Anderson Poul - Podniebna krucjata.doc

(565 KB) Pobierz
/

Poul Anderson – Podniebna krucjata



 

 

 

POUL ANDERSON

 

 

 

PODNIEBNA KRUCJATA

 

 

(The High Crusade)

 

 

 

przełożył Jarosław Kotarski

PROLOG

 

Kiedy kapitan uniósł głowę, osłonięta lampa rzuciła mu na twarz kontrastujące pasy światła i cienia. Przez otwarte okno wpadało letnie powietrze obcej planety.

- No i... ? - spytał.

- Przetłumaczyłem to - odpowiedział socjotechnik. - Musiałem dokonać ekstrapolacji cofając się od współczesnych języków i to zabrało mi tyle czasu, chociaż dowiedziałem się dość, by móc rozmawiać z tymi stworzeniami.

- Dobrze - mruknął kapitan - może teraz zrozumiemy, o co tu chodzi. Niech to piorun strzeli! Spodziewałem się niejednego, ale to...

- Wiem, co pan czuje: pomimo namacalnych dowodów trudno jest mi uwierzyć w ten oryginalny zapis.

- Bardzo dobrze, przeczytam to natychmiast. Nie ma wytchnienia dla potępionych. - Kapitan skinął głową i socjotechnik opuścił pomieszczenie.

Przez chwilę kapitan siedział bez ruchu, patrząc na dokument, lecz niezbyt go widząc. Sama księga była niezwykle stara -pergaminowy rękopis w masywnej oprawie. Tłumaczenie otrzymał w zwykłym maszynopisie, lecz lękał się ruszyć kartki, jakby w obawie przed tym, co mógł na nich znaleźć. Ponad tysiąc lat temu nastąpiła tu jakaś niesamowita katastrofa, a jej skutki nadal jeszcze dawały znać o sobie. Poczuł się zagubiony i samotny -dom był tak daleko.

Jednakże...

Zaczął czytać.

ROZDZIAŁ I

 

Arcybiskup William, najbardziej uczony i najświętszy miedzy prałatami, nakazał mi spisać w mowie angielskiej owe wielkie wydarzenia, których pokornym świadkiem byłem; podejmuje zatem to pióro w imię Pana i mego świętego patrona, ufając, iż ich przychylność będzie mi towarzyszyła i wesprze mój marny talent dziejopisa w imię przyszłych pokoleń, którym studiowanie historii podbojów sir Rogera de Tourneville może przynieść korzyść i naukę taką, by czcili wielkiego Boga, za sprawą którego wszystko się dokonuje.

Będę pisał o owych wydarzeniach na tyle dokładnie, na ile je pamiętam, odrzucając pochlebstwa i obawy, gdyż większość z tych, którzy mieli w nich swój udział, już nie żyje. Ja sam nie jestem nikim ważnym, lecz dobrze jest przedstawić osobę kronikarza, by inni ocenili jego prawdomówność, niech zatem wolno mi będzie najpierw rzec parę słów o sobie.

Urodziłem się lat około czterdziestu przed rozpoczęciem tej opowieści jako młodszy syn Wata Browna, kowala w małym miasteczku Ansby, leżącym w północno-wschodnim Lincolnshire. Ziemie te były lennem barona de Tourneville, którego zamek stał na wzgórzu tuż nad moim miastem. Było tam także niewielkie opactwo franciszkańskie, do którego przystąpiłem będąc małym chłopcem. Dzięki temu, że posiadam niejaką umiejętność (jedyną, jak się obawiam) czytania i pisania, często kazano mi uczyć owych sztuk nowicjuszy i dzieci ludzi świeckich. Moje przezwisko z lat dziecinnych przełożyłem na łacinę i utworzyłem z niego moje imię zakonne: przez pokorę zostałem bratem Parvusem, jestem bowiem niskiego wzrostu i małej urody, mam jednak szczęście zyskiwać zaufanie dzieci.

W roku pańskim 1345, sir Roger, wówczas baron, zbierał armię ochotników, by połączyć się z naszym królem Edwardem II i jego synem na wojnie francuskiej. Miejscem spotkania było Ansby i do pierwszego maja zebrało się tam całe wojsko. Obozowisko stało na błoniach, lecz sama jego obecność zmieniła nasze ciche miasteczko w jeden zamtuz. Łucznicy, kusznicy, pikinierzy i jeźdźcy tłoczyli się na błoniastych ulicach pijąc, grając, szukając towarzystwa ulicznic, krotochwiląc i wykłócając się, takoż wystawiając swoje dusze i nasze domostwa na niebezpieczeństwa. W rzeczy samej straciliśmy w ogniu dwa domy. Jednakże żołnierze przynieśli ze sobą niezwykły zapał i pragnienie sławy takie, że nawet chłopi pańszczyźniani myśleli z tęsknotą o pójściu z nimi, gdyby to było tylko możliwe. I ja zabawiałem się takimi myślami: w mym przypadku wszakże mogło się to łatwo sprawdzić, jako że nauczałem syna sir Rogera będąc i na polecenia tego ostatniego. Baron mówił o uczynieniu mnie swym sekretarzem, mój opat miał jednak co do tego wątpliwości.

Tak się więc rzeczy miały, kiedy przybył statek wersgorski.

Dobrze pamiętam ów dzień: wyszedłem załatwić parę spraw. Pogoda zmieniła się po deszczu na słoneczną - na ulicach było błota po kostki. Przedzierałem się między żołnierzami wałęsającymi się bez celu i kłaniałem się tym, których znałem. Naraz podniósł się wielki krzyk. Jak inni - uniosłem głowę.

Boże! To było jak cud! Z nieba spływał statek cały z metalu, zdając się puchnąć przez szybkość opadania. Nie widziałem dokładnie jego kształtu, tak oślepiał mnie odblask słońca od jego burt. Był to ogromny walec, długi,- jak sądziłem - na jakie dwa tysiące stóp, a poza szumem wiatru nie było słychać żadnego dźwięku.

Ktoś krzyknął, jakaś niewiasta uklękła w kałuży i jęła klepać modlitwy. Ktoś inny zawołał, że pojmuje swoje grzechy i przyłączył się do niej. Choć było to postępowanie godne pochwały, wiedziałem że gdyby zaczęła się panika, taka ciżba zadepcze się i zatratuje. Jeśli Bóg zesłał tego gościa, nie to leżało w Jego intencjach.

Ledwie wiedząc, co czynię, wskoczyłem na wielkie żelazne działo, którego podstawa tonęła w błocie po koła.

- Uspokójcie się! - krzyknąłem. - Nie obawiajcie się! Trwajcie w wierze i bądźcie spokojni.

Moje słabe popiskiwanie pozostało niedosłyszanym, lecz wówczas Czerwony John Hameward, kapitan łuczników, wskoczył obok mnie. Ów wesoły olbrzym z włosami jak miedź i roziskrzonymi oczyma był moim przyjacielem, odkąd przybył.

- Nie wiem, co to jest! - wrzasnął przekrzykując ogólne zamieszanie. - Może to jakaś francuska sztuczka, może też być przyjazne, a wtedy nasz strach wyglądałby głupio. Chodźcie ze mną, żołnierze. Spotkamy się z tym, gdy wyląduje!

- Czary! - krzyknął jakiś starzec. - To czary i jesteśmy zgubieni!

- Wcale nie - powiedziałem mu. - Czary nie mogą uczynić nic złego dobrym chrześcijanom.

- Ale ja jestem nędznym grzesznikiem!

- W imię świętego Jerzego i króla Edwarda! - wrzasnął Czerwony John i rzucił się ulicą. Zakasałem habit i pobiegłem za nim co tchu, próbując sobie przypomnieć formuły egzorcyzmów.

Obejrzawszy się przez ramię zauważyłem ze zdziwieniem, że większość towarzystwa podąża za nami. Nie tyle wzięli sobie do serca przykład łucznika, ile obawiali się pozostać bez przywódcy. Pobiegliśmy więc najpierw do obozu po broń, a potem ruszyliśmy na błonia. Dostrzegłem wypadający zza murów zamku oddział jazdy. Prowadził go sir Roger de Tourneville, bez zbroi, lecz z mieczem u boku. Czerwony John z nim pospołu zmusili hałastrę do stanięcia w jakim takim szyku i ledwie im się to udało, kiedy wielki okręt wylądował.

Wbił się głęboko w grunt pastwiska; musiał być nadzwyczaj ciężki, tym bardziej więc nie pojmowałem, co utrzymywało go w powietrzu. Spostrzegłem, że jest to gładka skorupa bez rufy czy forkasztelu. Nie oczekiwałem, że zobaczę wiosła, ale zastanawiał mnie brak żagli. Dostrzegłem jednakże wieżyczki, z których wyglądały lufy podobne armatnim.

Zapadła przerażająca cisza; sir Roger podjechał do miejsca, gdzie stałem szczękając zębami.

- Jesteś uczonym klerykiem, bracie Parvusie - rzekł spokojnie, choć jego nozdrza były blade, a włosy zlepiał pot. - Co o tym sądzisz?

- Prawdę mówiąc nic, panie - wyjąkałem. - Starożytne opowieści mówią o czarownikach, takich jak Merlin, którzy mogli latać...

- Czy to może pochodzić z niebios? - spytał i przeżegnał się.

- Nie mnie to stwierdzić - spojrzałem bojaźliwie w kierunku nieba. - Jednak nie widzę chóru anielskiego.

Ze statku dobiegł przytłumiony szczęk, który zatonął w jednym jęku trwogi, kiedy okrągłe drzwi zaczęły się otwierać. Ale wszyscy stali na swoich miejscach, jak przystało na Anglików; chyba że byli zbyt wystraszeni, aby uciec.

Dojrzałem, że drzwi były podwójne, z komorą pomiędzy, a spod nich na podobieństwo drugiego języka wysunął się metalowy pomost i dotknął ziemi. Podniosłem krucyfiks siejąc na prawo i lewo zdrowaśki.

Na zewnątrz wyszedł jeden z załogi. Wielki Boże - jak mam opisać grozę tego pierwszego widoku? Wrzasnęło mi coś w głowie: to niechybnie demon z najniższych kręgów piekieł.

Wzrostu miał jakie pięć stóp, był bardzo szeroki i muskularny, odziany w kurtę o srebrnym połysku. Jego skóra była bezwłosa, koloru głębokiego błękitu. Miał krótki, gruby ogon, długie i spiczaste odstające uszy po bokach okrągłej głowy. Z twarzy wyzierały wąskie, bursztynowe oczy umieszczone nad niewielkim ryjem, choć wysokie czoło zdawało się oznaczać dużą inteligencję.

Ktoś zaczai krzyczeć, a Czerwony John ujął wymownie łuk.

- Cicho tam! - ryknął. - Zatłukę pierwszego, który się poruszy.

Tym razem prawie nie myślałem o tej groźbie; podnosząc wyżej krucyfiks zmusiłem miękkie nogi, aby poniosły mnie o parę kroków dalej, drżącym głosem odmawiając jednocześnie egzorcyzmy. Byłem pewien, że to i tak nic nie pomoże - oto nadszedł koniec świata.

Gdyby demon pozostał tam stojąc, szybko byśmy się załamali i uciekli. On jednakże podniósł tubę trzymaną w dłoni i wystrzelił białym oślepiającym płomieniem. Usłyszałem trzask i zobaczyłem, jak razi on stojącego opodal łucznika. Ogarnął go ogień i żołnierz upadł martwy ze zwęgloną piersią.

Wyłoniły się trzy dalsze demony.

Żołnierzy nauczono działać, a nie dumać, gdy dzieją się takie rzeczy. Łuk Czerwonego Johna zaśpiewał i najbliższy demon zawisł na pomoście przeszyty długą na łokieć strzałą. Widziałem, jak kaszle krwią i umiera. Powietrze nagle pociemniało od pocisków, jakby ten jeden strzał wyzwolił setkę innych. Trzy pozostałe demony padły nabite strzałami tak gęsto, jakby służyły za tarcze strzelnicze na zawodach.

- Można ich zabić! - krzyknął sir Roger. - Za świętego Jerzego i miłą Anglię! - dodał i spiął konia ostrogami ruszając prosto w stronę pomostu.

Mówi się, że strach rodzi niezwykłą odwagę: z szaleńczym okrzykiem cała armia pognała za nim. Muszę wyznać, że i ja wydałem okrzyk i wbiegłem do środka.

Z tej walki, która rozszalała się po wszystkich korytarzach i pomieszczeniach, pamiętam niewiele. Gdzieś od kogoś dostałem topór; pozostała we mnie niespokojna pamięć ciosów zadawanych w złe niebieskie twarze, które wyrastały, aby zawarczeć na mnie; upadków na spływających krwią podłogach, zbierania się do wciąż nowych uderzeń. Sir Roger nie miał jak dowodzić bitwą - jego ludzie po prostu oszaleli. Widząc, że demony można zabijać, pragnęli to uczynić z nimi wszystkimi.

Załoga statku liczyła około setki, lecz niewielu miało broń. Później odkryliśmy ich zbrojownię, lecz najeźdźcy liczyli bardziej na wywołanie paniki. Nie znając Anglików nie oczekiwali kłopotów. Ich artyleria była gotową do użycia, lecz. skoro znaleźliśmy się wewnątrz statku, stała się bezużyteczna.

W niecałą godzinę mieliśmy ich wszystkich.

Przecisnąłem się przez pobojowisko i załkałem i radości na widok błogosławionego blasku słonecznego. Sir Roger sprawdzał z dowódcami, jakie są nasze straty, które wyniosły jedynie piętnastu zabitych. Kiedy tam stałem, trzęsąc się z wyczerpania, wynurzył się Czerwony John Hameward z przewieszonym przez ramię demonem. Rzucił stworzenie u stóp sir Rogera.

- Tego jednego ogłuszyłem pięścią, panie. Pomyślałem, że może jednego zechcesz wziąć żywcem, póki co, aby go podpytać. Czy też może nie ryzykować i uciąć mu już teraz jego wstrętny łeb?

Sir Roger zastanowił się, jako pierwszy z nas wszystkich pojmując wszystkie niezwyczajności tego wydarzenia. Ponury uśmiech wykrzywił mu usta. Odparł po angielsku, lecz tak samo płynnie jak francuszczyzną, której zwykle używał.

- Jeśli to demony, to należą do lichej rasy, skoro tak łatwo je zabić, łatwiej niż ludzi. Nie więcej wiedzieli o obronie, niż moja mała córeczka; mniej nawet, bo ona dała mi moc bolesnych prztyczków w nos. Sądzę, że łańcuch utrzyma to stworzenie, czyż nie, bracie Parvusie?

- Tak, mój panie - wyraziłem swój pogląd - choć byłoby lepiej umieścić w jego pobliżu parę relikwii i Hostię.

- Zatem bierz go do opactwa i zobacz, co uda się z niego wyciągnąć; poślę z tobą straż. I przyjdź dziś na wieczerzę.

- Panie - zauważyłem gniewnie - trzeba wam wziąć udział w wielkiej mszy dziękczynnej, nim poczynisz cokolwiek innego.

- Tak, tak - odparł niecierpliwie. - Porozmawiaj o tym z opatem i czyńcie, co uznacie za najlepsze. Ale na wieczerzę przyjdź; opowiesz mi, czego się dowiedziałeś.

Jego wzrok skierował się na metalowy okręt i sir Roger pogrążył się w zadumie.

 

ROZDZIAŁ II

 

Przyszedłem, jak kazano i za zgodą opata, który uważał, że w tym przypadku siły kościelne i świeckie powinny zostać zjednoczone. Miasteczko było dziwnie ciche, kiedy szedłem jego ulicami, i tylko z obozu dochodziły mnie odgłosy kolejnej mszy. Ponad tym wszystkim wznosił się, niby góra, lśniący kadłub statku przybyszów.

Czuliśmy się podniesieni, na duchu i trochę pijani, jak sądzę, sukcesem nad siłami nie z tego świata. Trudno było uniknąć wypływającego z samozadowolenia wniosku, że Bóg nam sprzyja.

Minąłem mury obsadzone potrójną strażą i wszedłem bezpośrednio do wielkiego hallu. Zamek Ansby był starą budowlą normańską, zbyt ponurą, aby na nią patrzeć, i zbyt zimną, aby w niej mieszkać. Zapadłą już w hallu ciemność rozjaśniały świece i wielkie palenisko; światło migotało na różnorakiej broni i gobelinach porozwieszanych na ścianach, teraz skrytych w cieniu. Szlachta i znaczniejsi mieszczanie oraz żołnierze siedzieli za stołem; słychać było gwar rozmów, służący biegali wokoło, na matach igrały psy. Pokrzepiająca scena, za którą kryło się jednak wielkie napięcie. Sir Roger skinął na mnie, abym zasiadł razem z nim i jego panią, co było znacznym zaszczytem.

Pozwólcie, że opiszę tu Rogera de Tourneville, rycerza i barona. Był on wysokim, silnie zbudowanym trzydziestolatkiem o szarych oczach i wyrazistym obliczu z zakrzywionym nosem. Miał jasne włosy, trefione na zwykły sposób walecznych mężów: gęste na czubku i wygolone poniżej, co w pewien sposób ujmowało jego ogólnie dobrej aparycji, uszy miał bowiem jak uchwyty od dzbana. Rodzinna okolica sir Rogera była biedna i zacofana, a sir Roger większość czasu spędzał na wojnie i stąd brakowało mu wykwintnych manier, choć był bystry i uprzejmy na swój sposób. Jego żona, lady Katarzyna, była córką wicehrabiego de Mornay i wielu sądziło że wyszła za mąż poniżej swego stanu i majątku, wychowała się bowiem w Winchester, pośród szyku i najnowszych mód. Była bardzo piękna, miała błękitne oczy i kasztanowe włosy, lecz wyczuwało się w niej osobę o nieugiętej woli. Mieli tylko dwoje dzieci: Roberta, miłego sześcioletniego chłopca, którego uczyłem, i dziewczynkę o imieniu Matylda.

- A zatem, bracie Parvusie - zagrzmiał mój pan - siadajże, wypij puchar wina. Na rany Chrystusa, taka okazja wymaga czegoś więcej, niźli piwa!

Delikatny nosek-lady Katarzyny zmarszczył się odrobinę: w jej dawnym domu piwo uważane było za napój gminu. Kiedy już siedziałem, sir Roger nachylił się ku mnie i spytał:

- Cóż odkryłeś? Czy ten, którego pojmaliśmy, to demon?

Nad stołem zapadła, cisza; nawet psy zamilkły. Słyszałem trzask płomieni w palenisku i szelest starych, pokrytych kurzem chorągwi zwisających z pułapu.

- Sądzę, że tak, mój panie - odparłem ostrożnie - bo mocno się wzburzył, gdy skropiliśmy go wodą święconą.

- Ale nie zniknął w kłębie dymu? Ha! Jeśli to demon, to nie pokrewny żadnemu, o których słyszałem. Są śmiertelni jak ludzie.

- Nawet bardziej, panie - stwierdził jeden z kapitanów - nie mogą bowiem posiadać duszy.

- Nie interesują mnie ich przeklęte dusze - parsknął sir Roger. - Chcę poznać ich statek, Chodziłem po nim, gdy walka się skończyła. Jest olbrzymi. Moglibyśmy na jego pokładzie zmieścić całe Ansby i jeszcze by było dość miejsca. Pytałeś demona, czemu tylko stu ich potrzebowało aż takiej przestrzeni?

- Niedorzeczność! Wszystkie demony znają łacinę. Ten jest po prostu uparty.

- A może by tak krótkie spotkanie z twoim katem? - spytał sir Owain Montbelle..

- Nie - odparłem. - Lepiej tego nie robić. Zdaje się, że on może szybko nauczyć się wszystkiego: już powtarza za mną sporo słów i nie sądzę, by tylko udawał niewiedzę. Dajcie mi parę dni, a będę mógł z nim porozmawiać.

- Kilka dni to może być za wiele - mruknął sir Roger. Rzucił psom obgryzioną uprzednio wołową kość i hałaśliwie oblizał palce. Lady Katarzyna zrobiła niezadowoloną minę i wskazała na miseczko z wodą oraz ręcznik, spoczywające przed nim.

- Wybacz, najdroższa - wymamrotał sir Roger. - Nigdy nic mam pamięci do tych wynalazków. Sir Owain wybawił go z zakłopotania, pytając:

- Czemu to parę dni ma być długo? Przecież nie spodziewacie się następnego okrętu?

- Nic. Ale ludzie będą zbyt długo obozować w spoczynku. Byliśmy już prawie gotowi do wymarszu, a tu takie coś...

- No i co? Nic możemy wyruszyć planowanego dnia?

- Nic, głupcze! - Pięść sir Rogera wylądowała na stole. Kielich podskoczył. - Nic widzisz, jaka to okazja? Niechybnie zesłali nam ją sami święci.

Kiedy siedzieliśmy przerażeni, on mówił dalej z pasją: -.Możemy na pokład tej machiny wziąć całą wyprawę: konie, krowy, świnie, ptactwo - nic będziemy się martwić o zapasy. Niewiasty też i wszystkie wygody domowe, l czemu nie dziatwę? Nie zważajmy na zbliżające się żniwa; zboże może rosnąć jakiś czas bez dozoru, a przezorniej trzymać wszystkich razem na wypadek drugich takich odwiedzin. Nie wiem, jakie moce posiada ten statek prócz latania, ale sam jego widok wzbudzi taki strach, że prawic nie będziemy musieli walczyć. Weźmy go więc za Kanał Angielski i skończmy wojnę z Francuzem do połowy tego miesiąca. Pojmujecie? Wówczas pójdziemy dalej i wyzwolimy Ziemię Świętą, i powrócimy na czas sianokosów!

Długa cisza skończyła się nagle taką burzą wiwatów, że moje słabe sprzeciwy zostały zagłuszone. Uważałem cały ten plan za szaleństwo i tak też myślała, jak spostrzegłem, lady Katarzyna oraz parę innych osób. Reszta jednak śmiała się i krzyczała, aż huczało w sali.

Sir Roger obrócił się ku mnie z zaczerwienionym obliczom.

- To zależy od ciebie, bracie Parvusie. Jesteś najlepszym z nas wszystkich w sprawach języków. Masz nakłonić demona, aby mówił, lub nauczyć go tej sztuki. On musi nam pokazać, jak żeglować tym statkiem!

- Mój szlachetny panie -jęknąłem.

- Wspaniale! - Sir Roger klepnął mnie w plecy tak, że zakrztusiłem się i omal nie zleciałem z zydla. - Wiedziałem, że możesz to uczynić. Twą nagrodą będzie przywilej udania się z nami! I stało się tak, jakby miasteczko i wojsko jednego doznali opętania. Z pewnością jedynym roztropnym wyjściem byłoby wysłać posłanie do biskupa i do samego Rzymu z błaganiem o rade. Ale nie, oni musieli jechać natychmiast i to wszyscy: żony nic opuszczą swoich mężów rodzice dzieci, dziewki kochanków. Najniższy chłop pańszczyźniany spozierał ze swego poletka, marząc o wyzwoleniu Ziemi Świętej i zebraniu po drodze skrzyni złota.

Czegóż innego można oczekiwać od ludu wywodzącego się z Sasów, Duńczyków i Normanów?

Powróciłem do opactwa i spędziłem całą noc na kolanach, modląc się o jakikolwiek znak, lecz święci zachowali milczenie, wobec czego udałem się po jutrzni do opata i z ciężkim sercem powiedziałem, co zarządził baron. Opat był zły, że nie zezwolono nam najpierw porozumieć się z władzami kościelnymi, lecz postanowił, że najlepiej będzie, jeśli zrazu się podporządkujemy. Zostałem zwolniony z innych obowiązków, abym mógł porozumieć się z demonem.

Oporządziłem się i udałem do celi, w której go trzymaliśmy. Była to wąska komnata, znajdująca się w połowie pod ziemią, używana zwykle przez pokutników. Brat Tomasz, nasz kowal, wykonał łańcuchy, którymi przykuł stwora do ściany. Ten leżał na słomianym sienniku, przedstawiając sobą przerażający widok w ciemności. Jego pęta szczęknęły, kiedy powstał na moje wejście. Nasze relikwie znajdowały się w pobliżu, tuż poza jego świętokradczym zasięgiem, aby kość udowa świętego Osberta i mleczny ząb trzonowy świętego Willibalda nie pozwoliły mu rozerwać więzów i uciec z powrotem do piekła.

Chociaż nie byłbym niezadowolony, gdyby tak uczynił.

Przeżegnałem się i przykucnąłem, cały czas pod spojrzeniem jego żółtych oczu. Przyniosłem papier, atrament i pióro, aby spożytkować ów niewielki talent do rysowania, jaki posiadałem. Naszkicowałem człowieka i rzekłem - Homo - wydawało mi się bowiem roztropniejsze uczyć go łaciny niż jakiegokolwiek języka właściwego jednemu tylko narodowi. Po czym narysowałem drugiego człowieka i pokazałem mu, mówiąc na tych dwóch: homines. Tak się to zaczęło, a on uczył się szybko.

Wkrótce poprosił o papier, który mu dałem: rysował znacznie lepiej ode mnie. Powiedział, że imię jego brzmi Branithar, a jego rasa zowie się Wersgor. Nic umiałem znaleźć tych terminów, w demonologii, lecz później pozwoliłem mu kierować naszymi studiami (jako że jego rasa uczyniła naukę z nabywania nowych języków) i tym sposobem praca posuwała się znacznie szybciej.

Pracowałem z nim długie godziny i przez parę następnych dni niewiele oglądałem świata poza celą. Sir Roger trzymał swą zdobycz w ukryciu i myślę, że najbardziej obawiał się, że jakiś hrabia lub książę mógłby zająć statek dla siebie. Baron spędzał na jego pokładzie długie godziny razem z co śmielszymi ludźmi, próbując zgłębić istotę wszystkich napotkanych cudów.

Do tego czasu Branithar nauczył się już narzekać na wyżywienie złożone z chleba i wody i grozić zemstą. Wciąż się go obawiałem, lecz udawałem odważnego. Naturalnie, nasza rozmowa była o wiele wolniejsza, niż ją tutaj przedstawiam, z wieloma przerwami, kiedy to szukaliśmy słów lub wyjaśnialiśmy sobie ich znaczenie.

- Sami tego chcieliście - oznajmiłem mu. - Trzeba było się zastanowić przed podjęciem ataku na chrześcijan.

- Co to są chrześcijanie?

Osłupiały pomyślałem, że niechybnie udaje niewiedzę. Jako sprawdzian odmówiłem przed nim Ojcze Nasz. Nie uniósł się w dymie, co mnie zaciekawiło.

- Myślę, że rozumiem - mruknął. - Masz na myśli jakieś prymitywne bóstwo plemienne.

- Żadne takie bluźnierstwo! - zdenerwowałem się i zabrałem się za objaśnianie kanonów wiary, lecz ledwie doszedłem do Przeistoczenia, zamachał niecierpliwie niebieską ręką. Byłaby bardzo podobna do ludzkiej, gdyby nie szerokie, ostre paznokcie.

- Nieważne. Czy wszyscy chrześcijanie są tak bojowi jak wasi ludzie?

- Lepiej by wam poszło z Francuzami - przyznałem. -Waszym nieszczęściem było to, że wylądowaliście wśród Anglików.

- Uparte plemię. Będzie to was drogo kosztować, ale jeśli uwolnicie mnie od razu, spróbuję złagodzić zemstę, jaka na was spadnie.

Język przywarł mi do podniebienia, lecz odkleiłem go i poprosiłem łagodnie, aby demon to wyjaśnił. Skąd pochodzi i jakie są jego intencje?

Wyjaśnienia zabrały mu moc czasu, gdyż same pojęcia były dziwne. Myślałem, że z pewnością kłamie, lecz w rezultacie przynajmniej nauczy się łaciny.

W jakieś dwa tygodnie po wylądowaniu w opactwie pojawił się sir Owain Montbelle i zażądał widzenia ze mną. Spotkałem go w ogrodzie klasztornym, znaleźliśmy ławkę i usiedliśmy.

Sir Owain był młodszym synem mniejszego barona na Bagnach, z jego drugiego małżeństwa z Walijką. Ośmielę się zauważyć, że w piersi jego tlił się chyba dawny konflikt tych dwóch narodów, lecz był w nim również walijski urok. Uczyniony paziem, a potem giermkiem przy wielkim rycerzu królewskiego dworu, młody Owain zawładnął sercem swego pana i został wychowany ze wszystkimi przywilejami właściwymi dla wyższych sfer. Podróżował wiele, za granicę, stał się trubadurem o pewnej sławie, pasowano go na rycerza - i naraz został bez grosza przy duszy. W nadziei zdobycia fortuny przywędrował do Ansby, aby przystąpić do armii sir Rogera. Choć był odważny, był również niebywale przystojny i wielu powiadało, że mąż nie może czuć się bezpiecznie, gdy on był w pobliżu. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, jako że sir Roger polubił młodzieńca; doceniał zarówno rozsądek, jak i wykształcenie, i rad był, że lady Katarzyna miała w końcu z kim porozmawiać o ciekawych (dla niej) sprawach.

- Przychodzę od mego pana, bracie Parvusie - zaczął sir Owain. - Chciałby wiedzieć, ile ci jeszcze potrzeba czasu, aby obłaskawić tę bestię.

- Ach... on mówi już dość płynnie - tylko trzyma się uparcie zupełnych kłamstw, których nie uważałem za warte ujawnienia.

- Sir Roger bardzo się niecierpliwi i trudno już dłużej powstrzymywać ludzi. Niszczą jego majątek i nie ma nocy bez bijatyki czy mordu. Musimy ruszać natychmiast lub wcale.

- Zatem błagam, abyście nie jechali. Nie na owym statku z piekła rodem.

Widziałem jego zawrotnie wysoką iglicę z czubkiem otoczonym chmurami, wznoszącą się ponad murem opactwa, i mocno to mnie przerażało.

- A więc - spytał oschle sir Owain - co ten potwór ci powiedział?

- Ma czelność twierdzić, że nie pochodzi z dołu, ale z góry. Z samego nieba!

- On... aniołem?- Nie. Mówi, że nie jest ani aniołem, ani demonem, lecz członkiem innej niż ludzie rasy śmiertelników. Sir Owain podrapał się w gładko wygolony podbródek.

- Możliwe - zadumał się. - W końcu, jeśli istnieją jednonodzy i centaury, i inne monstra, to czemu nie krępi niebieskoskórzy?

- Wiem, i byłoby to całkiem logiczne, gdyby nie to, że twierdzi, iż zamieszkują w niebie.

- Co on dokładnie powiedział?

- Jak sobie życzysz, sir Owainie, tylko pamiętaj, że te bezbożności nie pochodzą z moich ust. Ów Branithar obstaje przy tym, że Ziemia nie jest płaska, lecz ma kształt kuli i unosi się w przestrzeni. Mało tego, posuwa się dalej i twierdzi, że Ziemia krąży wokół Słońca! Niektórzy uczeni starożytni utrzymywali to samo, lecz gdyby tak być mogło, nie rozumiem, cóż powstrzymywałoby oceany przed wylewaniem się w przestrzeń lub...

- Proszę, mów, co on powiedział, bracie Parvusie.

- A zatem Branithar powiada, że gwiazdy to inne słońca, takie jak nasze, tylko bardzo oddalone, mające światy krążące wokół nich tak jak nasz. Nawet Grecy nie przełknęliby takiej niedorzeczności: za jakich prostaków on nas uważa? Ale niech i tak będzie. Branithar mówi, że jego naród, Wersgorowie, pochodzi z jednego z tych światów, bardzo podobnego do naszej Ziemi. Chełpi się, że potęgą swych czarów...

- To nie jest kłamstwo - rzekł sir Owain. - Wypróbowaliśmy ich broń. Spaliliśmy trzy domy, świnię i chłopa, zanim nauczyliśmy się nią posługiwać.

Ścisnęło mnie w gardle, lecz kontynuowałem:

- Ci Wersgorowie mają statki, które mogą latać między gwiazdami. Podbili też wiele światów, a ich metodą jest podporządkowywanie lub całkowite wyniszczanie tubylców. Zasiedlają potem ten świat, a każdy Wersgor bierze setki tysięcy akrów. Liczba ich rośnie szybko, a ponieważ nie lubią tłoku, wciąż muszą poszukiwać nowych światów. Ów statek, przez nas zdobyty, był zwiadowcą szukającym świata do podbicia. Po obserwacji naszej ziemi z góry stwierdzili, że nadaje się dla nich, i wylądowali. Ich plan był taki jak zwykle, dotąd niezawodny. Zastraszyliby nas, użyli naszego kraju jako bazy i udali się po okazy roślin, zwierząt i minerałów. Dlatego ich statek jest taki duży, przestronny: miała to być istna Arka Noego. Kiedy wróciliby do domu i donieśli o swych znaleziskach, nadciągnęłaby flota, aby zaatakować cała ludzkość.

- Hm... Więc zatrzymaliśmy ich w samą porę.

Byliśmy obaj przytłumieni przeraźliwą wizją naszego biednego ludu nękanego przez nieludzi, wytępionego bądź zniewolonego, chociaż żaden z nas naprawdę w to wszystko nie wierzył. Uważałem, że Branithar przybył z odległej części świata, może spoza Kitaju, i opowiedział te kłamstwa w nadziei...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin