LONGIN JAN OKOŃ-PŁONĄCA PRERIA.doc

(1472 KB) Pobierz

 

OKOŃ LONGIN JAN

PŁONĄCA PRERIA

 

 

 

 

 

PIERWSZE NIEPOKOJE

Było południe.

W parowie, w pobliżu Spoon River, tliły się maleńkie ogniska. Wygodnie rozciągnięci na wzorzystych derkach i na miękkiej murawie odpoczywali Indianie. Obok pasły się mustangi. Słońce przygrzewało. Ziemia oddychała! zapachem wiosennych roślin. Ciszę mącił monotonny plusk rzeki, brzęk owadów i chrzęst skubiących trawę koni.

W środku biwaku, w otoczeniu paru osób, siedział mężczyzna w sile wieku. Podgolone wokoło włosy, obwiązane na szczycie głowy barwnym sznurkiem, przetykanym różowym puchem, bogate naszyjniki i wzory misternego haftu na ubraniu informowały, że należy do znakomitszych wodzów.

           Jeśli zwiadowcy do jutra nie wytropią bizonów1, wyruszymy na łowy poza Me-si-kse-pe — powiedział do towarzyszy.

           Duchy nie mogły okłamać szamana — z naciskiem odrzekł jeden z młodszych naczelników.

           Neapope zapomina, że czasami człowiek niewłaściwie odgaduje znaki duchów.

           Człowiek, ale, nie szaman.

           Szaman też jest człowiekiem, może się pomylić...

           Co na to Weiupeshek? — spytał zaintrygowany Neapope.

Twarz szamana, pokryta pasami czarnej i żółtej ochry, pozostała nieodgadniona, tylko oczy zapłonęły mu gniewem, a ręce nerwowo chwyciły wiszący na szyi talizman. Opanował się jednak szybko. Nie dając poznać po sobie niezadowolenia, odrzekł:

              Sam Puloweh5 przyszedł w kłębach wonnego dymu, gdy sypałem
suszone ziele na węgle w kaganku, i w trzepocie skrzydeł kuropatwy




oświadczył, że nasi wojownicy znajdą bizony. Czyżby Czarny Jastrząb, wielki sachem7 Sauków i Foxów, zwątpił w Waupesheka?

              Nasz brat, znakomity prorok, jest ulubieńcem duchów.   Czarny
Jastrząb mu ufa — odparł z przyjaznym uśmiechem wódz.

Z szacunkiem wszyscy pochylili głowy w stronę szamana. Zapadło milczenie. Przerwał je sędziwy Kwaskwamia:

              Kiedyś na stepach i w puszczach żyło tyle zwierzyny, że tropy plątały

się jak nici pajęcze. A teraz...

         Teraz biali ludzie przetrzebili zwierzęta i ptactwo, wycinają drzewa w lasach i coraz bardziej prą w pogranicze — podjął Czarny Jastrząb. — Meshkwakihugowie8 i Osakiwagowie9 muszą uchodzić na zachód...

         Miczi-malsa10 podpisali traktat z Czarnym Jastrzębiem o wieczystym pokoju i nietykalności ziemi naszych ojców — odezwał się muskularny

Wysoki Dąb.

       Ugh. To prawda — odparł sachem. — Przez trzy zimy nikt z białych nie odważył się wchodzić na łowieckie tereny Sauków i Foxów. W ostatnim jednak czasie pojawiają się w rejonach naszych rzek.

       Nad Illinois River zbudowali osadę.

       A nad Lisią Rzeką fort... — uzupełnili inni.

 

      Took-suh1', wódz Szawanezów, doniósł — włączył się Waupeshek — że Miczi-malsa chcą usunąć wszystkie plemiona poza Me-si-kse-pe. Twierdzą, że czerwonoskórzy stracili te ziemie po przegranej wojnie w 1815 roku.

      W podpisanym przez Czarnego Jastrzębia traktacie nie było o tym mowy. Saukowie w tamtej wojnie nie ponieśli porażki. Miczi-malsa, jak zawsze, kłamią — stwierdził sachem.

              Pewnie  zapomnieli  o  klęsce  na Psiej  Prerii1'  — przypomniał

Kwaskwamia.

    Mogą ponownie stracić skalpy! — buńczucznie zawołał Neapope.

    Wtedy Sauków i Foxów łączyła jedność — zauważył szaman — a teraz Keokuk sprzyja Długim Nożom. Jesteśmy znacznie słabsi.

    Mój brat, Waupeshek, ma rację. Wtedy byliśmy sprzymierzeni z wielkim Tecumsehem14 i białymi Kanadyjczykami — powiedział Czarny Jastrząb. — Teraz jesteśmy sami...

Na skraju parowu ukazał się jeździec. Gnał wyciągniętym galopem. Zjechał po nierównym zboczu, wyminął ogniska i tuż przed sachemem osadził mustanga, aż spod kopyt trysnęły grudy. Zwinnie zeskoczył i

zameldował:

— Bizony na Łagodnych Wzgórzach.


              Waupeshek trafnie odczytał znaki duchów! — zawołał triumfalnie

szaman.

              Duże stado, synu? — Oczy Czarnego Jastrzębia patrzyły z ojcowską

miłością na osiemnastoletniego młodzieńca.

              Gamesett naliczył trzy razy po dziesięć sztuk.

              Niewielkie to stado, ale zaspokoi nasze potrzeby. Prowadź, synu!

Zawrzało w obozie. Starannie wygaszono ogień i przysypano węgle ziemią. Mustangi pocwałowały równiną. Nie zatrzymywano się na noc. Ugwieżdżone niebo pozwalało na szybką jazdę. O świcie prowadzący wojowników Gamesett dal ręką znak. Ostrożnie pięli się na zielone wzniesienie. Słońce perliło krople rosy na soczystych trawach. Płochliwe kujoty, podwinąwszy ogony, umykały przed jeźdźcami.

Na szczycie wybrzuszenia zatrzymali konie. W szmaragdowej dali pasło się stado brunatnych olbrzymów. Zwierzęta były spokojne. Jedynie potężny byk, przewodnik stada, co chwila podnosił łeb węsząc wokoło.

Waupeshek cicho zaintonował rytualną pieśń. Podchwycili ją łowcy. Brzmiała jak szmer strumyka, jak szelest liści w boru, gdy leciutki wiatr dotyka koron drzew.

Oczy nasze widzą bizony, puszyste futra, twarde rogi. Cięciwo łuku, bądź sprężysta! Grocie strzały, celnie bij! W wigwamach płaczą głodne dzieci, na próżno sąuaw15 szukają futer, mocarny bracie, nasz bizonie, bez gniewu przyjmij śmierci cios. Cięciwo łuku, bądź sprężysta! Grocie strzały, celnie bij!

Ucichła modlitwa. Samotny sęp kołował w błękitnej przestrzeni. Parskały mustangi.

— Otoczymy stado od wschodu, południa i zachodu — powiedział w ciszy Czarny Jastrząb. — Na mój wystrzał rozpoczniemy polowanie. Bizony wtedy ruszą na północ. Wzniesienie utrudni im ucieczkę, a nam ułatwi pościg.

Hugh! — zamknął sprawę Wysoki Dąb.

Rozdzielili się na trzy grupy i zatoczywszy dalekie półkole, z wolna zbliżali się z trzech stron do stada. Zwierzęta jeszcze nie zwietrzyły niebezpieczeństwa.






Potężny byk podniósł łeb i wciągał powietrze w szeroko rozwarte chrapy, potem porykując ruszył przed siebie, a za nim stado.

Czarny Jastrząb z okrzykiem ścisnął nogami boki mustanga, pognał galopem, podnosząc do ramienia strzelbę. Zahuczał strzał. Bizon ukląkł na przednie kolana, przez chwilę chwiał się jakby szarpany wichrem i wreszcie runął.

Wojownicy mknęli za stadem. Wybierali co lepsze sztuki i szyli w nie z łuków. Przerażone zwierzęta ruszyły na północ. Ciężko łomotały racice o prerię. Co pewien czas jakiś olbrzym walił się z rzężeniem.

Gamesett zauważył, jak trzy bizony oderwały się od stada. Popędził za nimi. Dwie dorodne samice biegły za wielkim buhajem. Sauk wybrał jedną z nich i napiął cięciwę łuku do granic możliwości. Celował krótko. Upierzony pocisk trafił w lewy bok zwierza. Indianin błyskawicznie wysłał drugą strzałę. Tym razem wbiła się aż po lotkę, a bizon dalej biegł, choć widać było, że słabnie. Jeszcze jeden pocisk i samica padła.

Gamesett, podniecony sukcesem, dopędził następną samicę i podniósł łuk. Gdy wypuszczał strzałę, mustang potknął się o nierówność terenu. To wystarczyło, żeby pocisk przemknął tuż nad grzbietem bizona i trafił w zad buhaja. Zraniony byk zachrapał wściekle i skierował się ku człowiekowi. Nabiegłe krwią i rozjuszone ślepia spoglądały groźnie spod brunatnych kudłów. Pochylony łeb mierzył ostrymi rogami w Gamesetta, który zatrzymawszy rumaka, uważnie celował w oko nadbiegającego zwierza. Brzęk cięciwy. Strzała rozorała bykowi skórę na głowie i spadła w trawy prerii. Sauk szybko wypuścił następny pocisk, który trafił w potężny kark, doprowadzając zwierzę do jeszcze większej wściekłości.

Gamesett spiął mustanga usiłując umknąć bizonowi, ale nie zdążył. Rogi trzasnęły w brzuch konia. Sauk padł na murawę parę kroków od kwiczącego rozpaczliwie rumaka. Zgubił gdzieś kołczan. Trzymany w ręku łuk był bezużyteczny. Olbrzymi buhaj wypatrzył podnoszącego się człowieka. O ucieczce nie było mowy. Gamesett stał lekko pochylony do przodu, uważnie patrząc na ruchy byka. Ten, nastawiwszy do ciosu rogi, zaatakował. Indianin odbił się od ziemi jak puma, przeleciał nad groźnym łbem i wylądował na bizonim grzbiecie. Błyskawicznie odwrócił się twarzą do przodu, przywarł do wełnistej sierści zwierza i sięgnął do pasa po nóż. Nim buhaj zdał sobie sprawę z sytuacji, długie ostrze poczęło kłuć jego lewy bok. Przerażony bizon rzucił się do ucieczki. Gamesett, trzymając się jedną ręką za kudły, drugą zadawał ciosy. Gnali tak przez chwilę, aż wreszcie byk począł się słaniać, z paszczy bluznęła mu krew. Indianin


zeskoczył z jego cielska. Bizon zatrzymał się, nisko opuszczając łeb. Gasnące oczy z jakimś dziwnym żalem spojrzały na zwycięzcę. Zwaliwszy się na ziemię, drgał całym ciałem, po czym znieruchomiał.

Gamesett obtarł dłonią spocone czoło. Nie słyszał tętentu nadbiegającego konia. Jak urzeczony patrzył na powalonego olbrzyma.

              Jesteś godnym synem Czarnego Jastrzębia — usłyszał nagle znajomy

głos. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył rozjaśnione dumą oblicze ojca.

              Widziałem walkę, synu, była piękna — pochwalił sachem i odjechał.

Gamesett, uradowany uznaniem, podniósł twarz ku słońcu, ukląkł i począł mówić do martwego bizona:

— Przyszedłeś tutaj z dalekiej krainy i oto leżysz u moich stóp spokojny i cichy. Twoje mięso nakarmi głodnych, twe futro uchroni przed chłodem, kości zmienią się w narzędzia, czaszka ozdobi wigwam... Nic się nie zmarnuje. Niech twój duch będzie Gamesettowi przyjazny, bo Saukowie kochają bizony, które stworzył w swej dobroci Manitou dla Ludzi Żółtej i Czerwonej Ziemi.

Dzięki ci, bracie, wielki i potężny bizonie, że pozwoliłeś, aby moje ciosy pozbawiły cię życia. Dzięki ci, że stawiając czoła, wypróbowałeś mą odwagę.

Oddaję ci cześć, więc wysłuchaj mnie, bracie, i powiedz innym bizonom, by przychodziły na łowiecki szlak Gamesetta...

Podobną mowę wygłosił nad upolowaną samicą i dopiero teraz rozejrzał się wokoło. Na stepie leżało siedemnaście zabitych bizonów. Wojownicy, wzajemnie sobie pomagając, zaczynali z nich ściągać skóry.

Gamesettowi pośpieszył z pomocą Wysoki Dąb, a później Neapope. Zdejmowanie skór ze zwierząt nastręczało sporo kłopotu. Nie wolno było uszkodzić futra, a wielkość i waga bizona poważnie utrudniały pracę.

Po południu na miejsce łowów nadciągnęły kobiety z dziećmi. Rozbito obóz. Długie paski mięsa wieszały Indianki na rozciągniętych na tyczkach sznurach, aby wyschły w słońcu; starannie oczyszczano ścięgna i jelita, które wprawne ręce zamienią później w nici i doskonałe powrozy; kości, jako materiał na ozdoby i narzędzia, wiązano w wiązki, przygotowując do zabrania... Inne kobiety piekły nad ogniskami szynki i ozory na wieczorną ucztę.

Mężczyźni po ściągnięciu bizonich skór, odpoczywając, opowiadali sobie wrażenia ze szczęśliwie zakończonego polowania. Najtłoczniej było przy ognisku Czarnego Jastrzębia. Tu Gamesett snuł opowieść i —jak aktor na scenie — mimiką twarzy, gestami i ruchami ilustrował atak byka, upadek






śmiertelnie zranionego konia, skok na grzbiet i zmaganie się z olbrzymim bizonem...

Słuchaliby dalej tej myśliwskiej historii, gdyby nie zjawienie się wojownika, który na szczycie pobliskiego wzniesienia obserwował okolicę.

           Od wschodu zdążają biali ludzie — zameldował sachemowi. Oblicze Czarnego Jastrzębia nagle sposępniało.

           Ilu? — spytał.

           Dużo. Ciągną wozy.

              Mój brat z częścią wojowników czuwać będzie nad obozem —
zwrócił się Jastrząb do Kwaskwamii — a my ruszamy na spotkanie
bladych twarzy — wskazał na Neapope i młodszych rangą wodzów.

Słońce skryło się na zachodzie poza pasmo horyzontu i tylko obłoki barwiły się jeszcze złotem i purpurą, gdy wojownicy zatrzymali mustangi. Na pustej prerii karawana białych pionierów rozbijała nocny biwak. Musieli zauważyć czerwonoskórych, bo w obozowisku wszczął się nerwowy ruch, a po chwili naprzeciw Indianom wyjechało kilku jeźdźców.

Czarny Jastrząb w asyście wodzów wysunął się przed szereg wojowników. Zbliżyli się do siebie z bronią gotową do strzału, badawczo i nieufnie mierząc się wzrokiem.

Jeden z białych, ubrany w traperski strój, w bobrowej czapce, spod której wymykały się przyprószone siwizną długie włosy, zaczął:

              Radują się nasze serca widząc Czarnego Jastrzębia i znakomitych wodzów. Witajcie, czerwoni bracia — mówił z przesadną uprzejmością dialektem Sauków. Pochylił się nad karkiem konia, przewiesił sztucer przez ramię i ciągnął dalej: — W imieniu backwoodsmenów zapewniam naczelników o naszych pokojowych zamiarach, a w dowód przyjaźni, wieziemy dla was cenne podarki...

Kiedy nikt z Indian nie odpowiadał, z wymuszonym uśmiechem zawołał:

           Czyżby Czarny Jastrząb nie poznał starego przyjaciela? Jestem Izaak Gallanda. W roku 1816 pośredniczyłem w podpisywaniu układu między Unią a wami.

           Nie jesteśmy przyjaciółmi — odparł Czarny Jastrząb.

           Wypaliliśmy przecież święty kalumet".

           Wobec tego co na ziemi Sauków i Foxów robią backwoodsmeni? — W pytaniu sachema zabrzmiała groźba.

           Podróżujemy — obłudnie odrzekł Izaak.

           Skąd blade twarze jadą?

           Z Saint Louis. — Gallanda uśmiechał się cynicznie, oparty o łęk siodła.


              Dokąd?

              Do osiedli białych nad Illinois River.

              To też łowieckie tereny naszych plemion.

              Traktatem z 1816 roku Czarny Jastrząb odstąpił te ziemie Unii...

              Kłamstwo! — Wzburzenie odmalowało się na twarzy wodza.

              Czerwony brat pewnie zapomniał, bo od tamtych wydarzeń minęły

już cztery lata. — Izaak zachowywał się swobodnie, nie zważając na gniewne oblicze sachema. — Mam z sobą odpis traktatu, mogę pokazać.

           Czarny Jastrząb ma dobrą pamięć, nie będzie oglądał mówiącego papieru. — Wzrok naczelnika dyskretnie przesunął się po białych intruzach. Czuli się dość pewnie, choć liczebnie byli słabsi od czerwonoskórych.

           Niech i tak będzie — zgodził się z uśmiechem Izaak. — Zapraszamy do obozu po prezenty...

           Po skalpy! — krzyknął nagle Neapope gniewnie, chwytając za rękojeść tomahawka.

Wśród Indian nastąpiło poruszenie. Osadnicy skierowali lufy strzelb w piersi indiańskich naczelników. Spod wypłowiałych rond kapeluszy, gotowe na wszystko, patrzyły nieustępliwe i zacięte oblicza backwoodsmenów. Gallanda, powoli ściągając z ramienia sztucer, mówił:

           Nie radzę. Jest nas dość dużo, aby odeprzeć każdy atak. A za tamtym lasem — wskazał ręką poza siebie — zatrzymał się szwadron kawalerii, gościnnie przyjęty w napotkanym obozie Keokuka. Byle strzał ściągnie ich tutaj. — Umilkł, a po przerwie, pełnej napięcia, dodał: — Zapalczywość i brak rozwagi widzę na twarzy młodego wodza Sauków, więc puszczam w niepamięć pogróżkę.

           Wojownicy Sauków i Foxów są na łowach, a nie na ścieżce wojennej. Walki nie będzie — głośno powiedział Jastrząb i podniósł dłoń do góry uspokajając podwładnych.

Biali opuścili strzelby, a Izaak z pojednawczym gestem ręki powiedział:

           Ponownie zapraszamy do obozu po podarunki.

           Nie chcemy podarków. Zawróćcie do Saint Louis. Tak będzie lepiej — sucho odparł wódz.

           Keokukowi nie przeszkadza nasza podróż. Przyjął w darze piękny sztucer, jedwab i błyszczące koraliki dla squaw. Dlaczego Czarny Jastrząb odmawia? — głos Gallandy brzmiał kuszącą uprzejmością.

Czarny Jastrząb nie jest Keokukiem — stwierdził dumnie sachem. — Opuśćcie tereny Sauków i Foxów.


          









Nie możemy zawrócić. Backwoodsmeni kupili parcele nad Illinois River...

           Kupili parcele? — zaskoczenie odmalowało się na twarzy Czarnego Jastrzębia. — Któż im je sprzedał, Keokuk?

           Spaulding, komisarz ziemski Unii w Saint Louis.

           Nikt nie ma prawa sprzedawać ziemi Sauków i Foxów! — zawołał stanowczo wódz. — Idźcie stąd precz, inaczej krwawy topór wojny zacznie szaleć na pograniczu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin