Scott Smith
Prosty Plan
Jan Kraśko (przełożył z angielskiego)
Spis treści
Rozdział 1 3
Rozdział 2 18
Rozdział 3 33
Rozdział 4 58
Rozdział 5 87
Rozdział 6 106
Rozdział 7 133
Rozdział 8 142
Rozdział 9 163
Rozdział 10 174
Rozdział 11 186
Rozdział 12 199
Rodzice zginęli w wypadku samochodowym rok po moim ślubie. Pewnej sobotniej nocy chcieli wjechać na autostradę I-75 i zderzyli się czołowo z wielką ciężarówką przewożącą bydło. Ojciec poniósł śmierć na miejscu, gdyż dach zmiażdżonego samochodu ściął mu głowę. Matka cudem ocalała. Zabrano ją do szpitala miejskiego w Delphii, gdzie ze złamanym kręgosłupem i z poharatanymi, zalanymi krwią wnętrznościami — serce uparcie pulsowało — żyła jeszcze półtora dnia.
Kierowca ciężarówki wyszedł z wypadku z paroma niegroźnymi sińcami. Ciężarówka zapaliła się i doszczętnie spłonęła wraz z bydłem, więc gdy matka umarła, wniósł do sądu sprawę o odszkodowanie, którym miała być farma rodziców. Sprawę co prawda wygrał, lecz materialnego zadośćuczynienia za poniesione straty nie otrzymał: farma, wraz ze wszystkimi budynkami i ziemią, była obciążona hipoteką, a w chwili śmierci ojciec stał na krawędzi bankructwa.
Sara, moja żona, miała swoją ulubioną teorię. Twierdziła mianowicie, że ojciec popełnił samobójstwo, nie mogąc znieść żenującej i upokarzającej myśli o stale rosnących długach. Spierałem się z nią, jednak bez wielkiego przekonania. Gdy patrzę na to z perspektywy lat, wydaje mi się, że poczynił ku temu pewne przygotowania. Tydzień przed wypadkiem przyjechał do mnie półciężarówką wyładowaną meblami. Nie mieliśmy ich gdzie postawić, zresztą na nic by się nam nie przydały, tylko zagraciłyby dom. Ale bardzo nalegał, mówił, że jeśli ich nie weźmiemy, pojedzie prosto na wysypisko śmieci i wszystkie wyrzuci. W końcu się zgodziłem i mebel po meblu znieśliśmy je do piwnicy. Prosto od nas udał się do mojego brata, Jakuba, i podarował mu półciężarówkę.
No i zostawił testament. W pierwszej klauzuli nakazywał Jakubowi i mnie, żebyśmy złożyli uroczystą przysięgę, że raz w roku, w dniu urodzin ojca, będziemy odwiedzać jego grób.
Następne klauzule tworzyły skomplikowany, dziwaczny i trochę niesamowity dokument, zawierający kilkadziesiąt stron; ojciec wędrował po pokojach naszego starego domu i rozdzielał wszystkie znajdujące się w nich przedmioty bez względu na ich wielkość, przeznaczenie czy wartość: komplet do golenia, szczotka i podniszczona Biblia — dla Jakuba; zepsuty mikser, buty robocze i przycisk do papieru z czarnego kamienia w kształcie wrony — dla mnie. Bezsensowny wysiłek, próżny trud. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, musieliśmy natychmiast spieniężyć, żeby choć częściowo pokryć jego długi, a rzeczy bezwartościowe? Cóż po nich? Farmę, dom naszego dzieciństwa, też musieliśmy sprzedać. Kupił ją sąsiad. Przyłączył ziemię do swego gospodarstwa, które wchłonęło ją niczym gigantyczna ameba, zburzył dom, zasypał piwnicę i zasiał na tym miejscu soję.
Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie byłem z bratem w dobrej komitywie, a w miarę upływu lat stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy. W chwili wypadku nie łączyło nas praktycznie nic poza faktem, że mieliśmy tych samych rodziców. Ich nagła śmierć nie wpłynęła na polepszenie wzajemnych stosunków.
Jakub, trzy lata ode mnie starszy, nie skończył szkoły średniej i mieszkał samotnie w małym mieszkaniu nad sklepem żelaznym w Ashenville — w osadzie na skrzyżowaniu podrzędnych dróg oznaczonym żółtym, dzień
i noc migającym światłem, w miasteczku-wsi, jakich pełno w północnym Ohio. Latem pracował na budowie, zimą był bezrobotny i żył z zasiłku.
Natomiast ja skończyłem college — pierwszy z naszej rodziny — a potem dostałem się na uniwersytet w Toledo, gdzie zdobyłem dyplom magistra ekonomii i zarządzania. Ożeniłem się z Sara, koleżanką ze studiów, i przeprowadziliśmy się do Delphii, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Toledo. Tam na przedmieściu kupiliśmy dom, skromny i typowy: ciemnozielona oblicówka z aluminium, czarne okiennice, garaż na dwa samochody, telewizja kablowa, kuchenka mikrofalowa. Wieczorami czytałem „Ostrze Toledo", popołudniówkę, która z cichym plaśnięciem lądowała co wieczór przed naszymi drzwiami. Rano jechałem do Ashenville, gdzie pracowałem jako główny księgowy i zastępca kierownika magazynu paszowego Raikleya.
Jakub i ja... Nie, nie czuliśmy do siebie żadnych animozji, urazy ani niechęci. Po prostu byliśmy sobą skrępowani, nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiać, i rzadko próbowaliśmy to ukryć. Wychodząc z pracy, niejednokrotnie widziałem, jak ucieka przede mną do bramy i za każdym razem miast bólu odczuwałem wielką ulgę.
Jedyną więzią, jaka łączyła nas po śmierci rodziców, była przysięga złożona ojcu. Co roku w dniu jego urodzin jechaliśmy na cmentarz i staliśmy nad grobem w nabrzmiałej, niezręcznej ciszy, czekając, aż któryś z nas da znak, że czas minął, że wypełniliśmy zobowiązanie, że pora się pożegnać i wrócić do swojego życia. Te popołudnia, czasami wieczory, były dość przygnębiające i prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z nich już po pierwszym razie, gdyby nie to, że obaj baliśmy się nieokreślonej kary, a może zemsty zza grobu za złamanie uroczystego przyrzeczenia.
Ojciec urodził się trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia roku, więc nasze cmentarne wyprawy
—jak każde wydarzenie w okresie świątecznym — miały w sobie coś z rytuału: traktowaliśmy je jak ostatnią przeszkodę dzielącą nas od nowego roku. I w miarę upływu lat stały się praktycznie jedynym momentem, kiedy dochodziło między nami do dłuższej rozmowy. Nadrabiając zaległości, opowiadaliśmy o naszym życiu, wspominaliśmy rodziców albo dzieciństwo, składaliśmy sobie mgliste obietnice, że będziemy widywać się częściej. A potem wychodziliśmy z cmentarza z poczuciem w miarę bezboleśnie spełnionego, choć nieprzyjemnego, obowiązku. Trwało to siedem lat.
Ósmego roku, 31 grudnia 1987, Jakub przyjechał po mnie swoją półciężarówką. Spóźnił się i zamiast o trzeciej zajechał przed dom o wpół do czwartej, w dodatku towarzyszył mu jego przyjaciel Lou i pies. Byli na rybach — zimą łowili prawie codziennie — i przed wizytą na cmentarzu mieliśmy podrzucić Lou do Ashenville.
Nigdy nie przepadałem za Lou, a on chyba nie przepadał za mną. Nazywał mnie „panem księgowym", a wypowiadał te słowa z ironiczną pogardą, dając mi do zrozumienia, że powinienem wstydzić się swojej pracy, jej konwencjonalności i nijakości oraz stabilizacji finansowej, jaką zapewniała. Dziwnie mnie onieśmielał, chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Nie, na pewno nie chodziło o jego fizyczną obecność. Lou był niskim, lekko łysiejącym czterdziestopięcioletnim blondynem z zaczątkami brzucha. Włosy miał bardzo cienkie i rzadkie — prześwitywała spod nich skóra głowy, różowawa i jakby spękana — a zęby krzywe, co sprawiało, że wyglądał nieco komicznie, jak marna, dwuwymiarowa karykatura twardziela z przygodowych książek dla młodzieży, jak stary bokser, uliczny bandzior albo zbiegły więzień.
Gdy ruszyłem w ich stronę, Lou wysiadł, żeby się ze mną przywitać, ale głównie chodziło mu o to, żebym musiał siedzieć pośrodku, między nim a "Jakubem.
— Sie masz, Hank — rzekł, szczerząc zęby w uśmiechu.
Siedzący za kierownicą Jakub też się do mnie uśmiechnął. Mery Beth, jego pies, przerośnięty kundel z dominującymi cechami owczarka niemieckiego przemieszanego z labradorem, leżał z tyłu, na skrzyni. Pies był samcem, ale Jakub nazwał go imieniem dziewczyny, z którą chodził w szkole średniej — pierwszej i jedynej dziewczyny w jego życiu — i zawsze mówił o nim „ona", jakby chciał ukryć jego prawdziwą płeć.
Wsiadłem, za mną Lou, po czym Jakub włączył bieg wsteczny i wyjechaliśmy na ulicę.
Mieszkałem na przedmieściu, w Fort Ottowa, w maleńkiej dzielnicy, a właściwie w poddzielnicy Delphii; jej nazwa miała upamiętniać bohaterstwo i poświęcenie mieszkańców granicznej placówki wojskowej; zamarzli tu na śmierć tuż przed wybuchem wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Domy zbudowano na ziemi uprawnej, na bezlitośnie płaskim, równym terenie, który próbowano sztucznie urozmaicić: drogi tworzyły zakola wokół wyimaginowanych przeszkód, a ludzie sypali na podwórzach wielkie kopce przypominające starożytne kurhany grzebalne i obsadzali je rozłożystymi krzewami. Wszystkie domy na mojej ulicy były maleńkie i stały w rzędzie, jeden przy drugim. Pośrednik handlu nieruchomościami nazywał je domami dla rozpoczynających wspólne życie albo domami spokojnej starości, zależnie od wieku klienta, bo zamieszkiwali je młodożeńcy wstępujący na pierwsze szczeble kariery zawodowej i emeryci, którzy pokonali już szczeble ostatnie: ci pierwsi planowali dzieci i pięli się do góry, chcąc jak najszybciej przeprowadzić się do lepszej dzielnicy, ci ostatni przejadali oszczędności całego życia, zapadali na zdrowiu i czekali, aż dorosłe już dzieci
wyślą ich do domu starców. Fort Ottowa: stacja pośrednia, pierwszy i ostatni szczebel drabiny.
Oczywiście Sara i ja należeliśmy do tych pierwszych. Założyliśmy konto w banku — nasze oczko w głowie — i regularnie oszczędzaliśmy w nadziei, że pewnego dnia zrobimy pierwszy krok i wyjedziemy z Delphii, by piąć się coraz wyżej i wyżej. Przynajmniej taki mieliśmy plan.
Minęliśmy granice osiedla, skręciliśmy na zachód; zygzakowate uliczki, zbite grupki jednopiętrowych domków z łukowatymi podjazdami, huśtawkami, ogrodowymi stołami i krzesełkami zostały daleko w tyle. Drogi stały się prostsze i dużo węższe. Miejscami zawiewał je śnieg, tworząc na poboczach długie, cienkie, wężowate zaspy. Odległości między domami były coraz większe, bo tutaj nie rozdzielały ich maleńkie trawniczki, lecz wielkie połacie łąk i pól. Drzewa też zniknęły. Horyzont poszerzył się, krajobraz był monotonny i posępny. Wjechaliśmy na szarobiałe pustkowie, mijając po drodze coraz mniej samochodów.
Przejażdżka nie należała do wygodnych ani przyjemnych. Półciężarówka Jakuba miała jedenaście lat i nie było w niej chyba ani jednej części, która by na to nie wskazywała. Kiedyś pokrywała ją warstwa jasnoczerwonego lakieru, ulubionego koloru mojego brata, ale czerwień najpierw wypłowiała, a później nie wiadomo dlaczego ściemniała, przybierając kolor starego burgunda. Burty były pokryte parchami rdzy, amortyzatory dobite, chłodnica uszkodzona, tylne okno wybite i zastąpione plastikową płachtą, radio zepsute, wycieraczki zerwane, a w podłodze ziała dziura wielkości piłki do baseballa. Przez dziurę wpadał do środka strumień lodowatego powietrza i rozdymał prawą nogawkę moich spodni.
Jakub i Lou rozmawiali o pogodzie: o wietrze, o utrzymującej się fali mrozów, o śniegu, który teraz nie padał, ale który na pewno wkrótce spadnie, o tym, że dokładnie rok temu, akurat w sylwestra, padał deszcz. Ja słuchałem i milczałem. O ile w obecności samego Jakuba odczuwałem niezręczne skrępowanie, o tyle w obecności brata i jego kumpla Lou zawsze byłem zażenowany i wyobcowany. Mieli swój prywatny, aż agresywnie prywatny, sposób porozumiewania się. Mówili językiem zakodowanym, intymnym i pełnym tajemniczych niedomówień, a ich żarty i dowcipy były nie tyle głupie co mętne, dziecinnie naiwne i szkolne. Lou mówił „krawat", silnie akcentując pierwszą sylabę, na co Jakub krakał jak wrona, i obaj skręcali się ze śmiechu. Wprawiali mnie w zakłopotanie, traciłem orientację i cały czas miałem wrażenie, że się ze mnie nabijają.
Minęliśmy zamarznięty staw, na którym roiło się od śmigających na łyżwach dzieci ubranych w jaskrawe kurtki. W oddali wykwitły niewyraźne plamki starych, zniszczonych stodół. Ten widok zawsze mnie zaskakiwał: od domu dzieliło mnie ledwie dziesięć minut drogi, a tu wokół pola, łąki i farmy.
Przed Ashenville skręciliśmy na południe. Otarłszy się o przedmieścia, pojechaliśmy prosto i zostawiając miasto za horyzontem, dotarliśmy do stanowej autostrady numer siedemnaście. Autostradą trafiliśmy jak po sznurku do Burnt Road, a ta poprowadziła nas na północ, do Anders Park Road, którą przecinał długi betonowy most na Anders Creek. Na jego poręczach leżała gruba warstwa puszystego śniegu, co sprawiało, że wyglądał jak z bożonarodzeniowej bajki, jak most z czarodziejskiego piernika ozdobionego bielutkim lukrem.
Za mostem po prawej stronie drogi rozciągał się park imienia Andersa, coś w rodzaju rezerwatu przyrody, nad którym pieczę sprawowały władze okręgowe. Miał kształt kwadratu o ponad trzykilometrowych bokach z oczkiem stawu dokładnie pośrodku. Latem staw otaczały starannie przystrzyżone trawniki — miejsce
idealne na piknik; przyjeżdżały tu chmary wycieczkowiczów z Toledo: jedli, pili, dzieci puszczały latawce, rzucały do siebie latającymi talerzami.
Właścicielem tych terenów był niegdyś Bernard C. Anders, samochodowy magnat z Detroit. Kupił tę ziemię w latach dwudziestych i wybudował na niej wielką rezydencję letnią, której zmurszałe fundamenty wciąż można oglądać nad stawem. Zmarł podczas wielkiego kryzysu, a posiadłość przeszła na żonę. Wprowadziła się do domu i nie zważając na srogie zimy mieszkała w nim przez czterdzieści lat; opuściła rezydencję dopiero tuż przed śmiercią. Nie miała z Andersem dzieci, postanowiła więc oddać ziemię pod opiekę władz okręgu, wszakże pod warunkiem, że powstanie tu rezerwat przyrody imienia jej męża. Jak na rezerwat czy park wypoczynkowy miejsce było dość niezwykłe, przypominało bowiem samotną wyspę otoczoną połaciami rozległych pól. Władze okręgu jednak szybko to sobie skalkulowały, podliczyły ulgi podatkowe związane z założeniem oraz prowadzeniem rezerwatu i skwapliwie warunek zaakceptowały. Dom zburzono, ustawiono stoły, wytyczono trasy wycieczkowe i w ten oto sposób powstał rezerwat przyrody imienia Andersa.
Niecałe dwa kilometry za mostem, mniej więcej w połowie południowego obrzeża parku, drogę przeciął nam lis.
Wszystko zdarzyło się w mgnieniu oka. Po lewej stronie dostrzegłem jakiś ruch, rudą błyskawicę śmigającą po zaśnieżonym polu. Zanim zdążyłem skupić na niej wzrok, zanim dotarło do mnie, że to wielki, czerwonawy lis, zwinny i zdrowy, że w zaciśniętych szczękach dźwiga martwego kurczaka, zanim to wszystko zarejestrowałem — zwierzę było już na drodze, mknąc przez nią tuż przy ziemi, spięte i najeżone, jakby chciało stamtąd zbiec w nadziei, że człowiek go nie zauważy.
Jakub wbił nogą pedał hamulca. Samochód wpadł w poślizg, zarzucił tyłem w lewo, przednim zderzakiem
zahaczył o bryły zlodowaciałego śniegu na poboczu i rozorał je z głośnym, metalicznym zgrzytem. Dobiegł nas brzękliwy odgłos pękającego szkła — reflektor poszedł w drzazgi; półciężarówka grzmotnęła w coś i zastygła bez ruchu. Siła uderzenia cisnęła nas do przodu, a przez plastikową płachtę zasłaniającą tylne okno do szoferki wpadł przerażony pies. Wpadł — czułem na karku muśnięcie jego zimnej sierści — w panice przekoziołkował, rozpaczliwie wierzgnął łapami, zniknął w wyrwanej przez siebie dziurze, wskoczył z powrotem na skrzynię, jednym susem przesadził burtę i pognał za lisem w stronę lasu. Pierwszy odezwał się Jakub:
— Kurwa mać! — mruknął cicho, Lou zachichotał i otworzył drzwi. Wysiedliśmy i obeszliśmy samochód. Uszkodzeniu uległ tylko reflektor; stanęliśmy przed maską i przez chwilę patrzyliśmy na sterczące z niego odłamki szkła, Jakub próbował przywołać psa.
— Mary Beth! — wrzasnął, a potem przenikliwie zagwizdał.
Gdy tak staliśmy, doszedłem do wniosku, że nikt nie wziąłby nas za braci. Jakub był podobny do ojca, ja do matki — różnica była ogromna. Mam brązowe włosy i brązowe oczy, jestem średniej budowy ciała i średniego wzrostu. Jakub mierzył kilkanaście centymetrów więcej, miał niebieskie oczy i włosy koloru piasku. I był gruby, bardzo, ale to baaardzo gruby, tak gruby, że wyglądał jak przejaskrawiona karykatura nienasyconego żarłoka. Miał też wielkie dłonie, wielkie stopy, wielkie zęby, ziemistobladą cerę i nosił grube - jakżeby inaczej! — okulary.
Usłyszeliśmy ujadanie psa. Wyraźnie się od nas oddalało.
— Mary Beth! — wrzasnął Jakub. W miejscu, gdzie staliśmy, rósł gęsty las — klony, dęby, jawory, buki — lecz poszycie było względnie
rzadkie i niskie. Na śniegu widniały tropy lisa: wijąc się między drzewami, znikały w oddali. Równolegle do nich wiodły tropy Mary Beth, trochę ciemniejsze i głębsze, niczym ślady pozostawione przez hokejowy krążek. Teren był idealnie płaski.
Ujadanie psa cichło z sekundy na sekundę.
Po drugiej strome drogi rozciągało się wygładzone śniegiem pole. Tam również widniały tropy. Biegły prościutko jak strzelił — wyglądało na to, że lis uciekał zamaskowaną śniegiem bruzdą — przecinały pole i ginęły hen, na horyzoncie. W oddali, na wschodzie, dostrzegłem mgliste sylwetki zabudowań farmy Dwighta Pedersona: kępkę drzew, ciemnoczerwoną stodołę, dwa silosy na zboże i piętrowy dom, w rzeczywistości jasnoniebieski, lecz na tle śnieżnego krajobrazu szarawy i brzydki.
— To był kurczak Pedersona — skonstatowałem. Lou kiwnął głową.
— Zwędził go, skurkowaniec. I to w biały dzień.
Jakub zagwizdał na Mary Beth. Po chwili odnieśliśmy wrażenie, że pies przestał uciekać. Ujadanie ani się nie oddalało, ani zbliżało, nie było ani głośniejsze, ani cichsze. Nadsłuchiwaliśmy, przekrzywiwszy głowy w stronę lasu. Pochłodniało — od pola zacinał ostry wiatr — i miałem ochotę wrócić do szoferki,
— Zawołaj jeszcze raz — poradziłem.
Ale Jakub nie zwracał na mnie uwagi. Patrzył na Lou.
— Zapędziła go na drzewo — mruknął. Lou wcisnął ręce do kieszeni białej wojskowej panterki; kupił ją z demobilu.
— Na to wygląda.
— Nie przyjdzie. Będziemy musieli po nią pójść — dodał Jakub.
Lou kiwnął głową, wyjął z kieszeni wełnianą czapkę i okrył nią różowawą łysinę.
— Spróbuj jeszcze raz, może wróci — powiedziałem. Znowu mnie zignorował, więc zawołałem sam.
-Mary Beth! — W mroźnym powietrzu mój głos zabrzmiał żałośnie cicho.
— Nie wróci — burknął Lou.
Jakub poczłapał do samochodu i otworzył drzwi od strony kierowcy.
— Nie musisz iść, Hank — powiedział. — Jak chcesz, możesz tu zaczekać.
Nie miałem ani czapki, ani ciepłych butów — nie planowałem wyprawy przez zaśnieżone pola — ale wiedziałem, że i Jakub, i Lou chcą, żebym został w samochodzie, żebym czekał na nich jak ułomny staruszek, i czułem, że idąc między drzewami, będą się ze mnie nabijać, że kiedy wrócą, zadręczą mnie głupimi docinkami.
Dlatego wbrew własnej woli powiedziałem:
— Nie. Pójdę z wami.
Jakub zajrzał do szoferki, nachylił się, chwilę macał za fotelem i wychynął z wozu z myśliwską strzelbą w ręku. Z małego kartonowego pudełka wyjął nabój, wsunął go do komory, trzasnął zamkiem i odstawił pudełko za fotel.
— Nie ma powodu. — Robił wszystko, żeby mnie zniechęcić. — Zmarzniesz, i tyle.
Kącikiem oka widziałem, że Lou posyła mu szelmowski uśmiech.
— Po kiego ci ta strzelba? — spytałem.
Jakub wzruszył ramionami. Przytulił broń do piersi i postawił kołnierz kurtki, tak że zakrywał mu uszy. Kurtka była jaskrawoczerwona i jak wszystkie jego ubrania co najmniej o numer za ciasna.
— To rezerwat — dodałem. — Tu nie wolno polować.
Jakub uśmiechnął się.
— Wezmę rekompensatę — odrzekł. — Lisi ogon za stłuczony reflektor. — Zerknął na Lou. — Zabieram tylko jeden nabój, jak wielki biały myśliwy. Uważasz, że tak będzie w porządku?
— Jak najbarrrdziej — odparł tamten, zawijając czubek języka i przeciągając drugą sylabę ostatniego słowa, na skutek czego skrzekliwie zaterkotało.
Wybuchnęli śmiechem. Jakub wszedł niezdarnie na wysokie pobocze pokryte zwałami ubitego śniegu, zachwiał się, jakby miał runąć na drogę, odzyskał równowagę i powłócząc nogami, ruszył między drzewa. Rozchichotany Lou poszedł za nim, zostawiając mnie samego.
Stałem na pustej drodze i wahałem się, rozdzierany dwoma grzechami: lenistwa i dumy. Zwyciężyła duma oraz myśl o docinkach Lou. Z niejakim obrzydzeniem — i wstrętem do samego siebie — wspiąłem się na wysokie pobocze i spiesznie ruszyłem przez śnieg, żeby nie stracić ich z oczu.
W lesie śnieg był głęboki. Zapadałem się w nim po kolana, w dodatku pod gładką, błyszczącą warstwą czyhały różne zasadzki, takie jak pnie powalonych drzew, głazy, gałęzie, dziury i pniaki, dlatego wędrówka była o wiele uciążliwsza, niż przypuszczałem. Prowadził Lou. Szedł zwinnie i chyżo, pędził między drzewami jak ścigany szczur. Szedłem krok w krok za nim, a daleko z tyłu sapał Jakub. Twarz miał mocno zaczerwienioną, niewiele jaśniejszą od kurtki, i widać było, że z trudem wlecze swe cielsko przez grząski śnieg.
Ujadanie psa wprawdzie nie milkło, ale wcale nie było głośniejsze.
Szliśmy tak mniej więcej kwadrans. I nagle ściana drzew się skończyła, a teren gwałtownie opadł, tworząc rozległą, płytką nieckę, jakby miliony lat temu uderzył w to miejsce wielki meteoryt i odcisnął w ziemi swój ślad. W poprzek niecki rosły karłowate, schorowane jabłonie — resztki sadu Bernarda Andersa.
Przystanęliśmy z Lou na krawędzi niecki, żeby zaczekać na Jakuba. Nie rozmawialiśmy; brakowało nam
...
granikos334ac