Updike John - Miasteczka.txt

(596 KB) Pobierz
John Updike

Miasteczka

Przełożył Wojsław Brydak

Miłoci moja, bšdmy wierni sobie!
Bo wiat ten, który ci się zdaje 
Jak gdyby marzeń przeniesionym rajem, 
Tak pięknym, nowym, barwnym w każdej dobie, 
Jest bez uczucia, radoci, uroku, 
Bez żadnej wiary, ufnoci, pomocy...

Matthew Arnold, Wybrzeże w Dover 
przekład Juliusza Żuławskiego 

1. nij, drogi Owenie

Już od dawna żona Owena budziła się wczenie, o pištej lub wpół do szóstej. Julia pod wpływem rytmów swej chemii, niekiedy niezharmonizowanych z rytmami Owena, budzi się przepełniona czułociš do towarzysza owej łóżkowej, wyzbytej ruchu podróży przez noc i sen pełen mielizn. Obejmuje Owena, nie zważa na protesty zaspanego i cicho a nieustępliwie oznajmia, jak bardzo go kocha, jak jš cieszy ich małżeństwo.
 Jestem z tobš taka szczęliwa.
To po wspólnym przeżyciu dwudziestu pięciu lat. Owen ma lat siedemdziesišt, Julia szećdziesišt pięć; deklaracja, jej zdaniem warta wygłaszania, trochę obraża Owena: jak może być inaczej? Po tych wszystkich przeprawach, po bólu, który zadali innym? Przebrnęli przez to, sš już po drugiej stronie, tutaj. Julia tuli się do niego, obraca głowę Owena, żeby całować go w usta. Lecz Owen  z wargami obrzmiałymi, odrętwiałymi od snu, pogršżony w stanie znieczulenia, zobojętnienia nerwów  odczuwa to jak próbę uduszenia, głaskanie pod włos, jak kiedy mawiano. Po paru minutach miłosnego wiercipięctwa, w którym Owen uparcie odmawia udziału, strzegšc szansy powrotu do swych cennych snów, Julia uspokaja się i wstaje, Owen za z wdzięcznociš wycišga się, wsuwa na wolne miejsce po jej stronie i zasypia jeszcze na godzinę czy dwie.
Pewnego ranka, podczas tej ostatniej, kradzionej godziny, ni, że w nieznanym domu (obskurnym, o aurze przestrzeni publicznej, w rodzaju pensjonatu czy szpitala) pozbawione twarzy urzędowe indywidua prowadzš go do pokoju, w którym na łóżku  przypominajšcym to domowe, złożone z dwóch złšczonych pojedynczych  jaki mężczyzna o pulchnych poladkach, raczej młody, sšdzšc po gładkoci białego ciała, leży na ciele żony Owena, jakby próbował reanimacji lub (to wcale nie to samo) szukał ukrycia. Posłuszny władcom ceremonii, owym milczšcym indywiduom, obcy usuwa się, odsłaniajšc ciało żony Owena, też nagie, leżšce na wznak; biały, rozlany brzuch, piersi spłaszczone przez siłę cišżenia, jej kochany, dobrze znany seks w zwiewnym futerku. Żona nie żyje, to samobójstwo. Znalazła sposób, by uwolnić się od bólu. Owen myli: Gdybym się nie wtršcał, jeszcze by żyła. Chce jš objšć, tchnšć w niš życie, wyssać z niej tę truciznę, którš wsšczył w niš swym istnieniem.
Potem powoli i opornie, jakby odrywał uwagę od wcišż nie rozwikłanej zagadki, Owen budzi się; Julia, rzecz jasna, nie jest martwa, zeszła na dół, sprawiła, że dom wypełnił się zapachem kawy i odgłosami porannego programu telewizyjnego, przekomarzaniem się paru głosów, żeńskich i męskich. Wiadomoci dla kierowców i pogoda; Julia przepada za jednym i drugim, niezmiennie ciekawiš jš warunki na szosie, chociaż od trzech lat nie dojeżdża do Bostonu. Owen słyszy odgłos gumowych niebieskich klapek, których Julia nie chce się wyrzec, jakby wcišż była młoda i wybierała się na plażę; klap-klap, od lodówki do blatu, do stolika niadaniowego, do zlewu, młynka na resztki i do zmywarki, tam i z powrotem, potem do jadalni, gdzie podlewa roliny. Może Julia kocha roliny za sprawš tego samego gruczołu emocjonalnego, który służy jej do kochania pogody. Odgłos klapek i ryzyko, jakie stanowiš dla nóg Julii  wcišż się jej zdarza polizgnšć na schodach  złoszczš Owena, niemniej bardzo lubi widok jej nagich palców u stóp  troszkę rozcapierzonych, jak u ciężko pracujšcych Azjatek  ze stawami lekko zbielałymi od ucisku klapek. Julia jest drobnš brunetkš o jędrnym ciele i w przeciwieństwie do pierwszej żony Owena miewa ładnš i gładkš opaleniznę.
Bywajš dni, że na wpół obudzonemu Owenowi udaje się zasnšć na nowo tylko dzięki przypomnieniu której z kobiet, Alissy bšd Vanessy, Karen bšd Fay, z którymi w latach szećdziesištych i siedemdziesištych dzielił to samo miasteczko, Middle Falls w Connecticut. Zaciskajšc w dłoni zaspanego kutasa, rozlunia się na myl, że którš z tych kobiet ma pod sobš, obok siebie, nad sobš, że odrzuca do tyłu jej włosy, kiedy ona nachyla twarz nad jego nabrzmiałym trzonem, który każdym nerwem domaga się wilgoci, bo wie, że oto nadchodzi kontakt; ale dzisiejszy dzień nie jest taki. Wiosenne, białe, coraz mocniejsze słońce bezceremonialnie przedziera się przez zasłonę , w oknie. Prawdziwy wiat  ów tygrys, który ma za nic sen Owena  wyczekuje. Pora wstawać i wzišć na barki dzień nader podobny do wczorajszego; zwierzęcy optymizm Owena uznaje ów dzień za pierwszy w bezkresnym cišgu zmierzajšcym w przyszłoć, lecz mózg  u istot z gatunku homo sapiens przeronięty  wie, że będzie kolejnym z zasobu ograniczonego i topniejšcego.
Wokół ich prywatnego wzgórza budzi się Haskells Crossing, powiedzmy, że miasteczko; cichy, nieustajšcy odgłos ulicznego ruchu przedziera się przez sosnę i gips cian domu, jak przedarł się przez rosnšcy niżej wytłumiajšcy lasek. Już przywieziono gazety  Boston Globe dla Owena i New York Timesa dla Julii. Od dawna uwijajš się ptaki, drozdy dziobiš w poszukiwaniu robaków, wrony dobierajš się do pędraków w trawniku, jaskółki łapiš w locie komary, gatunki wabiš się własnymi, wylęgłymi w ptasich móżdżkach kodami. W drodze do łazienki Owen woła ze szczytu schodów:
 Dzień dobry, Julio!
Ona odkrzykuje w odpowiedzi:
 Owen! Wstałe!
 Oczywicie, złotko. Już po siódmej, kochanie.
W miarę jak się starzejš, dziecinniejš ich dialogi. W dobiegajšcych na górę słowach Julii pobrzmiewa akcencik sporu, drażnienia:
 Od kiedy nie musisz zdšżyć na pocišg, sypiasz zawsze do ósmej.
 Ależ z ciebie kłamczucha, słonko! Nigdy nie sypiam dłużej niż do siódmej, mogę o tym tylko pomarzyć  cišgnie Owen, mimo że nie wie, czy Julia jest jeszcze w pobliżu schodów i czy go słyszy  bo to jeden ze zwyczajów przychodzšcych z wiekiem: człowiek zrywa się z łóżka wraz z ptakami. Poczekaj, ciebie też to spotka.
Oto małżeński absurd: wiergotanie kodami godnymi ptasich móżdżków. Gdyby dzień był komputerem, myli Owen, tak by włanie startował, ładujšc pamięć operacyjnš. Rzeczywicie, Julia pi mniej niż on (jak i pierwsza żona, Phyllis), natomiast fakt, że Julia jest o pięć lat młodsza, wcišż napawa Owena dumš i stanowi podnietę seksualnš, podobnie jak widok jej palców u nóg wyzierajšcych z niebieskich klapek. Owen lubi też patrzeć poniżej ršbka jej szlafroka, na oddalajšce się różowe pięty, na pionowe kreski cięgien Achillesa zamieniajšce się miejscami krok za krokiem, kiedy Julia pewnie stawia stopy, po kobiecemu lekko skierowane na zewnštrz.
Prowadzš tę rozmowę, kiedy Owen czeka z przepełnionym pęcherzem u drzwi swojej łazienki, przy schodach prowadzšcych do kuchni. Zapamiętany ze snu widok jego ukochanej Julii, nagiej i martwej, wyniesione z tegoż snu poczucie winy, że to on jš doprowadził do samobójstwa, że w istocie popełnił morderstwo, wcišż sš bardziej wyraziste niż jawa  tapeta w sepiowe róże (półmat metalik), nowy dywan w holu o beżowym, tchnšcym wieżociš włosiu, gruby i sprężysty  niż nadchodzšcy dzień, po którego godzinach wypadnie się wspinać jak po szczeblach starej, niebezpiecznej, rozlatujšcej się drabiny.
Owen goli się przed lustrem koło okna  w lustrze widać starš twarz nadwerężonš przez słońce, zeszpeconš worami, nielitociwie powiększonš, bezwzględnie potraktowanš przez przednie wiatło  i słyszy ptaka przedrzeniacza, usadowionego w ulubionym miejscu na czubku najwyższego cedru, skarżšcego się na co długim trelem bšd wyrzekajšcego na jakie pomniejsze chroniczne uchybienia protokolarne. Matka Natura na wszystkich miejscowych poziomach  ptaków, owadów, kwiatów, płochliwej fauny złożonej z pręgowców, wiszczy pomykajšcych tam i z powrotem z nory i do nory, jakby je zaraz miał porazić wystrzał  ma własne oploty interesów, obaw, sposobów porozumiewania; dla niej wiat ludzi to tylko bałagan na marginesie, poboczna zagadkowoć, sporadyczne zakłócenie rzadko zagrażajšce życiu, co bez widocznego zwišzku z organicznym bogactwem (w rodzaju mietników czy ogrodów), którym ludzkie istoty zasilajš stół przyrody. Majš nas gdzie, myli Owen. Powinnimy być dla nich bogami, lecz brak im naszej zdolnoci wielbienia  daru przewidywania wraz z tym, co niesie: trwogš, zawiłym mentalnie płaszczeniem się, wreszcie wynalezieniem życia pozagrobowego. Zwierzęta nie dostrzegajš różnicy między nami a innymi zwierzętami ani między nami a skałami czy drzewami, opatrzonymi właciwym sobie zapachem i odpowiednim znaczeniem w walce o byt. Ziemia daje schronienie skorpionom i wiszczom, sekstylionom mrówek; gwiazdy to przewodniczki gęsi kanadyjskich i arktycznych rybitw, dymówek i motyli-monarchów w ich dorocznych masowych wędrówkach. Jestemy tylko kropkami w dole, pod ich skrzydłami, nasze miasta to tylko cuchnšce, jałowe wyrwy w dyskursie łowców i ofiar. No nie, nie wyrwy, bo liczne gatunki wybierajš sobie miasta na siedlisko; nie tylko szczury lgnš do piwnic, a nietoperze do strychów, bo jastrzębie i gołębie osiedlajš się na występach drapaczy chmur, a ostatnio po podmiejskich podwórkach wałęsajš się bezczelnie i bezradnie jelenie, zarazem ulubieńcy i szkodniki.
Owen napina dolnš wargę, w oczekiwaniu na łaskotliwe pocišgnięcia maszynki z boku. Próbuje się ogolić bez patrzenia na twarz; nigdy nie była tš akurat twarzš, której by sobie życzył, za duży nos, za mały podbródek. Kuszšca słaboć, mimo to bystrooka czujnoć. Ostatnio bruzdy biegnš od kšcików ust, powieki sš pomarszczone jak u pustynnego gada, rano ich fałdy zawadzajš o rzęsy, ugniatajš je. Owen nie znosi tego dobrze znanego odczucia, że co utkwiło w oku, licho wie co, ale dokucza. Pyłek kwiatowy. Rzęsa. Może pę...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin