Uhnak Dorothy - Ofiary.doc

(1229 KB) Pobierz

 

Dorothy Uhnak

OFIARY

 

 

Tytuł oryginału Victims

 

 

prolog

 

 

Zapomniała zamknąć drzwi po stronie pasażera. Pomimo pulsującego bólu głowy Anna Grace robiła to co zwykle. Wsunęła kluczyk do zamka, przekręciła o pół obrotu, sprawdziła klamkę drzwi, po czym upuściła kluczyki na dno torby przewieszonej przez ramię. W prawym ręku miała klucze do domu. Klucz do mieszkania trzymała między kciukiem i palcem wskazującym.

Wyczuła go, jeszcze zanim go usłyszała i ujrzała: wilgotną masę o mocnym zapachu, olbrzymią i nieokreśloną. Osaczał ją, napierał na nią bez dotykania rękoma, samą swoją obecnością, przyciskając ją do ciepłej blachy samochodu. Odwróciła się, by stawić mu czoło, by stawić czoło potokowi niezrozumiałych słów skierowanych do niej. Mówił, szeptał, napierając na nią z dziką natarczywością.

-              Co? O co chodzi? Co pan...

Jego głos zmienił się w warczenie, kiedy chwycił jej ramię. Odruchowo podniosła rękę, by osłonić twarz.

-              Pieniądze? Chcesz pieniędzy? Masz, weź to...

Walnął ją prosto w twarz, ale nie odczuła tego jako

uderzenia... Było to doznanie czegoś wyraźnie ostrego i rozdzierającego. Potem jej ręka odczuła ten dziwny ból, tak ostry i intensywny, biegnący poprzez dłoń wzdłuż przedramienia.

Pchnęła go, oderwała się od samochodu, uwalniając się od przytrzymującej ją dłoni, dłoni zadającej ciosy. Za-

machnęła się torbą, z dzikością, poczuła jego reakcję, usłyszała jego ryk, jak wrzeszczy na nią, wściekły, że oddała mu cios.

-              O mój Boże, pomóż mi, pomóż, niech mi ktoś pomoże, proszę, on mnie zabije...

Jego dłoń, mocna, niebywale mocna, zacisnęła się na jej szyi, kiedy tak na nią napierał. Mówił do niej... pochwyciła jedno słowo, zdanie.

-              Nie, nie. To pomyłka. Nie znam pana, błagam, popełnia pan...

Nastąpiła seria pchnięć, każde tępe, dziwnie bezbolesne. A mimo to wiedziała, że dźga ją ostrym nożem o długim ostrzu, jego ramię unosiło się i opadało, zadając nowe i niewyobrażalne rany.

Krzyczała tak głośno, jak tylko mogła. To go powstrzyma. Hałas go przestraszy. Znajdowali się pośrodku jasno oświetlonej ulicy. Wołała do wszystkich ludzi we wszystkich oknach domów. Wołała do nich z dna kanionu, który tworzyły kamienice.

Słyszeli ją. Widziała, jak patrzą. Przyciskała ciężką wilgoć pokrywającą jej twarz, wiedząc, że to krew, że on rozrywa jej ciało każdym nowym ciosem. Zaczęła odczuwać wewnątrz dziwną pustkę. Jak skorupa. Coraz bardziej pusta, coraz lżejsza i lżejsza, unosząca się, rozpływająca.

Robił tyle samo' hałasu co i ona. Jego wrzaski wściekłości zmagały się z jej okrzykami bólu i przerażenia. Aż nagle, w jednej zadziwiająco cichej chwili cofnął się i jego ręce zwisły bezczynnie. Opuścił głowę, utkwił w niej wzrok i patrzył, jakby zastanawiając się, co ma dalej robić.

W tej ciszy trwającej ułamek sekundy Anna Grace poczuła, jak z jakichś zasobów jej energii życiowej wyrywa się krzyk agonii. Było to jej ostatnie wołanie o pomoc, i było porażające.

Zamarł nasłuchując, rozejrzał się dokoła, jakby po raz pierwszy świadom tego, gdzie się znajdują - pośrodku do-

6

brze oświetlonej ulicy, otoczeni budynkami mieszkalnymi, w oknach stoją ludzie, patrzą na nich. Widzą wszystko.

Odwrócił się i zaczął biec, zniknął.

Jej krzyki były teraz coraz słabsze, coraz łagodniejsze, ale nadal słyszalne w bezruchu nocy. Uniosła twarz i spojrzała dokoła, stwierdzając, że budynki migocą i rozmywają się. Przesunęła się ostrożnie w stronę latarni. To był jej najbliższy cel, i osiągnęła go. Oparła się o nią i cicho płacząc poczuła, że jej ciało osuwa się powoli, ostrożnie, by w końcu przybrać pozycję siedzącą. Podciągnęła kolana, poczuła, jak głowa odchyla się jej do tyłu i usłyszała ostatnie ciche, żałosne wołanie - zwierzęcia wydającego ostatnie tchnienie rozpaczy i smutku.

Potem Anna Grace poczuła, jak jej głowa pochyla się w przód, i zdążyła jeszcze pomyśleć, jak wiele traci krwi. Dobrze byłoby, żeby ktoś założył jej opaskę, i tó prędko...

Anna Grace była pielęgniarką, więc zrozumiałe, że jej ostatnia myśl dotyczyła czynności medycznych, niezbędnych, by uratować jej życie.

I

Gdyby Mike Stein poczekał do rana z wyjazdem ze swego domu nad morzem w Bridgehampton, nigdy by nie zaangażował się w tę sprawę. Dołączyłby po prostu nazwisko Anny Grace do listy innych nagłych zgonów w mieście Nowy Jork, zamieszczanej w prawym dolnym rogu prowadzonej przez niego rubryki, która dwa razy w tygodniu ukazywała się na łamach „The New York Post". A szczegóły tej śmierci znane byłyby jedynie policjantom patrolującym owej nocy Queens.

Dla Steina Queens była dzielnicą, przez którą przejeżdżał w drodze na Long Island, lub którą pośpiesznie mijał siedząc w taksówce zdążającej na lotnisko. Była mu równie nieznana jak Brooklyn, choć nie aż tak obca jak Sta-

7

 

i

ten Island. Bronx czasów jego dzieciństwa pozostał jedynie w krainie wspomnień; przez te wszystkie lata był palony, plądrowany i systematycznie niszczony aż do niepo-znania. Czasami w swoim felietonie wybierał się na smutną nostalgiczną wycieczkę, opisując, jak dorastał w Bronxie w latach trzydziestych. Była to już prawie historia starożytna.

Nowy Jork to Manhattan, a Manhattan to dom, i Stein był zadowolony, że na Grand Central Parkway jest taki mały ruch. Dotrze do swegp mieszkania za nie więcej niż dwadzieścia lub dwadzieścia pięć minut. Jego była żona, Julie, dała mu tydzień na rozwiązanie całej sprawy. To jego wina. Adwokat mówił mu już dziesięć lat temu, gdy kupował dom nad morzem na nazwisko ich obojga: „Jeśli chcesz zrobić prezent swojej smarkatej pannie młodej, kup jej biżuterię, samochód lub nowe ubrania. Ale nie udział w domu. To bardzo poważna sprawa, ten gest dobrej woli pewnego dnia może obrócić się przeciwko tobie".

I nadszedł ten dzień. Julie, która właśnie przekroczyła trzydziestkę, a była młodsza od niego o dwadzieścia lat, przyjechała z Kalifornii. Wyglądała dokładnie jak ktoś z Zachodniego Wybrzeża: szczupła, ale mocnej budowy ciała, z długimi blond włosami, opalona, pozbawiona jakichkolwiek zmarszczek, nawet tych najbardziej typowych, zmarszczek mimicznych wokół ust.

Czuje się staro z powodu swego nowego kochanka, wyznała mu. Jest od niej młodszy o cztery lata. Mike był w stanie ją zrozumieć. Przynajmniej teoretycznie.

Ma więc dwa wyjścia, oświadczyła mu. Po pierwsze, wystawić dom na sprzedaż. Zrobiła już wstępny wywiad. Mogliby zażądać trzystu tysięcy. Dostaną pewnie dwieście pięćdziesiąt. Jest też i drugie wyjście, może ją spłacić. Będzie wobec niego bardziej niż fair. Za sto tysięcy dolarów dom może przejść na jego własność. Co powinno było stać się dawno temu. Nie chciał wystawiać domu na sprzedaż. Było to jedyne miejsce, które naprawdę kochał. To tam właśnie jeździł, kiedy czuł, że inaczej zwariuje.

Julie zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego nie stać go na wysupłanie tych stu tysięcy dolarów. Zgarnął kupę forsy za swoją książkę o wojnie koreańskiej. Dochody z samego tylko filmu osiągnęły sześciocyfrowe sumy, nie mówiąc już o zakupie praw autorskich przez klub czytelników i wydawnictwa książek kieszonkowych. A pieniądze, które zainkasował kilka lat temu, gdy dostał nagrodę Pulitzera za tę historię o morderstwie - czy o czym tam -w Wietnamie? Czyż nie zarobił mnóstwo forsy na tej książce?

I tak, i nie, odpowiedział. Książkę o wojnie koreańskiej napisał już dawno temu. Zgoda, zarobił wtedy dużo. Ale i dużo wydawał. Zanim poznał Julie, miał już czworo dzieci na utrzymaniu. A co do nagrody Pulitzera - przyniosła mu więcej prestiżu niż gotówki. Ukazała się w złym momencie; nikt nie chciał czytać makabrycznej historii o młodym żołnierzu amerykańskim zamordowanym przez innych Amerykanów, którzy oficjalnie podali, że zginął na wojnie.

Czyżby doprawdy sądziła, że on pisuje dwa felietony tygodniowo, ponieważ uwielbia babrać się w powolnym i nieodwracalnym rozkładzie życia mieszkańców Nowego Jorku? Owszem, współpracuje z ponad setką innych gazet. Zgoda, czytała go także w Los Angeles. Ale to, co zarabia, wystarcza mu jedynie na pokrycie bieżących wydatków. Właśnie dlatego od czasu do czasu godzi się na cykl wykładów: dla pieniędzy. I niech nie zapomina, że mają oboje dziewięcioletniego syna, dobrze? I że Mike musi opłacać jpgo szkołę, poza wielu innymi świadczeniami.

A teraz Julie, którą poślubił w reakcji na swoją czterdziestkę, ma nowego faceta. Ten facet zakłada własną wytwórnię i Julie chciałaby wejść z nim w spółkę. Sto tysięcy za dom nad morzem wystarczy na początek.

Tak jakby nie mogła mu tego darować, wspomniała od niechcenia o jego zbliżających się urodzinach. Pięćdziesiątka, Mike. No, no!

Ale to, o czym Julie naprawdę chciała porozmawiać, o czym mówiła bez przerwy, to były pieniądze. Dlaczego nie został w L.A., gdy był jeszcze na fali? Czyż nie zdawał sobie sprawy, ile dokoła niego przepływa forsy?

Dwudniowy pobyt w Bridgehampton skończył się tak, jak się zaczął, i teraz Mike musiał znaleźć sposób na zdobycie tych stu tysięcy dolarów, by odkupić od niej to, co i tak należało do niego.

Nie docierały do niego żadne dźwięki ani metaliczny szum informacji płynący z kanału radiowego wykorzystywanego przez policję. Stanowiły dla niego tło muzyczne, którego nie słyszał, podobnie jak dzieciaki łażące dookoła w słuchawkach przylepionych do głów stają się nieświadome dźwięków wdzierających się do ich mózgów. Był to zupełny przypadek, że na dwie mile przed zjazdem z Grand Central Parkway w stronę Forest Hills ziewnął i postanowił nie myśleć więcej o Julie, pieniądzach, Hamp-tonach, Hollywood, o młodych producentach, którzy sprawiają, że jego była smarkata panna młoda czuje się staro,, bo cóż, do cholery, on ma z tym wszystkim wspólnego?

„Na Barclay Street w dzielnicy Forest Hills, między Aleją Sześćdziesiątą Dziewiątą a Sześćdziesiątą Ósmą, kobieta na chodniku najwyraźniej poraniona, jak podano, cała we krwi..."

Kiedy tylko złapał pierwsze słowa, informacja oczyściła się ze wszystkich zakłóceń. Kiedyś zastanawiał się, jak gliniarze są w stanie zrozumieć którąkolwiek z informacji do nich skierowanych, ale widocznie odbywało się to podświadomie. Jeśli bowiem była przeznaczona dla ciebie, odbierałeś ją, a ta informacja była skierowana do niego. W efekcie Mike» skręcił w prawo i zjechał wiaduktem, który prowadził do Sześćdziesiątej Dziewiątej Alei.

Wiedział, dokąd jedzie, ale nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Wiele lat temu chodził na mecze rozgrywane na stadionie tenisowym w Forest Hills i było to mniej więcej w pobliżu miejsca podanego przez radio. Stały tu niegdyś niskie budynki poprzedzielane pustymi działkami, ale tak

10

było ponad dwadzieścia lat temu. Jazda przez dzielnicę Queens przypominała dryfowanie po nieznanym, trudnym do wyobrażenia mieście. Queens Boulevard wyglądał jak porządna kopia Trzeciej Alei. Sprawiał wrażenie nowo powstałego miasta, jakby wszystkie budynki wzniesiono zaledwie w miesięcznych odstępach.

Pamiętał, dość niejasno, że po obu stronach ośmio- czy dziesięciopasmowego Queens Boulevard stały sześciopię-trowe kamienice, oddzielone od siebie olbrzymimi placami, które wypełniały używane samochody. Wtedy, wiele lat temu przyszło mu na myśl, że sporo cennych gruntów czekà tu na zagospodarownie. Dzisiaj stały tu budynki dwudziesto- i trzydziestopiętrowe. Te sześciopiętrowe zrównano z ziemią, a wolne działki zabudowano - i przez chwilę Mike nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje. Żadnych punktów erientacyjnych, do momentu, gdy zauważył Continental Avenue: wjazd do prawdziwej, starej dzielnicy Forest Hills Gardens.

Minął ciągi sklepów stłoczonych po obu stronach ulicy, aż dotarł do tunelu pod torami kolei na Long Island: i wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Tak jakby wjechał w nadal istniejącą przeszłość: był tam placyk wybrukowany kocimi łbami, przy którym mieściła się gospoda Forest Hills Inn.

Zatrzymał się na chwilę — wszystko wyglądało dokładnie, jak to sobie zapamiętał. Sklepionymi w formie łuku przejściami można było dostać się na spokojne uliczki, przy których stały duże zamożnie wyglądające domy. Miejsce to zachowało się jakby w innym wymiarze czasu. Panował tu spokój, intensywna cisza, a staroświeckie latarnie wzdłuż prywatnych uliczek świeciły jaśniej, niż to zapamiętał. Napisy ostrzegały, że nie wolno parkować w Forest Hill Gardens; samochody łamiące zakaz zostaną odholowane.

Na co drugiej prywatnej latarni wisiała porządna metalowa tabliczka: TĘ DZIELNICĘ PATROLUJĄ SŁUŻBY OCHRONY ORAZ SPECJALNIE TRESOWANE PSY. Nail

 

pis pozbawiał tó miejsce atmosfery jakby przeniesionej z filmów Disneya; były to już na pewno dzisiejsze czasy

Skręcił w prawo w Barclay Street, która biegła nieprzerwanie wzdłuż opustoszałych, otoczonych płotem kortów tenisowych, ciągnących się po lewej stronie. Po prawej teren podnosił się trochę w kierunku ogrodzonego nasypu linii kolejowej. Barclay Street ciągnęła się na prawo od elitarnej, prywatnej Forest Hills Gardens. Skręcając w lewo, wpadała w Sześćdziesiątą Dziewiątą Aleję, a na prawo biegła dalej jako Barclay Street, przecinając tę zwyczajną dzielnicę Forest Hills, która wyglądała tak, jak ją zapamiętał.              ,

Po obu stronach Barclay Street stały sześciopiętrowe domy sprzed drugiej wojny światowej, z frontonami w stylu elżbietańskim. Jedno wejście naprzeciw drugiego. Porządnie utrzymane małe trawniki, niskie, starannie przycięte żywopłoty, czyste chodniki. Była to staroświecka enklawa, zamieszkana przez klasę średnią. Czas jakby przysiadł tu na kole fortuny obrotu tymi nieruchomościami, o których ktoś na razie zapomniał.

Mike Stein powoli mijał gromadzący się tłum, szybko rejestrując obraz sytuacji. Na miejscu znajdował się tylko jeden wóz patrolowy, choć noc wypełniały te straszliwe, to opadające, to znowu rosnące, zawodzące dźwięki syren zbliżających się wozów policyjnych, które przypominały mu filmy o nazistach. Zaparkował i wolnym krokiem ruszył w kierunku, z którego przyjechał.

Stanął za plecami tłoczących się ludzi, uważnie przyglądając się miejscu zdarzenia, w którego centrum znajdowało się drobne zakrwawione ciało w pozycji siedzącej, oparte w śmiertelnej pozie o podstawę ulicznej latarni. Kobieca postać jaśniała w pomarańczowym blasku latarni, której światło miało przedłużyć dzień i tym samym zniechęcać do popełniania przestępstw na ulicach. Mike rzucił okiem na ciało, po czym skoncentrował uwagę na zebranym tłumie.

Nie była to typowa sceneria typowego zabójstwa, jakie

pis pozbawiał to miejsce atmosfery jakby przeniesionej z filmów Disneya; były to już na pewno dzisiejsze czasy.

Skręcił w prawo w Barclay Street, która biegła nieprzerwanie wzdłuż opustoszałych, otoczonych płotem kortów tenisowych, ciągnących się po lewej stronie. Po prawej teren podnosił się trochę w kierunku ogrodzonego nasypu linii kolejowej. Barclay Street ciągnęła się na prawo od elitarnej, prywatnej Forest Hills Gardens. Skręcając w lewo, wpadała w Sześćdziesiątą Dziewiątą Aleję, a na prawo biegła dalej jako Barclay Street, przecinając tę zwyczajną dzielnicę Forest Hills, która wyglądała tak, jak ją zapamiętał.              ,

Po obu stronach Barclay Street stały sześciopiętrowe domy sprzed drugiej wojny światowej, z frontonami w stylu elżbietańskim. Jedno wejście naprzeciw drugiego. Porządnie utrzymane małe trawniki, niskie, starannie przycięte żywopłoty, czyste chodniki. Była to staroświecka enklawa, zamieszkana przez klasę średnią. Czas jakby przysiadł tu na kole fortuny obrotu tymi nieruchomościami, o których ktoś na razie zapomniał.

Mike Stein powoli mijał gromadzący się tłum, szybko rejestrując obraz sytuacji. Na miejscu znajdował się tylko jeden wóz patrolowy, choć noc wypełniały te straszliwe, to opadające, to znowu rosnące, zawodzące dźwięki syren zbliżających się wozów policyjnych, które przypominały mu filmy o nazistach. Zaparkował i wolnym krokiem ruszył w kierunku, z którego przyjechał.

Stanął za plecami tłoczących się ludzi, uważnie przyglądając się miejscu zdarzenia, w którego centrum znajdowało się drobne zakrwawione ciało w pozycji siedzącej, oparte w śmiertelnej pozie o podstawę ulicznej latarni. Kobieca postać jaśniała w pomarańczowym blasku latarni, której światło miało przedłużyć dzień i tym samym zniechęcać do popełniania przestępstw na ulicach. Mike rzucił okiem na ciało, po czym skoncentrował uwagę na zebranym tłumie.

Nie była to typowa sceneria typowego zabójstwa, jakie

i              J

12

-              I *

popełniane są co noc w Nowym Jorku. I nie z powodu ofiary. W tłumie widać było same białe twarze - to właśnie odróżniało tę sytuację od typowej. Scenerią przestępstw popełnianych na ulicach miast jest zazwyczaj koloru ciemnobrązowego.

Brakowało tu także dzieci. Była to dzielnica zamieszkana przez białą klasę średnią. Dzieci nie przebywają tu na ulicy do późna, nawet w letnią noc. Nie stają się więc przypadkowymi świadkami aktów przemocy. Kilkoro zaledwie stało na obrzeżu tłumu, mocno trzymanych przez rodziców za ręce i czym prędzej odesłanych do domu, gdy tylko przed rodzicami stanął problem wytłumaczenia im obecności zakrwawionych zwłok leżących na chodniku.

Inne też były odgłosy tej ulicy. Zamiast uciążliwego i ciągłego hałasu noszonych w Harlemie na ramieniu radio-piagnetofonów, podniesionych głosów, wulgarnych śmiechów i pohukiwań, sporadycznych krzyków, odbijających się echem niby okrutna imitacja bólu, panowała tu niemal namacalna cisza. Dobiegające z domów przytłumione, odległe dźwięki odbiorników telewizyjnych i radiowych oraz szum urządzeń klimatyzacyjnych tworzyły wyciszone tło dla nadjeżdżających wozów policyjnych. Niemal zupełną ciszę przeszyły odgłosy nagle wyłączanych silników, otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi.

A w górze słychać było odrzutowce - tak zaskakująco blisko, że prawie można by ich dotknąć - na które mieszkańcy Barclay Street nie zwracali uwagi. Nad ich głowami przebiegał korytarz powietrzny dla samolotów lądujących na lotniskach Kennedy'ego i La Guardia. Był to dla tych ludzi odgłos normalny, do którego przywykli, podobnie jak do przytłumionego dudnienia pociągów jadących na Long Island, których wibrację wyczuwało się przez podeszwy butów.

Uwagę Mike'a Steina zwrócił policjant pilnujący ciała. Logicznie rzecz biorąc, musiał mieć skończone przynajmniej dwadzieścia jeden lat, ale wyglądał na nie więcej niż dwanaście - gładkie policzki, jasnożółte włosy, gęste

13

popełniane są co noc w Nowym Jorku. I nie z powodu ofiary. W tłumie widać było same białe twarze - to właśnie odróżniało tę sytuację od typowej. Scenerią przestępstw popełnianych na ulicach miast jest zazwyczaj koloru ciemnobrązowego.

Brakowało tu także dzieci. Była to dzielnica zamieszkana przez białą klasę średnią. Dzieci nie przebywają tu na ulicy do późna, nawet w letnią noc. Nie stają się więc przypadkowymi świadkami aktów przemocy. Kilkoro zaledwie stało na obrzeżu tłumu, mocno trzymanych przez rodziców za ręce i czym prędzej odesłanych do domu, gdy tylko przed rodzicami stanął problem wytłumaczenia im obecności zakrwawionych zwłok leżących na chodniku.

Inne też były odgłosy tej ulicy. Zamiast uciążliwego i ciągłego hałasu noszonych w Harlemie na ramieniu radiomagnetofonów, podniesionych głosów, wulgarnych śmiechów i pohukiwań, sporadycznych krzyków, odbijających się echem niby okrutna imitacja bólu, panowała tu niemal namacalna cisza. Dobiegające z domów przytłumione, odległe dźwięki odbiorników telewizyjnych i radiowych oraz szum urządzeń klimatyzacyjnych tworzyły wyciszone tło dla nadjeżdżających wozów policyjnych. Niemal zupełną ciszę przeszyły odgłosy nagle wyłączanych silników, otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi.

A w górze słychać było odrzutowce - tak zaskakująco blisko, że prawie można by ich dotknąć - na które mieszkańcy Barclay Street nie zwracali uwagi. Nad ich głowami przebiegał korytarz powietrzny dla samolotów lądujących na lotniskach Kennedy'ego i La Guardia. Był to dla tych ludzi odgłos normalny, do którego przywykli, podobnie jak do przytłumionego dudnienia pociągów jadących na Long Island, których wibrację wyczuwało się przez podeszwy butów.

Uwagę Mike'a Steina zwrócił policjant pilnujący ciała. Logicznie rzecz biorąc, musiał mieć skończone przynajmniej dwadzieścia jeden lat, ale wyglądał na nie więcej niż dwanaście - gładkie policzki, jasnożółte włosy, gęste

jasne rzęsy, którymi nerwowo mrugał, ciągle przesuwając językiem po wyschniętych wargach, lekko trzęsące się ręce. Starał się zachować spokój. Stał tak wysoki i wyprostowany, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jego szczupłe, mierzące sześć stóp ciało nie pasuje do munduru policjanta. Mimo to dobrze wywiązywał się ze swego zadania, które polegało na utrzymywaniu ludzi z dala od zwłok. Na moment stracił swój pozorny spokój, kiedy na miejscu zbrodni pojawiło się dwóch innych oficerów policji, bardziej pewnych siebie i powierzonych im zadań. I wtedy ten młody gliniarz dał wyraz temu, co naprawdę myśli. Wątpliwe jednak, czy w ogóle zdawał sobie sprawę, że coś powiedział. A powiedział: „Dzięki Bdgu! Jak to dobrze, że już jesteście!" Była to głośno wpowiedziańa myśl i Steinowi wydało się mało prawdopodobne, żeby ktoś jeszcze ją usłyszał.

Wydano polecenie i zebrany tłum wykonał, co mu kazano: cofnął się, zostawiając nieco wolnego miejsca. Jakby dając ofierze trochę powietrza, szansę na zaczerpnięcie oddechu. Następnie tłum wykonał to, czego można się było spodziewać: pochylił się do przodu, by sprawdzić efekt. Nie było żadnego efektu. Młoda kobieta bez wątpienia nie żyła.

Był to tłum sąsiadów i Stein z łatwością poruszał się między nimi, udając, że jest jednym z nich. Wyglądał dokładnie jak ktoś, kogo widuje się codziennie wyprowadzającego psa, czekającego na windę, sprawdzającego, czy przyszła poczta, niosącego torbę z zakupami. Można go było wziąć za sąsiada mieszkającego na tym samym piętrze, którego spotyka się od czasu do czasu, może nawet mu się kłania, ale którego tak naprawdę nigdy się nie zauważa. Tacy właśnie są sąsiedzi: mgliście znajome twarze lub sylwetki, ludzie, których się widuje, ale rzadko kiedy zna. Ludzie, z którymi nigdy się nie rozmawia, poza wyjątkowymi sytuacjami: kiedy zdarzy się jakiś wypadek albo awaria prądu, kiedy jeden samochód zderzy się z drugim pośrodku ulicy, kiedy winda utknie między piętrami

14

lub gdy nadjedzie karetka i ofiarę ataku serca wyniosą sprawnie profesjonaliści, którzy zajmują się podobnymi sprawami, czy też w przypadku śmierci starszej pani, która zwykła przesiadywać w oknie mieszkania na parterze. Niektóre starsze panie i kilku emerytów wiedziało więcej, niżby się mogło wydawać. Potrafili do twarzy przypisać nazwiska i określić powiązania rodzinne: rozpo-żnawali żonatych synów i zamężne córki, studentów, którzy odpadli ze studiów lub je ukończyli, wiedzieli coś na temat utraty pracy lub jej zmiany. I tu też znajdowali' się ci starsi ludzie. Nie zbliżali się zanadto. Trzymając się razem, czekali i obserwowali.

-              Kim ona jest? Wydaje się jakby znajoma.

-              Myślałem, że to, no wie pani, ta dziewczyna, która...

-              Tak, mnie też tak się zdawało, ale teraz.,

-              Kiedy krzyknęła...

-              Pan też to słyszał?

Pytanie było skierowane do Mike'a Steina, który wzruszył jedynie ramionami i ruchem ręki wskazał gdzieś za siebie, że niby mieszka na drugim końcu ulicy.

-              Nawet po drugiej stronie ulicy było słychać - pewien mężczyzna mówił do swojej żony, a ona zacisnęła usta i kiwała głową. - Najpierw myśleliśmy, że to pies. No wie pan, potrącony przez samochód.

Tak. Na początku tak to właśnie brzmiało. Zgadzano się co do tego .dźwięku: wysoki, daleko rozchodzący się głos rannego zwierzęcia, który to unosił się w górę, to opadał w dół kanionu Barclay Street. Dźwięk powtarzający się uporczywie, jak się wydawało. Informację tę najpierw podali i potwierdzili mieszkańcy jednej strony ulicy, a potem drugiej.

-              Wyłączyliśmy głos w telewizorze, myśląc, że to jakieś zakłócenia, falami radiowymi, wie pan, to CB radio, które czasami odbiera telewizor.

Tak to właśnie brzmiało. Przynajmniej na początku.

Stein spojrzał w stronę martwego ciała. Młoda kobieta pewnie żyła jeszcze, zanim zsunęła się po latarni i umar-

15

ła opierając się o nią. Wiele osób mogło to potwierdzić. Słyszeli jej wołanie.

-              Myślałem, że jest pijana, wie pan, albo zamroczona narkotykiem, kiedy się tak zataczała.

Teraz znowu tłum przyznał, że się zataczała. Obserwowali na żywo to, co czasami widzieli oczyma wyobraźni.

-              Szła jakaś taka przygarbiona...

-              Ale niezupełnie. Odchyliła głowę do tyłu i...

Demonstrujący to młody, człowiek wywołał głosy aprobaty i dezaprobaty.

-              Jak wydała ostatni krzyk, to dopiero wtedy odchyliła głowę i...

-              Nie, to było zanim upadła.

Tłum składał się z naocznych świadków i panowała w nim atmosfera odprężenia, nieomal ulgi; ludzie powoli wyrzucali z siebie informacje, których chcieli się pozbyć, zrzucali ciężar, porównując wrażenia z ostatnich chwil życia martwej dziewczyny.

Nie oznakowany samochód policyjny zatrzymał się obok kilku wozów patrolowych. Kierowcą był bez wątpienia oficer policji. Złota odznaka przypięta do klapy marynarki dawała mu pełnię władzy na miejscu zbrodni. Zresztą samym sposobem zachowania wzbudzał posłuch. Przywołał do siebie umundurowanych "policjantów. Odwrócił się plecami do tłumu, powiędział coś niskim, spokojnym, dudniącym głosem, a potem podniósł rękę i pstryknął palcami. Był wyższy od pozostałych policjantów, za wyjątkiem młodego blondyna, od którego był jednak cięższy o jakieś pięćdziesiąt funtów.

-              Torres - rozkazał - podejdź tam i rzuć okiem. I niczego nie dotykaj.

Wysoka, szczupła młoda kobieta skinęła głową; jej twarz pozostawała w cieniu, gdy poprawiała odznakę detektywa zawieszoną na szyi na łańcuszku. Przypięła plastikową kartę identyfikacyjną do kołnierzyka lekkiej lnianej sukienki, sprawdzając, czy nie ściąga materiału. Poruszała się tak szybko, tak sprawnie, że zebrani ludzie

16

m

zauważyli zaledwie błyśnięcie zlewających się miedziano-czerwono—złotych kolorów jej sukienki. Pracowała metodycznie, ignorując wszystko, co nie dotyczyło wyznaczonego zadania.

Zjawili się także ludzie z brygady zabezpieczającej miejsce zbrodni, szybko wyciągnęli z furgonetki drewniane barierki z papierowymi nalepkami: MIEJSCE ZBRODNI. NIE PRZEKRACZAĆ LINII. Obserwujący tłum odsunął się do tyłu, tłocząc się jeszcze bardziej, gdy tymczasem oni prędko i sprawnie ustawiali barierki.

-              Kim jest ta dziewczyna? Ta dziewczyna, kim ona jest?

-              Może siostrą? *

-              Nie, teraz jeszcze nie dopuściliby siostry blisko ciała, prawda? Spójrz. Ma na szyi policyjną odznakę.

-              Patrzcie państwo. Taka chuda ta dziewczyna, a jest policjantką.

Była drobnej budowy i poruszała się ostrożnie w pobliżu zwłok. Nie dótykając niczego, czyniła spostrzeżenia, opisując pozycję ciała. Każdy zauważony szczegół. Obok zwłok znajdowała się torba na ramię, duża, płócienna, podobna do toreb lotniczych. Jej zawartość rozsypała się, a rzeczy leżały tam, gdzie prawdopodobnie upadły. Uwagę dziewczyny zwróciła portmonetka, najwyraźniej wypchana banknotami, saszetka z kosmetykami, pudełko pełne tabletek, a także mała, zapieczętowana brązowa koperta. Tb na razie tyle, jeśli chodzi o zawartość torby; niczego nie wolno dotykać ani badać, dopóki ludzie z wydziału zabójstw nie wyrażą na to zgody.

-              Myślałam, że to siostra tej Hiszpanki. Jest trochę do niej podobna.

-              Wszystkie wyglądają tak samo.

Mike Stein rejestrował te uwagi; stanowiły materiał wyjściowy do dalszych dociekań. Obserwował uważnie policjantkę, kiedy tak stała i rozglądała się w tłumie, który teraz na niej skoncentrował całą swą uwagę.

W pomarańczowej poświacie latarni twarz Mirandy

17

*

Torres połyskiwała ciemnym, ciepłym kolorem brązowego cynamonu, z mocnym podkładem czerwieni. Jej wystające kości policzkowe odbijały światło, podkreślając wklęsłość policzków. Piękna linia jej szczęki była czysta i zwarta. Oczy miała duże, ciemne, brwi czarne, a kąciki ust unosiły się lekko w górę, jakby w uśmiechu. Krótko obcięte włosy, po chłopięcemu opadały jej na skronie i czoło jedwabistymi kosmykami. Stała i rozglądała się w tłumie, a jej twarz nie wyrażała zupełnie nic. Równie dobrze mogłaby właśnie patrzeć w pustą prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin