§ Spencer Irene - Żona Mormona.txt

(1560 KB) Pobierz
Irene Spencer 
ŻONA MORMONA 
z angielskiego przełożyła Katarzyna Rosłan 
*** 
 Opis z okładki. 
IRENE SPENCER wychowała się w rodzinie mormonów prakty-
kujących poligamię. W dzieciństwie wielokrotnie słyszała, że wielo-
żeństwo to warunek nie tylko pożądany, ale bezwzględnie wymagany 
dla osiągnięcia nagrody w niebie. W wieku szesnastu lat została więc 
żoną poligamisty. Nie przypuszczała, że wybrana przez nią droga do 
nieba będzie prowadziła przez piekło. Skrajna nędza, izolacja od reszty 
świata, lekceważenie ze strony zajętego innymi żonami męża - oto 
warunki, w jakich przeżyła 28 lat. W poszukiwaniu lepszego jutra dla 
siebie i dzieci zdecydowała się na odważny krok ku prawdziwemu 
światu i wolności, o której dotąd nie miała pojęcia. 
www.swiatksiazki.pl 
*** 
 Moim kochanym dzieciom, dzięki którym moje poświęcenie 
nabrało sensu: Donnie, Andre, Stevenowi, Brentowi, Kaylenowi, 
Barbarze, Mar-garet, Connie, LaSalle'owi, Verlanie, Sethowi, 
Lothairowi oraz mojemu małemu aniołkowi - Leah - i szczególnemu 
darowi od Boga - Sandrze -obie są już w niebie, lecz wciąż żyją w 
moim sercu. 
 Memu mężowi, Hectorowi J. Spencerowi, który pozwolił mi 
ścigać marzenia, kocha moje dzieci i zawsze jest gotów służyć 
drugiemu człowiekowi. Dziękuję Ci, że jestem nie tylko Twoją 
ulubioną żoną, ale też Twoją jedyną żoną. 
*** 
PODZIĘKOWANIA. 
 Dziękuję szczególnie: 
 Bogu - do którego zbliżyłam się przez cierpienie, który usłyszał 
moją modlitwę i przyszedł mi na pomoc po wieloletniej klęsce 
szarańczy, 
 Donnie Goldberg - mojej wspaniałej, pięknej córce - gdyby nie 
jej miłość i pomoc, zapewne nie dożyłabym tej chwili - chwili, kiedy 
opowiadam swoją historię. Bóg podarował mi ją, by była moją mocą w 
słabości, by mnie potrzebowała, gdy czułam się niepotrzebna. Nigdy 
nie napisałabym tej książki bez jej całkowitego zaangażowania i pasji. 
Doszło to do skutku dzięki niej i jej dobrej duszy. Jest prawdziwym 
aniołem. 
 Thomasowi J. Wintersowi - mojemu nadzwyczajnemu agentowi 
literackiemu. Dziękuję Bogu, że zesłał mi go prosto z niebios (dając mu 
w samolocie miejsce obok mej kochanej wnuczki Margaret Le-Baron 
Tucker). 
 Debby Boyd - aniołowi na tej ziemi, za to, że wzięła mnie pod 
skrzydła wiedzy i pomogła spełnić marzenia. 
 Rolfowi Zetterstenowi - z Hachette Book Group USA, i całemu 
zespołowi, za to, że mój rękopis uznali za wartościowy. 
 Gary'emu Terashicie - za to, że otworzył swoje serce na moją 
opowieść, i za to, że wszystko tak doskonale się odbyło. 
 Susan Kahler - za jej bezcenny wkład i umiejętności redakcyjne. 
 Maxine Hanks i Duane Newcomb - za to, że jako pierwsze 
przeczytały mój rękopis, udzieliły mi cennej pomocy i wsparcia. 
 Budowi Gardnerowi - za uznanie mnie za pisarkę i za inspirację, 
bym sięgała coraz wyżej. 
 Marylin Tucker Beesemyer - za to, że była prawdziwą 
przyjaciółką i niezachwianym filarem w czasie całej mojej podróży. 
Wiele lat temu zauważyła mój potencjał i zasiała we mnie chęć 
opowiedzenia historii własnego życia. 
 Rhonicie Tucker - która potrafi okazać zrozumienie nawet 
osobom, z którymi dzieli ją różnica poglądów. Jej światło rozjaśniało 
cienie, jej uśmiech ogrzewał atmosferę, w której dojrzewałam. 
 Lindzie Craig - mojej najlepszej przyjaciółce od ponad 
czterdziestu pięciu lat, która obiecała mi, że nigdy, przenigdy, 
niezależnie od okoliczności, nie wyjdzie za mojego męża. Doceniam jej 
lojalność. Nie miałam wierniejszego przyjaciela na wspólnej drodze. 
 Rebecce Kimbel - mojej kochanej siostrze, zawsze gotowej 
mnie wesprzeć i zachęcić. Dziękuję jej za mądrość, miłość i 
nieszablonowe myślenie. 
 Brandzie Goldberg - mojej wspaniałej wnuczce, za to, że była 
wierna i twarda, kiedy przepisywała, przepisywała i jeszcze raz 
przepisywała mój rękopis. Cieszę się, że wspólna praca i wspólny 
śmiech tak bardzo nas zjednoczyły. Jesteś niezwykła! 
Dzięki poczuciu humoru człowiek jest w stanie żyć tragicznych 
okolicznościach, ale nie stać się tragiczną postacią. 
E.T. „CY" Eberhart. 
*** 
PROLOG. 
 Przesuwałam się wolno przejściem pomiędzy dwoma rzędami 
foteli zatłoczonego autobusu dalekobieżnego, uważając, by nikogo nie 
szturchnąć wypchaną brązową walizką, kryjącą w sobie wszystko, co 
posiadałam: dwie czy trzy proste bawełniane sukienki, bieliznę i 
przybory toaletowe - skąpą, lecz jakże cenną zawartość mojej skrzyni 
posażnej. W tym, że szesnastolatka w 1953 roku mogła zmieścić cały 
swój dobytek w jednej walizce, nie było może nic dziwnego, lecz ja 
właśnie miałam przenieść całe swoje życie w nowe, nieznane i odległe 
miejsce - i czułam wagę tego wydarzenia. 
 Sprawdziłam jeszcze raz na bilecie, które mam miejsce, i 
zatrzymałam się przy fotelu 12D. Wspięłam się na czubki palców, 
wepchnęłam bagaż na półkę, a tęga kobieta, która siedziała już na 
swoim miejscu, uśmiechnęła się przepraszająco i wstała, by mnie 
przepuścić na wolny fotel przy oknie. Kiwnęłam głową i zaczęłam się 
koło niej przeciskać - po drodze rzucając jeszcze jedno, ostatnie 
spojrzenie przez przeciwległe okno, gdzie w zatoczce dla autobusów 
stał mój brat Richard i jego śliczna żona Jan. Machali do mnie wesoło, 
a ja próbowałam się uśmiechnąć - może nawet się uśmiechnęłam? Ale 
kiedy opuścili ręce i się objęli, odwróciłam się od nich na dobre i łzy 
popłynęły mi po policzkach, mocząc szybę - przez którą jakże pragnę-
łam ujrzeć piękną, spokojną przyszłość, wartą wszystkich moich 
wyrzeczeń. 
 Hałaśliwie, z kłębem dymu, autobus ruszył z dworca. Jechał 
ulicą State Street, kierując się ku głównej autostradzie prowadzącej z 
Salt Lake City na południe. Na południe do Teksasu, a potem do 
Meksyku. Na południe na ranczo, które miało stać się moim nowym 
domem. Na południe do mojego świeżo poślubionego męża, Verlana 
LeBarona - dwudziestotrzyletniego przystojnego blondyna (co z tego, 
że zaczynał przedwcześnie łysieć). Spędziłam z nim do tej pory równo 
trzy noce, wszystkie w ukryciu, a było to już wiele tygodni temu. Ale 
oto właśnie w tajemnicy uciekałam z Utah, a w zasadzie z kraju, i 
oddawałam się całkowicie w jego ręce - bez żadnej gwarancji na lepsze 
życie niż kilka mglistych, rzuconych na wiatr obietnic. 
 Świadoma, że to być może moje ostatnie chwile w rodzinnym 
mieście, z bólem serca, przez łzy patrzyłam na przesuwające się za 
szybą, od dziecka znajome miejsca - na Hotel Utah, wysokie budynki z 
czerwonobrązowego piaskowca, mormoński dom towarowy i Temple 
Square z ogromną szarą granitową świątynią, tajemniczymi murami, 
bujnymi ogrodami i pokrytym złotem posągiem anioła Moroni dmącego 
w trąbę - boskiego zwiastuna, który w 1823 roku przekazał naszemu 
prorokowi Józefowi Smithowi wiadomość o tym, gdzie ukryta jest 
Księga Mormona. Żegnałam się z moim ukochanym widokiem na góry 
Wasatch, których potężne ściany otaczały pierścieniem dolinę, gdzie 
Brigham Young wraz z towarzyszami założyli nasze miasto. Ból 
rozsadzał mi piersi, kiedy ten symbol mocy i niezmienności, od lat 
ściśle wpisany w mój codzienny krajobraz, zniknął mi w końcu z oczu. 
W duszy wypowiedziałam słowa modlitwy: „Boże, daj mi odwagę, 
bym była wytrwała, jak moi mormońscy ojcowie". 
 Wtuliłam się w kołyszący się miarowo fotel i zamknęłam oczy. 
Miałam nadzieję, że poradzę sobie z falą tęsknoty za domem, która już 
zdążyła mnie ogarnąć. Ani moja matka, ani nikt z bliskich nie wiedział 
o moim małżeństwie. Jeszcze mniej osób wiedziało o tym, że 
przeprowadzam się na ranczo LeBaronów w Meksyku. Nie uważaliśmy 
- Verlan, Charlotte i ja - za bezpieczne wtajemniczać kogokolwiek w 
nasze plany. Trzymanie wszystkiego w sekrecie oszczędziło mi też 
zapewne wielu wyrzutów typu „a nie mówiłam?", które natychmiast 
bym usłyszała. Lecz jak poradzę sobie w obcym miejscu, pod opieką 
zaledwie dwojga znanych mi ludzi? W tamtej chwili nie byłam nawet 
pewna, czy któreś z nich rzeczywiście otoczy mnie opieką - mojego 
męża ledwie znałam, a jego żona miała do niego pierwszeństwo. 
 Pogrążona w czarnych myślach przycisnęłam mocno rękę do 
roztrzęsionego żołądka i próbowałam masażem uspokoić szalejący w 
nim strach. Zdecydowałam się skupić na problemach bieżących -na 
tym, jak przetrwam najbliższe dwadzieścia cztery godziny podróży do 
El Paso i jak przekroczę granicę z Meksykiem. Ponieważ w tamtej 
chwili każdy mój krok był aktem czystego posłuszeństwa Bogu, 
myślałam, że może On będzie mnie chronił. A ja w podróży będę miała 
całe godziny na modlitwę o siłę i wytrwanie: „O Boże, pomóż mi 
niezachwianie dotrzymać tego, co obiecałam...". 
 Monotonny szum silnika uspokoił mnie wreszcie na tyle, że 
zdołałam spojrzeć na moje obawy nieco bardziej obiektywnie. Bardzo 
starałam się być dzielna i do tej pory przeważnie mi się udawało. 
(Nigdy nie brakowało mi odwagi). Lecz moja fundamentalna, mor-
mońska wiara nakazywała żonom być nie tylko kochającymi i 
cierpliwymi, ale przede wszystkim nigdy, przenigdy nie zazdrościć. 
Musiałam być uczciwa. Martwiłam się nie tylko tym, że wkrótce znów 
zobaczę mojego nowo poślubionego męża. Najbardziej przerażało mnie 
to, że mam wprowadzić się do żony, która żyje z nim już od dwóch lat. 
Ja właściwie nie żyłam z nim jeszcze wcale. I chociaż tętniłam życiem i 
byłam absolutnie zdeterminowana, by go zaspokoić, to jak dostanę 
przynależny mi udział, gdy ona zawsze będzie w pobliżu? - „...i pomóż 
mi być kochającą, cierpliwą i nigdy, przenigdy nie zazdrościć...". 
 Tłumaczyłam sobie, że nie powinnam narzekać - przynajmniej 
ją znałam. Była moją przyrodnią siostrą. Lecz to jakoś nie pomagało. 
Wiedziałam, że jestem samolubna, i czułam się z tym okropnie. Bóg 
nakazał moim współwyznawcom żyć w wielożeństwie, w przeciwnym 
razie czekało nas wieczne potępienie. Objawienie to przyszło 
bezpośrednio przez proro...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin