nie wyglądali na zalęknionych, zachowywali się raczej protekcjonalnie. Byli wśdbscy i najwyraźniej bawiło ich to, że podwożą te amerykańskie dzieciaki, które pewnie palą marihuanę, choć mają już dziecko.

Tuż przed pierwszą zostali wysadzeni przy drodze numer 9 w Worcester, około mili przed celem swej podróży. Popatrzy­ li na stromy, podłużny pagórek. Za jego grzbietem - zbyt daleko, żeby dało się ją zobaczyć - była brama Szpitala Sta­ nowego w Worcester. Daniel nigdy przedtem tu nie był, ale ojciec dał mu bardzo dokładne wskazówki. Ojciec Daniela był profesorem prawa w Boston College, czterdzieści mil na wschód od tego miejsca.

Nie spodobało mu się, że ożeniłem się z Phyllis. Mojej matce też nie, ale żadne z nich, rzecz jasna, nie przyznałoby się do tego. To typowe dla oświeconych liberałów. Phyllis, studentka pierwszego roku, która rzuciła uczelnię, była dla nich zerem. To też typowe dla liberałów. Mylą charakter z wykształceniem. Nie wierzą, że dożyjemy pogodnej staro­ ści, znajdując w sobie wzajemne oparcie. Pewnie zwietrzyli w moim małżeństwie silną woń erotyzmu i nwiali, że to wstręt­ ne. Phyllis jest typem niezgraby o ciężkich udach, wielkich cyckach i wąskiej, uroczej twarzyczce. Jej prababki musiały urodzić się w haremie. Jest typem zwiotczałej, bezradnej

karmicielki, tak przemawiającym do gustu kalifów. Typem piaskowej wydmy, którą usypuje się po to, by ją rozrzucić kopniakami. Prawdopodobnie boją się, że ją rozkopię.

Daniel zastanawiał się, czy nie wsiąść do miejskiego auto­ busu jadącego na wzgórze, ale samochody posuwały się w tak żółwim tempie, że niemal wyprzedzali je na piechotę. Tak więc z Phyllis u boku, lekko wspierającą się dłonią

0              jego ramię, mozolnie piął się pod górę, zatknąwszy kciuki za szelki nosidełka. Szosa była zatłoczona w obu kierunkach, a błękitna mgiełka spalin mieszała się z parnym powietrzem. Daniel wyobrażał sobie, jak owija się wokół jego kostek, talii

1              na końcu dosięga szyi. Wzdłuż chodnika biegł kamienny mur oddzielający trotuar od terenów szpitalnych. Po prze­ ciwnej stronie ulicy znajdowały się stacje benzynowe, pral­ nie chemiczne dla zmotoryzowanych, myjnie samochodowe, przechowalnie bagażu, pizzerie. W każdym możliwym miej­ scu wisiały flagi narodowe.

Zbliżywszy się do szczytu pagórka, zobaczyli kamienną wiatę, pod którą czekało na autobus sporo osób. Autobus nadjechał, wypuścił pasażerów, z sykiem zamknął drzwi i zniknął za wzniesieniem. Nikt z czekających na przystan­ ku nie próbował wsiąść. Jedna z kobiet była ubrana w za ciasny sweter, długą, luźną spódnicę, białe skarpetki gimna­ styczne i domowe papucie. Któryś z mężczyzn miał na sobie podkoszulek. Inny nosił buty z obciętymi noskami, popla­ mioną, niebieską marynarkę z serży i brązowe spodnie. Ro­ bili miny. Na ustach pojawiał się uśmiech i za chwilę znikał, bez powodu, raz za razem. Głowa zaprzeczała czemuś gwał­ townymi potrząśnięciami. Większość przyciskała do brzucha brązowe, zwinięte ciasno papierowe torebki. Wydawało się, że trzymają w nich swoje życie. Daniel chwycił Phyllis za ramię. Kiedy podeszli do przystanku, dziwaczni ludzie roz­ pierzchli się i zaczęli krążyć jak przepłoszone gołębie, drep­ tali w kółko i zbijali się z powrotem w gromadkę, kłębili się niespokojnie w środku wiaty. Z wyjątkiem jednego mężczy­ zny. Ów mężczyzna, ten w podkoszulku, ruszył biegiem pro­ sto przed siebie, oglądąjąc się przez ramię, gdy Daniel i Phyl­ lis skręcili ku szpitalowi. Biegł przed nimi, wymachując rę­

kami jak skrzydłami wiatraka, jakby próbował pozbyć się zwiniętej, papierowej torebki, którą ściskał w dłoni. Przed nim, za trójpasmową jezdnią (zadymione powietrze oczy­ szczało się pośród drzew), wznosił się najeżony wieżyczkami budynek z żółtej cegły, Szpital Stanowy w Worcester, pań­ stwowy ośrodek dla chorych umysłowo.

OTO, DOKĄD ZMIERZALI!

Z Biblii z Dartmouth: „Daniel, Światło Przewodnie Wiary w Czasach Prześladowań. Zaledwie kilka ksiąg Starego Te­ stamentu dorównuje tajemniczością Księdze Daniela. Acz­ kolwiek zawiera ona kilka najbardziej znanych opowieści biblijnych, to aż dziewięć z dwunastu jej rozdziałów jest kro­ niką przedziwnych snów i wizji, które od stuleci zbijają z tropu czytelników”.

Dobrym punktem wyjścia może być poprzedni wieczór, wigilia Dnia Pamięci, kiedy zadzwonił telefon. Daniel i jego maleńka żoneczka właśnie się kochali w swej izdebce na Sto Piętnastej Ulicy. Muzyka Stonesów młóciła powietrze ni­ czym głośne tętno mojej erekcji. W końcu wziąłem ją na czwo­ rakach. Młodość i wstyd ją opuściły, a po długich, jasnych, prostych włosach spadających na oczy spływały łzy—jak ko­ raliki wolnej miłości. Zaraz zadzwoni telefon. Z Phyllis jest tak, że ilekroć jest nawalona, wyłażą wszystkie jej zahamo­ wania. Wszystko w niej jest ciasne i drażliwe, a uprawianie miłości staje się poniżające. Phyllis dorastała w mieszkaniu w Brooklynie, życie dzieci kwiatów jest jej życiem przybra­ nym, z zasady. Jej umiłowanie pokoju jest przyjętą zasadą, długie włosy i miłość do mnie - wszystko jest „z zasady”. Decyzja polityczna. Z zasady wypala skręta i wtedy ją mam. Wszystkie jej instynktowne, nieuzasadnione przekonania wychodzą na wierzch i jej uda się zaciskają. Zmienia się w męczenniczkę seksu. Przypuszczam, że dlatego właśnie ją poślubiłem. Tak więc telefon się rozdzwania, a miękka Phyl­ lis z Brooklynu poddaje się jeszcze jednej penetracji. Daniel, jej dręczyciel, delikatnie ściska w garści miękki tyłeczek, son­ duje jej cnotę, macierzyństwo, jej próżnię, jej poddaństwo, jej kadź, tubkę maślaną - i rusza na wyprawę naukową po tych odległych, wyspiarskich terenach, po formacjach gruczoło-

wych, po stalinitach i trockitytach - stalinitach zwisających z góry i trockitytach wyrastaj ących z dna albo odwrotnie - i kiedy dzieli nas już tak niewiele od bezwzględnego końca, dzwoni telefon. Telefon dzwoni. Telefon. Przypuszczam, że to telefon.

Jak jednak inaczej miałbym opisać tę scenę, żeby uwiecz­ nić kluchowatą urodę Phyllis, jej ostry nos, bladą cerę i ja­ sne, polskie oczy. Albo nadmierne oczekiwania, jakie ma wobec życia, oczekiwania tak charakterystyczne dla liceali­ stek. Jak miałaby ta scena świadczyć o długach, które spła­ cają wszyscy mężowie, kiedy zaszaleją. Naprawdę podnieca­ jące w tym małżeństwie nie trwającym jeszcze dwóch lat były formy, które przybierała moja upiorna uprzejmość, wyłażą­ ca na wierzch niczym magiczny obrazek po pociągnięciu mokrym pędzlem. A jeśli ludzie tak mnie oceniają na pierw­ szy rzut oka, to jak mam wzbudzić sympatię? Jeśli chcę po­ kazać nieszczęście spadające w chwili, która nie przynosi mi najmniejszego zaszczytu, tó czemu nie zacząć od regałów, od Daniela wędrującego między regałami, szukającego - za późno — tezy?

Szpital Stanowy w Worcester mieści się przy drodze nu­ mer 9 w Worcester w stanie Massachusetts, na szczycie pa­ górka wznoszącego się nad Jeziorem Quinsigamond, masą wody tak spokojną, że słynie z zawodów kajakowych. Szpital składa się w rzeczywistości z dwóch szpitali: starego i nowe­ go. Nowy, stojący tyłem do lasu, nas nie interesuje. Nie ma schodów i przeznaczony jest dla starszych pacjentów. Stary szpital wzniesiono na przełomie stuleci. Został zaprojekto­ wany na podstawie założenia, że szaleństwo można uleczyć, umieszczając chorego w otoczeniu pięknej architektury. Po­ nury budynek w stylu wiktoriańskim ma dębowe, łukowe drzwi i gotyckie okna. Warto przy tym zauważyć, że wbrew panującej powszechnie opinii jest to jeden z wielu nie prze­ pełnionych zakładów dla obłąkanych. Kiedy przywieziono doń Susan, był właściwie niemal pusty. Nowoczesne metody leczenia, w tym również wprowadzenie trankwilizatorów,

wyeliminowały konieczność umieszczania pod kluczem każ­ dego wariata, który trafił się w Worcester w stanie Massa­ chusetts lub w okolicy. Teraz przeważa tendencja do hospi­ talizowania jedynie tych pacjentów, którzy nie są zdolni do samodzielnego żyda poza zakładem lub przejawiają morder­ cze skłonnośd. A nawet oni mają prawo do spędzania week­ endów w domu (jeśli mają jakiś dom) i innych tego typu przywilejów. Istnieje teoria, że przebywanie w znajomym otoczeniu ma działanie terapeutyczne. Teoria mówi, że czło­ wiek chce być w domu.

Daniel odnalazł swą siostrę w świetlicy na oddziale kobie­ cym. Ściany w kolorze żółd, ochry i brązu. Sufit brązowy. Fotele z giętych, chromowanych rur wyśdeła ciemnozielona imitacja skóry. Są tu dwa telewizory, po jednym z każdej strony pokoju, i stojak na czasopisma. Susan była w świetli­ cy jedyną pacjentką. Pielęgniarka w białym kitlu i białych pończochach, które pogrubiają nogi, siedziała na prostym krześle przy drzwiach. Bawiła się kosmykiem włosów i czy­ tała „Modem Screen”. Czy Dick naprawdę kocha Liz? Niech mi będzie wolno wyrazić swe zdanie w tej kwestii, co dowie­ dzie, że działam w dobrej wierze. Nie przypuszczam, żeby ją kochał. Myślę, że ją lubi. Ze deszy go kupowanie jej obłędnie drogich rzeczy, a także sporadyczne fikołki w łóżku. Że ko­ cha żyrie, obecność kamer, męczącą doniosłość każdego swo­ jego pierdnięcia. Że kocha oszukaństwo na widowiskową ska­ lę. Myślę, że mógłby ją w końcu pokochać, gdyby poddano ich żydowąj próbie.

Susan ubrano w jedną ze szpitalnych koszul bez paska i kołnierza i miękkie papude. Zabrano jej wielkie, babcine okulary, które zdawały się podkreślać jej głęboką inteligen­ cję i szczere zainteresowanie wszystkim, na co spojrzała. Zerk­ nęła z ukosa na Daniela, mrużąc urocze, błękitne oczy krót­ kowzrocznej dziewczynki. Kiedy go rozpoznała, przestała mu się przyglądać i odchyliła głowę na oparde. Siedziała w zielonym, obitym sztuczną skórą fotelu, ręce na chromo­ wanych poręczach, stopy w papciach ustawione równo jed­ na obok drugiej. Wyglądała okropnie. Ciemne włosy miała zaczesane do tyłu w sposób, w jaki sama by tego nigdy nie

zrobiła — zawsze robiła na środku przedziałek i wiązała je na karku. Jej skóra wyglądała jak poplamiona. Susan nie należała do niskich, ale w tym miejscu robiła wrażenie drob­ nej. Nie patrząc na niego, podniosła ramię, a jej palce pochy­ liły się w jego stronę znudzonym, komicznym gestem, który przyprawił go o skurcz serca. Chwycił wyciągniętą rękę w obie dłonie, myśląc, Och, kochanie, moje biedne kochanie, i poca­ łował jej dłoń, myśląc, To jej dłoń, nadal jej dłoń, niezależnie od tego, co robi. I wtedy właśnie tuż przed oczami mignął mu bandaż, którym obwiązany był jej przegub. Kiedy mu się dobrze przyjrzał, cofnęła rękę.

Przez dziesięć minut Daniel siedział obok niej. Zgarbił się i gapił bezmyślnie w podłogę, ona zaś tkwiła w fotelu z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczyma. Byli jak części mechanizmu zegarowego, które zmieniają pozycję z wybi­ ciem godziny. Sądził, że wie, co to jest, że zna to uczucie porażki. Duszność. Nędzę tego stanu. Miewał już takie na­ pady. Ludzie patrzą na ciebie jakoś dziwnie i rozmawiają z tobą, nie wpuszczając cię za próg. Nie wiedziałeś, co robić. Coś pękało, zamiary obracały się wniwecz, zapominałeś, cze­ go oczekujesz od życia. Nie potrafiłeś się śmiać. Byłeś prze­ rażony samym sobą, a twoje przerażenie miało tak czystą postać, że wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, aby sparzyć serce i zwęglić oczy.

Widocznie westchnął, bo Susan wyciągnęła rękę i pokle­ pała go lekko po plecach.

-              Wciąż nas olewają - odezwała się. - Zegnaj, Daniel. Zdję­ cie. Dotarło do ciebie.

Słuchał uważnie. Nie był pewien, czy powiedziała: „Żegnaj, Daniel”, czy „Grzeczny Daniel”. Pokręcił się jeszcze chwilę, ale ona nic więcej nie powiedziała i nie było wiadomo nawet, czy zauważa jego obecność. Wyjrzał przez okno, opierając się ramieniem o framugę. Okno było okratowane. Mógł stąd wi­ dzieć Phyllis baraszkującą z małym na stoku wzgórza. Na szczycie znajdował się otoczony ceglanym murkiem parking zastawiony samochodami w pastelowych kolorach. W obraz ten wtoczył się ciemnoniebieski Chevrolet, który Daniel roz­ poznał jako własność małżeństwa Lewinów. Resztę zasła-

nial daszek portyku ocieniającego schody prowadzące do głównego wejścia szpitala.

Nie odzywając się prawie wcale, nawet nie zwracając na niego uwagi, Susan zdołała przywrócić mu dawne, krzepią­ ce poczucie więzi rodzinnej i przypomnieć, że jego żona nie należy do tej samej klasy i że jego dziecko zupełnie tu nie pasuje. Że to ich sprawa, ten stan sieroctwa, któiy niweczył wszystko i odgradzał ich od reszty ludzi, i zawsze tak będzie, niezależnie od tego, co on zrobi, żeby temu zaprzeczyć. Wła­ ściwie nie próbuję temu zaprzeczać. Przyznaję sobie jednak prawo, aby żyć w tym stanie na swój sposób, jeżeli potrafię. Susan odziedziczyła właściwy naszej rodzinie nieszczęsny talent do przeżywania zdecydowanych uczuć. Zawsze zaj­ mowała jakieś stanowisko, nawet jako dziecko. Moralistka, sędzia. To właściwe, to niewłaściwe, to dobre, to złe. Jej ży­ cie prywatne beztrosko wystawione na pokaz, jej potrzeby bezwstydne, nie tak jak u większości ludzi - skrzętnie skry­ wane. Z tą jej agresywną, moralną otwartością, hałaśliwą, bystrą i odrażająco szczerą dziewczęcością. I wszystko źle. Zawsze źle. Przed polityką byty prochy, przed prochami seks, przed seksem napady złości, przed napadami złości - wiara w Boga. Oto bezwartościowy przykład: dawno temu, pewne­ go czerwcowego wieczoru 1954 roku, dokładnie 22 czerwca, punktualnie o dziesiątej wieczorem Susan przekazała mi Słowo Boże. Było to podczas meczu Jankesów z Boston Bed Sox. Allie Reynolds był miotaczem Jankesów i nic się je­ szcze nie wydarzyło — nic do siódmej zmiany. Boston mieli jednego wykluczonego i zawodnika na pierwszej bazie. Jim Piersall stał, było trzy do jednego. Reynolds sięgnął po wore­ czek. Mel Allen ględził, że baza w zamian za piłki to za­ wsze kłopot, a kiedy to powiedział, na chwilę zagłuszył go krótki brzęczyk - jak zwykle w sprawozdaniach telewizyj­ nych- który oznacza rozpoczęcie następnej godziny. W tym samym momencie Susan, ośmioletnia, i ja, trzynastoletni, nie byliśmy w stanie spojrzeć na siebie. Allie Reynolds pu­ ścił woreczek, pociągnął daszek czapki i pochylił się, czeka­ jąc na znak. Wtedy Susan powiedziała mi, że Bóg istnieje.

-              Wszystkie będą jego - wyszeptała. - Wszyścdutkie będą jego.

Och, Susy, moja Susyanno, coś ty zrobiła? Padłaś ofiarą międzynarodowego aparatu moralistycznej propagandy! Zro­ bili z ciebie moralnego ćpuna! Zniszczyli ci włosy, zabra­ li babcine okulary i ubrali w szpitalną koszulę, jakbyś była chora. Och, spójrzcie, co oni zrobili Susan, spójrz, co d zrobili...

ISTOTA I FUNKCJA BOGA W ŚWIETLE BIBLII

Oto, co biblijny Bóg tak naprawdę robi z ludźmi - trzyma ich w dłoni, jak mówią małe dziewczynki. Ma ich w swojej opiece. Zaprowadza monumentalną sprawiedliwość. O klą­ twy, o przestrogi! Plagi, pogromy i obracanie w perzynę, na­ głe śmierd, dziękczynienia i niewola. Powodzie. Pożary. Co ciekawe, okazuje się, że Bóg jako postać biblijna niemal bez przerwy zaprząta sobie głowę tym, czy ludzkość potrafi Go poznać. Stale głosi Swe Zwierzchnictwo, nagradzając tych, którzy je uznają, i karząc tych, którzy go nie akceptują. Sto­ suje wymyślne sztuczki. Zapewnia sobie pomoc jednostek z gruntu cnotliwych, które zostają Jego posłańcami, przeka­ zicielami cudów, jednostek, które powierzają Mu w opiekę swoje ludy. Każda epoka musi sprostać próbie i sama Go poznać — albo, innymi słowy, każde pokolenie musi od nowa przekonać się o Jego Istnieniu. Dramat biblijny polega na konflikde między tymi, którzy w Niego wierzą, a tymi, którzy wątpią w Jego Istnienie. Czyli na poddaniu próbie tych, którzy rokują nadzieję, że mogą w Niego uwierzyć. W tym kontekśde warto zastanowić się przez chwilę nad karierą Daniela, figury (czy też figur) zdecydowanie pomniejszej, je­ śli nie zupełnie apokryficznej, która bez szczególnej przy- jemnośd służyła kilku królom epoki poaleksandryjskiej. Dla Daniela i jego współwyznawców są to złe czasy, ponieważ należą oni do obywateli drugiej kategorii, żyjących w wybit­ nie wrogim otoczeniu. Wychowany na dziwacznej symbiozie pogańskich królów i ich mądrych poddanych - Żydów, Da­

niel wykazuje nadzwyczajny talent do łagodzenia skutków najgorszych okrucieństw wyrządzanych jego ludowi przez panujących, którym służy jako tłumacz snów, wizji i noc­ nych zjaw. Wygląda na to, że sny, wizje i nocne zjawy są ryzykiem zawodowym władców w starożytności. Załóżmy, że Król (Nabuchodonozor, Baltazar albo Cyrus) ma męczący sen, którego nie potrafi zrozumieć. Zwraca się więc do swoich dworzan — najrozmaitszych czarnoksiężników, astrologów, wróżbitów, mędrców chaldejskich. Załóżmy, że sprawiają mu zawód. Zostaje wezwany Żyd, Daniel — ostatnia deska ra­ tunku. Daniel uchodzi za męża skromnego, dzielnego i ra­ czej ufnego w Boga niż mądrego, gdyż właśnie modlitwie i pobożności zawdzięcza zsyłane przez Boga tłumaczenia snów, które ma przedłożyć Królowi, aby ocalić życie. Raz musi nawet odtworzyć treść snu, zanim będzie mógł go wy­ jaśnić, bo głupkowaty Król - Nabuchodonozor - zapomniał, co mu się śniło. W dowód uznania Daniel otrzymuje mini­ sterialne godności, jak przed nim Józef i Mojżesz. To jednak żadna synekura. Wystarczy wspomnieć Charliego Chapli­ na, którego gruby, bogaty pijak co wieczór zaprasza do domu, a następnego ranka, wytrzeźwiawszy, kopniakiem wyrzuca na ulicę. I tak na przemian. Kiedyś trzej bracia Daniela zostają oskarżeni przez chytrych Chaldejczyków

o              świętokradztwo i Król skazuje ich na śmierć w piecu ogni­ stym. Bóg wie, że wyjdą żywi z płomieni, ale Daniel musiał to mocno przeżyć. Innego razu sam Daniel staje wobec podobnego oskarżenia i zostaje wrzucony do jaskini lwów, ale wychodzi z niej bez jednego draśnięcia, mimo że spędził tam całą noc. Jego życie jest jednym pasmem konfrontacji, z których wcale nie najbłahszą było poniżenie swego praco­ dawcy przed obliczem tłumu — ale przełknąłeś tę zniewagę, królciu. JBóg obliczył twoje panowanie i ustalił jego kres; zważono cię na wadze i okazałeś się zbyt lekki...” To nie jest robota dla faceta, który nie znosi hałasu i oślepiającego świa­ tła. Danielowi udaje się przetrwać trzy królestwa, jednak w życiu osobistym płaci za to wysoką cenę. Pod koniec jego wizje stają się coraz bardziej bezładne, apokaliptyczne, hi­ steryczne. Którejś nocy męczy go dziwaczny i straszliwy sen:

bestie ulepione z ciał różnych zwierząt, morza, pożary, bu­ rze i Przedwieczny na tronie — i jak na ironię - Daniel nie wie, co to oznacza. „Ja, Daniel, popadłem z tego powodu w niepokój ducha, a widzenia mojej głowy przeraziły mnie. (...) Moje myśli przeraziły bardzo mnie, Daniela; zmieniłem się na twarzy, lecz zachowałem sprawę w sercu”.

Tyle, jeśli chodzi o Daniela, Światło Przewodnie Wiary w Czasach Prześladowań. (Trzeba być desperatem, żeby czy­ tać Biblię). Pięcioro dorosłych ludzi usiłuje w Dzień Pamięci wydostać jedną dwudziestoletnią dziewczynę z państwowe­ go ośrodka dla umysłowo chorych. Tego się nie da zrobić. Jest święto. Nie ma nikogo, kto mógłby wyjąć jej kartę, zba­ dać pacjentkę i wypisać ją do domu. Nie ma nikogo, kto mógł­ by powiedzieć, że może sobie iść. Jestem wściekły. „Zabierz­ my ją po prostu!” - wrzeszczę. Tego się jednak nie da zrobić. Robert Lewin, profesor prawa w Boston College, nie zrobi tego. Lise, jego żona, mówi, żebym zachowywał się poważ­ nie. A doktor Duberstein, niesławny doktor Alan Duber- stein, przeprowadza z automatu bezcelowe rozmowy. Du­ berstein jest niskim, chudym mężczyzną o piskliwym głosie. W czasie drugiej wojny światowej został postrzelony, opera­ cja plastyczna wygładziła mu rysy twarzy. Proste włosy, które wyglądają jak przyklejone do czaszki. Skóra barwy gi­ psu i ani śladu brwi. Z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin