Chattam Maxime - Ludivine Vancker 01 Plugawy spisek.txt

(635 KB) Pobierz
Maxime Chattam
PLUGAWY SPISEK
Przełożyła Marta Olszewska
Tytuł oryginału: La Conjuration Primitive
Nastrój, w jakim pisze się i czyta ksišżkę, jest niemal tak samo ważny, jak zawarte w niej słowa, dlatego tworzšc tę historię, otaczałem się dwiękami muzyki. Oto utwory najbardziej w niej obecne  szczerze Wam je polecam do lektury niniejszej powieci:
Marc Streitenfeld, Prometheus
ten sam Marc Streitenfeld, The Grey
Howard Shore, Milczenie owiec
Faustine, mojej żonie.
Pisanie tak mrocznej opowieci jest niczym rejs
pod ciemnym niebem, badanie stref dyskomfortu.
Żeby lepiej zrozumieć. Człowieka i cywilizację.
To, co w nas najgorsze. Żeby lepiej kochać całš resztę.
Podczas tych poszukiwań była ona gwiazdš
błyszczšcš nad mojš głowš.
Codziennie wskazywała mi drogę, bym wracał cały
i zdrów do właciwego portu, i bym się nie gubił.
Mojej gwiedzie, która prowadzi mnie przez otchłanie.
CZĘĆ PIERWSZA
ON
1
Człowiek to tylko przechodzień. Oto, co zdawała się mówić góra.
Kolosalna grań wystrzeliwała ze skały, wysoka na tysišc metrów, szara, pokryta sieciš białych żłobień, z których przy każdym porywie wiatru wzlatywały w górę spirale pyłu, oszałamiajšce wzniesienie dominujšce nad dolinš, osłaniajšce miasteczko La Giettaz stałym cieniem, niewzruszone wobec potęgi odwiecznego słońca.
Okazała góra przytłaczała krajobraz od milionów lat i będzie nad nim dominować jeszcze przez co najmniej tyle samo czasu.
Miasteczko wcinięte pomiędzy dwie fałdy gigantycznej bryły skalnej składało się z maleńkich domków z cegieł, desek i dachówek pokrywajšcych chwiejne chatki, skromnych budowli łatanych wysuszonš glinš i wišzkami chrustu, wiecznie zagrożonych podczas burzy, poniewieranych przez zimę i każdy gwałtowniejszy wiatr.
Tutaj krajobraz całym sobš przypominał człowiekowi, że zaledwie przechodzi on po skorupie Ziemi. Że jest tylko doć uporczywym robakiem, którego wkrótce będzie można zidentyfikować wyłšcznie po skamielinach jego cywilizacji. Góra za to nie odczuje niemal wcale tej krótkiej obecnoci u swego podnóża.
Tymczasem człowiek odcisnšł delikatny przejciowy lad na spokojnej masie, ciemnš nitkę widocznš w wietle poranka, starannie ułożonš na zboczach wstšżkę smoły, która wiła się od miasteczka aż do połowy wysokoci wzniesienia.
Alexis Timée prowadził nachylony nad kierownicš, czubki palców ledwo wystawały spod rękawów puchowej kurtki. Ogrzewanie w wypożyczonym samochodzie nie działało. Wielki szal otulajšcy jego szyję przypominał węża usiłujšcego udusić swojš ofiarę. Z każdym wydechem rodziła się przelotna chimera i rozpraszała natychmiast we wnętrzu auta. Alexis nie lubił jazdy w górach. A trasa przez Alpy, szczerze mówišc, nie należała do najłatwiejszych.
Mała corsa zwolniła przed ostrym zakrętem, a następnie rozpędziła się, żeby pokonać wzniesienie, pnšc się po zakosach drogi. Alexis jechał doć szybko, silnik wył, gdyż kierowca póno zmieniał biegi, chcšc zostawić La Giettaz jak najdalej za sobš. Na szczęcie na tej wysokoci nie leżał nieg, jeszcze nie: był poczštek padziernika.
Alexis rzucił okiem na tekturowš kopertę lizgajšcš się na zakrętach po fotelu pasażera.
Symbol *e został nakrelony ręcznie czarnym grubym pisakiem na czerwonej kopercie.
Czerwonej jak krew, pomylał natychmiast Alexis.
To nie moment, żeby o tym myleć!
Powinien raczej skupić się na drodze. Wjazd na farmę musi się znajdować już niedaleko, o ile wskazówki mieszkańców miasteczka były prawidłowe.
Nieco wyżej, w połowie zakrętu, widniała drewniana, zniszczona przez niepogodę tabliczka wskazujšca na odbiegajšcš w bok drogę między wierkami. Dało się na niej jeszcze odczytać napis La Mongette.
Alexis dotarł już prawie do celu.
Corsa zatrzęsła się, wjeżdżajšc w wypełnione kamieniami koleiny, i ruszyła przesiekš lasu przytulonego do zbocza góry, by wkrótce dotrzeć na niewielkš polanę, na której stała stara kamienna farma.
Alexis minšł stajnię i zaparkował auto obok przedpotopowego jeepa.
Zanim wysiadł, rozejrzał się po okolicy.
Przede wszystkim spokój. Wiatr nie poruszał nawet olbrzymimi gałęziami iglaków. Ani ladu życia.
Ogromna kawka usiadła gwałtownie na masce samochodu  Alexis aż podskoczył. Ptak zrobił dwa kroki z rozwartym dziobem i odwróciwszy głowę, spoglšdał czarnymi paciorkami oczu na młodego człowieka. Para wydobywajšca się z ust żandarma zdawała się przycišgać jego uwagę. Po chwili, równie niespodziewanie jak się pojawił, ptak odleciał na wysokš gałš.
Alexis sięgnšł po czerwonš kopertę i wysiadł. Otoczył go chłód.
Z komina farmy buchał gęsty dym. Przynajmniej nie pocałuje klamki.
Dostrzegł ruch firanki w oknie i po chwili naprzeciw wyszedł mężczyzna.
Zbliżajšcy się do pięćdziesištki, łysy, o niemal przeroczystych oczach, szarych, wpadajšcych w zieleń: Alexis rozpoznał go natychmiast.
Richard Mikelis.
Był o dziwo o wiele bardziej postawny niż wskazywałyby na to zdjęcia. Przypominał drwala.
 Pan w sprawie lekcji matematyki?  spytał spokojnym, niskim i głębokim głosem, jak gdyby ten dobywał się z wnętrza ziemi.
 Proszę?  zmieszał się Alexis.
 Lekcje dla Sachy, mojej córki, to pan?
Uwiadamiajšc sobie, że jest w cywilu, Alexis pokręcił łagodnie głowš i wycišgnšł rękę.
Mikelis ujšł jš w swojš stwardniałš dłoń o szczupłych palcach, które jednak mogłyby miażdżyć koci.
 Adiutant Alexis Timée, żandarm wydziału ledczego w Paryżu. Czy zechciałby mi pan powięcić chwilę?
Mikelis nagle zesztywniał, a jego spojrzenie się wyostrzyło. Wbił wzrok w oczy młodego żandarma i ten ostatni odniósł nieprzyjemne wrażenie, jakby unieruchomił go rzeniczy hak. Hipnotyzujšcy. Richard Mikelis emanował magnetyzmem.
 Chodzi o mojš żonę?  spytał, nie mrugnšwszy nawet powiekš.
 Nie, nie, to nic osobistego, zapewniam pana. To trochę... skomplikowane, czy mógłbym wejć i wszystko panu przedstawić?
 Wie pan, że nie współpracuję już z policjš ani żandarmeriš, prawda?
 Tak mi powiedziano.
 Więc co pan tu robi?
 Muszę z panem porozmawiać.
Richard Mikelis skrzyżował ręce na piersiach, aż pod napiętym materiałem zarysowała się potężna muskulatura. Miał na sobie tylko koszulkę i wełniany sweter, ale wydawało się, że nie marznie.
 Przyjechałem specjalnie z Paryża, żeby się z panem zobaczyć  nalegał Alexis.
 Nie udzielam konsultacji, mógł pan zadzwonić, zaoszczędziłby pan sobie czasu. Przykro mi.
 Wiedziałem, że przez telefon mi pan odmówi, dlatego przywiozłem to.
Alexis uniósł przed sobš czerwonš kopertę.
Otoczone szarozielonš tęczówkš renice zatrzymały się na teczce z aktami.
 Chyba pan nie rozumie, młody człowieku: jestem na emeryturze.
 Jest pan najlepszym kryminologiem w kraju, być może w całej Europie. Potrzebuję pańskiej opinii, to ważne. Proszę mi wierzyć, że nie zawracałbym panu głowy, gdyby tak nie było. Proszę mi tylko pozwolić przedstawić panu zawartoć tej teczki.
Richard Mikelis wzišł głęboki oddech, nie kryjšc już zniecierpliwienia.
 Wkurza mnie pan, chłopcze. Nie praktykuję już, traci pan czas.
Mikelis odwrócił się na pięcie i zamierzał odejć, gdy Alexis zawołał:
 Wiem, że zrezygnował pan ze względu na bliskich, żeby powięcić się rodzinie, ale jestemy bezradni! Potrzebujemy zewnętrznej opinii, to poważna sprawa! Tylko kilka minut, nie proszę, żeby pan wrócił do służby, chodzi mi tylko o pańskš ocenę sytuacji...
Mikelis znieruchomiał, odwrócił się, by ponownie spojrzeć na Alexisa:
 Nie wydaje się opinii w cišgu kilku minut, to tak nie działa.
 Mogę zostawić panu te dokumenty do przeczytania, na jak długo pan sobie zażyczy. Może się pan ze mnš skon...
Mikelis uniósł rękę, jakby chcšc go powstrzymać:
 Przeszedłem na emeryturę, bo ta praca zżera od wewnštrz. Bo żeby zrozumieć przemoc, trzeba jš dopucić do siebie, a ona łagodnie się rozprzestrzenia, skaża system mylenia, plami uczucia, zabarwia fantazje, to prawdziwe gówno, rozumie pan? Nie chcę wychowywać dzieci, majšc to w głowie.
Alexis skinšł głowš z powagš.
 Przemoc jest zaraliwa  rzekł.  W taki czy inny sposób.
Mikelis przyjrzał mu się uważnie: jego przejrzyste, niezamšcone spojrzenie wywoływało uczucie dyskomfortu.
 Owszem, jest zaraliwa  przyznał cicho.
Żandarm potrzšsnšł teczkš.
 O to włanie chodzi. Stoimy w obliczu epidemii. Nowego typu. A pan jest jedynym ekspertem, który może nam pomóc.
 Nie, nie jestem jedynym, niech się pan lepiej doinformuje, młody człowieku. W przeciwieństwie do mnie, wielu z rozkoszš panu pomoże.
 Okażš się równie bezradni jak my.
Mikelis westchnšł, zmęczony rozmowš.
 To naprawdę poważna sprawa  nalegał Alexis, zrozpaczony.
 Dlaczego sšdzi pan, że jestem bardziej kompetentny niż kto inny?
 Znam pańskš przeszłoć. Pańskie ekspertyzy. Jest pan najlepszy. Jest pan nie tylko bibliš wiedzy kryminalistycznej, ale czuje pan zbrodnię, potrafi pan jš zrozumieć, zna pan jej język. Czytałem wszystko na pana temat. To ja przekonałem pułkownika, żeby pozwolił mi zwrócić się do pana o pomoc.
 Schlebianie mi na nic się tu zda, przykro mi.
 Liczę na pańskš ciekawoć  dodał szybko Alexis.  Jestem pewien, że nigdy nie widział pan tego, co mam do pokazania.
Był rozgoršczkowany, jego głosowi brakowało pewnoci. Zebrał siły, wzišł głęboki oddech i dodał:
 Nie pobłšdzilimy dlatego, że to co, czego nikt jeszcze nie widział, ale dlatego, że to nas przerosło.
Mikelis przechylił głowę, zaciekawiony. Milczał dłuższš chwilę. Kawka przyglšdała się całej scenie, siedzšc na gałęzi. Zaskrzeczała przemiewczo, po czym odleciała w kierunku doliny.
 Żeby aż żandarmeria czuła się bezsilna! Naprawdę musicie być w niezłych tarapatach  rzekł wreszcie Mikelis.  Żona przyjedzie na obiad, chcę, żeby pan wyjechał przed jej powrotem.
Odsunšł się, wskazujšc drzwi domu.
 Ma pan niecałš godzinę.
2
Richard Mikelis postawił dwie filiżanki z goršcš kawš na biało-czerwonej kraciastej ceracie.
W kominku trzaskał ogień, a w ku...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin