Chalker Jack L. - Władcy rombu 03 Charon. Smok u wrót.doc

(1363 KB) Pobierz
Prolog

JACK L. CHALKER

 

 

 

CHARON:

SMOK U WRÓT

 

 

 

Przekład Konrad Majchrzak

PROLOG

CZAS NA REFLEKSJE

1

 

Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do śmiertelnego ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły pikować w dół.

Mężczyzna rozpaczliwie rozglądał się wokół, nie przerywając pełnego desperacji biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana powierzchnia była twardsza od betonu.

Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami, z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujące z tyłu ciała, spełniające funkcję i ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na podbrzuszu dwie zakrzywione półksiężycowate, kościane płyty, z których wysuwały się śmiertelnie groźne, twarde jak stal ostrza, zdolne pociąć ofiarę na kawałki.

Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił więc podjąć walkę na miejscu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z marili runął na niego z niewiarygodną prędkością, ale on padł na ziemię i przekoziołkował. Zdążył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy, przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardą jak skała ziemią. Szczęście mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc ponownie na równe nogi, w duchu przeklinając siebie za to, iż wyruszył tak późno. Sprawdził położenie obydwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobą, a nie na flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił - zdolne się pojawić jedynie w sytuacji zagrażającej bezpośrednio życiu - i pobiegł pod ostrym kątem w kierunku krążących potworów.

Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były nazbyt pewne siebie. Dysponowały przecież kilkoma kilometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni pozwalającej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych wątpliwości, jaki będzie rezultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć trochę uciechy.

Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak się spodziewał, para połączyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu, obserwując go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywającymi - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - wielką uciechę i wielkie rozbawienie.

Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.

Z punktu widzenia narili wyglądało jakby stał w miejscu, zwrócony ku nim twarzą, z wyciągniętymi ramionami. Potraktowały to jako wyraz rezygnacji i poddania się, a ponieważ takie rozwiązanie było dla nich najnudniejsze z nudnych, ruszyły na niego, by tym razem go po prostu zabić.

Opuściły się bardzo nisko, na wysokość około jednego metra ponad powierzchnią pustyni, i pędziły w jego kierunku, smakując najwyraźniej ostatnie momenty przed dokonaniem zabójstwa. Kiedy zbliżyły się do swej ofiary, rozległ się potężny grzmot i wyglądało jakby sama ziemia się rozstępowała. Wokół mężczyzny wyrósł kamienny mur, a on sam otoczony teraz, zatopił się częściowo w ziemię. Drapieżcy byli tak zaskoczeni, iż uderzyli z dwóch przeciwległych stron w ciągle jeszcze wznoszącą się ścianę. Posypały się iskry, kiedy ich ostrza wbijały się w kamień, jednak obydwaj zachowali dość równowagi, by utrzymać się w powietrzu i poderwać ponownie w górę.

Wewnątrz tej nagle powstałej studni, w cieniu kamiennego, czterometrowego muru, prawie kompletnie wymęczony mężczyzna słuchał syku wściekłych narili. Zużył już półdniową porcję wody. Jego forteca musi wytrzymać. Opadłszy na ziemię, rozkoszował się miłym chłodem swej maleńkiej twierdzy i nasłuchiwał.

Narile błyskawicznie dostosowały się do nowej sytuacji i próbowały skruszyć mury. Waliły z całej siły i pod odpowiednim kątem. Co prawda narobiły trochę szkód, ale jeszcze większą krzywdę wyrządziły sobie samym, w końcu ich groźne ostrza zbudowane były ze zwykłej tkanki kostnej. Wkrótce zrezygnowały więc z dalszych prób.

Usiadły na szczycie budowli, blokując dostęp światła. Mężczyzna stwierdził, iż właściwie ocenił wymiary ścian; obydwa stwory były zbyt duże, by opuścić się w głąb studni przypominającej komin.

W końcu, co było do przewidzenia, jeden z nich usiadł na obrzeżu muru i spuścił swe długie macki do wnętrza fortecy. I znów okazało się, jak precyzyjnie mężczyzna określił wielkość tej budowli, chociaż mimo wszystko było to dla niego przerażające doświadczenie - leżeć tam, na dnie, bez dostępu światła dziennego i słuchać trzepotania macek tuż mad głową. Wkrótce i to się skończyło. Mógł się nieco odprężyć. Doszedł już tak daleko, tak bardzo daleko i choć na krótką chwilę był bezpieczny, ale czuł, że jego rezerwy są na wyczerpaniu.

Usłyszał jakiś ruch nad sobą i za moment... po prostu obrzydliwie go znieważono. Potwory nie mogły dopaść go w żaden inny sposób, usiłowały więc teraz wykurzyć go z kryjówki... wypróżniając się na niego.

Usłyszał wściekły pomruk i naril odfrunął, wpuszczając do środka studni nieco światła. Chciałby wierzyć w to, że odleciały oba, ale na pewno jeden z nich czaił się na zewnątrz, podczas gdy drugi wzniósł się prawdopodobnie w kierunku najbliższej chmury, by pobrać z niej wilgoć, bez której nie mogły się obyć. Sam oddałby wszystko za troszkę tej wilgoci, byleby w innej formie niż to czym teraz był cały ubabrany.

Chmury... Próbował skupić myśli. Jak wyglądało niebo? Uwagę jego przykuwało bezpośrednie niebezpieczeństwo. A przecież zawsze gdzieś były jakieś chmury. Są, ale wysoko, a to znaczy, że mają mniej wilgoci, niż on by potrzebował. Jednak...

Skoncentrować się... skoncentrować! Gdyby miał tylko więcej sił! Z najwyższym wysiłkiem zamknął oczy i usiłował odciąć się od wszystkiego, z wyjątkiem wrażliwości na wa. Nie było to łatwe, kiedy odchody narili piekły się w upale i potwornie cuchnęły. Wiedział, że wkrótce sam się upiecze, bowiem jego forteca była wprawdzie prymitywnym, ale i bardzo skutecznym piecem.

Myśl... myśl! Myśl jedynie o wa...

Naturalnie odczuwał wa, które pozwoliły mu zbudować tę twierdzę, ale te, których potrzebował teraz, były inne. Sięgał na zewnątrz, wa do wa, jego własne do innych, i uwolnił swe widzenie. Znów mógł obserwować pustynię.

Po narilach nie było najmniejszego śladu, natomiast w pobliżu znajdowały się dwa krzaki. Przedtem ich tam nie było. Uśmiechnął się do siebie w duchu, choć powodów do uśmiechu miał niewiele. Marile były wprawdzie inteligentnymi zwierzętami, ale nigdy by im nie przyszło do głowy, iż krzaki w takim miejscu mogą tak samo zwracać na siebie uwagę, jak one same. Zresztą te krzaki niewątpliwie były narilami!

Fakt, iż ciągle tak cierpliwie czekały w tym upale potwierdzał jego najgorsze obawy. Niewątpliwie były szkolone i ślepo posłuszne rozkazom. Kto wie, może to nawet myśliwi samego Yateka Moraha?

Czuł wa gęstego pustynnego powietrza i cząsteczek wody wokół, ale je zignorował. Sięgał wyżej, znacznie wyżej i modlił się pełen nadziei, iż gdzieś w jego zasięgu jest dość chmur, by uformować to, co niezbędne.

Naturalnie, były tam, ale bardzo wysoko i w niewielkich ilościach, oby - w wystarczających. Musi ich wystarczyć.

Powoli, ostrożnie sięgnął do wa chmury, cząsteczek wody, przemawiał do nich, prowadząc je ostrożnie i łącząc we wzory i grupy, coraz bardziej i bardziej gęste, skupiał w jednym miejscu, dokładnie nad jego maleńkim fortem.

Nie był pewien, czy posiada dość mocy, ale w tej chwili tyle tylko mocy i siły był w stanie zebrać. Musi wystarczyć, Po prostu musi...

Teraz wa chmur leć! W górę, wznieś się ku słońcu, swej gwieździe - karmicielce. Wznoś się... wznoś...

Przyczajone opodal dwa “krzewy" zadrgały, zamigotały i ponownie zmieniły się w narile. Nie rozumiały chyba, co się dzieje, ale ujrzały cień na ziemi i poczuły jego chłód. Wielkie, żółte oczy spojrzały w niebo i zobaczyły zbierające się chmury, które gęstniały i ciemniały sto razy szybciej niż zwykle. Narile nie rozumiały przyczyn tego zjawiska, ale wiedziały - wyczuwały to swymi zmysłami - iż nad ich głowami, w sposób zupełnie nienaturalny, zbiera się potężna burza. Odczuły prawdziwy lęk. Przez chwilę wahały się pomiędzy tym lękiem i swym naturalnym instynktem a otrzymanym rozkazem, by dopaść i zabić tego człowieka. Jednak grzmot, który wydobył się z tej dziwnej, niezwyczajnej chmury i odbił się niesamowitym echem na rozległych przestrzeniach pustyni, spowodował, że lęk i instynkt zwierząt jednak zwyciężyły. Narile uniosły się w powietrze i pognały w kierunku rozświetlonej słońcem pustyni, poza granice cienia rzucanego przez chmurę.

Spadł deszcz. Gęsty i równomierny. Padało nad małym fortem i nad niewielkim terenem wokół. Mężczyzna nie tracił czasu i natychmiast nakazał wa ścian powrót do poprzedniego kształtu. Kiedy mury opadły, stał znowu na powierzchni pustyni; na której nie pozostały już żadne ślady budowli. Odchody narili ciągle go oblepiały, zrzucił więc z siebie wszystko; pozostawiwszy jedynie przy sobie pustą manierkę i czarny pas, i pozwolił; aby deszcz obmył go całego. Stał tak minutę czy dwie, czerpiąc radość z deszczu i chłodu, jednak wiedział, że nie wolno mu stać bezczynnie, gdyż wody było niewiele, a i tej wkrótce mogło zabraknąć.

Narile doszły już do siebie i pojęły, że to ich przeciwnik sprowadził burzę. Odzyskały pewność siebie i zaczęły znowu krążyć na obrzeżu chmury. Czekały aż przestanie padać.

Wysuszona ziemia, na którą deszcz nie spadł od dwóch lub trzech ludzkich pokoleń, nie była w stanie przyjąć takiej ilości wody. Zwykle twarda powierzchnia po burzy stała się śliska i zdradliwa. Centrum ulewy przesuwało się wraz z podążającym naprzód mężczyzną, a narile dotrzymywały mu kroku, czekając na koniec ulewy na obrzeżach chmury. Deszcz uszkodziłby ich delikatne, błoniaste skrzydła, normalnie niewidoczne podczas lotu. Koniec ulewy oznaczał sygnał do ataku.

Mężczyzna modlił się o to, żeby deszcz nie przestał padać. Niewiele brakowało, a uwierzyłby w skuteczność modlitwy, znalazł się bowiem w odległości zaledwie jakichś stu metrów od podnóża gór w momencie, gdy ulewa ustała. Całe wa świata nie było w stanie wyczarować deszczu, jeśli nie było wody, a on nie miał dość czasu, by wykorzystać pozostającą z tyłu wilgoć i ponownie przekształcić ją w deszczową chmurę.

Narile jednak, obawiając się jakichś sztuczek z jego strony i podejrzewając, iż powstrzymał deszcz po to tylko, żeby zwabić je w pułapkę, nie zdecydowały się na atak. Zyskał więc trochę czasu, tyle by dobiec do najbliższych skał.

Jeden z narili, widząc desperację ofiary, zapomniał o ostrożności i sycząc wystrzelił wprost za nim. Dogonił go w momencie, kiedy mężczyzna był ledwie o krok od pierwszych skał. Zadał mu cios w plecy. Ścigany zawył z bólu i pod wpływem ciosu potoczył się na sterczące kamienie. Na szczęście naril zapomniał wysunąć swe śmiertelne niebezpieczne ostrza, i, choć uderzenie było bardzo silne, nie był to jednak cios ostateczny.

Oszołomiony mężczyzna wczołgał się w szczelinę pomiędzy skałami i zaklinował tak głęboko, jak tylko mógł. Mimo to wiedział, że nie ma szans. Pozbawiony resztek sił, bez żadnych już sztuczek w zapasie, wiedział, że szczelina jest zbyt płytka, by ochronić go przed mackami prześladowców. Był tak wycieńczony, że nie zależało mu już praktycznie na niczym. Stracił przytomność. Zdążył tylko pomyśleć, że przynajmniej śmierć przyniesie wytchnienie.

- Jatik?

Głos wydawał się bardzo daleki. Odejdź! krzyczał w myślach. Ja jestem martwy! Pozwól mi odpocząć!

- Jatik, musisz wysłuchać mego głosu - usłyszał znowu.

Głos był bliższy, rozkazujący, trudny do zignorowania.

- Jatik, tu Koril. Musisz ze mną porozmawiać.

- Przecież ja umieram - wyszeptał niemal ze złością. - Pozwól mi odejść.

- Tak, jesteś martwy - przyznał głos Korila. Ani ja, ani nikt inny nie ma dość mocy, żeby cię uratować. A przecież tak długo jak twoje wa płonie i walczy wewnątrz ciebie, możemy się ze sobą komunikować. Proszę cię, Jatik, byłeś zawsze dzielny i lojalny. Nie odchodź, zanim nie odzyskasz sił dzięki twym słowom.

Mężczyzna zmagał się ze sobą, usiłował sobie coś przypomnieć. Słowa... Misja...

- Jatik, gdzie są pozostali?

Pozostali?

- Nie żyją. Nikt z nich nie żyje.

- Wobec tego jesteś ostatni. Pośpiesz się, Jatik, bo czasu jest coraz mniej, a moja moc, utrzymująca cię przy życiu, słabnie. Muszę wiedzieć. Czy udało ci się tam dostać? Czy byłeś świadkiem spotkania?

Spotkania... jakiego spotkania? Zmagał się z własną pamięcią. Ach, tak, spotkanie. O Boże! Spotkanie...

- Wi... widziałem - wydusił z trudem. - Czterech Władców w Diamentowej Skale. Czterej Władcy i tamci. O Boże!

- Tamci... skup się, Jatik! Wytrzymaj jeszcze chwilę! Tamci! Jak oni wyglądali?

- Potworni... Monstrualni. Przebrani co prawda za ludzi, ale nie byli w stanie nas oszukać. Są okropni, Koril, potworni! Diabelski pomiot. To przekracza ludzką wyobraźnię. Oślizgli, ohydni! Jakby narodzili się w piekle.

- Czterej Władcy... czy istnieje jakiś sojusz?

- Tak, tak! O Boże! Musisz ich unicestwić, Koril! Nie wolno ci pozwolić, by sprzedali ludzkość komuś takiemu! Potworność! Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić! Modlę się do Boga, byś nigdy nie musiał napotkać ich na swej drodze. Na sam ich widok Latir i Mohar utracili zmysły.

- Jak te piekielnie pomioty wyglądają? Skup się, Jatik! Wytrzymaj jeszcze!

- Wyglądają? Boże, ja tylko dlatego nie zwariowałem, że odrzucam od siebie ten obraz. To Monstra... Miazga... Breja... W nich jest potworne zło! żło, jakiego człowiek nie jest w stanie pojąć. Oni pożrą człowieka, pożrą Czterech Władców i nas wszystkich. Musisz...

- Jatik! Jatik! Nie odchodź! Jeszcze chwilę! Jatik! Wracaj! Ja muszę wiedzieć... Do diabła, to na nic. Odszedł od nas.

Koril westchnął i pokręcił głową, po czym wstał z kolan i rozejrzał się po swym pustynnym królestwie. ścierwa dwóch narili drgały jeszcze w miejscu, dokładnie tam, gdzie rozprawił się z nimi.

Niemal całą godzinę spędził na przearanżowaniu scenerii, która była świadkiem ostatnich wydarzeń. Wiedział, że wcześniej czy później jakaś grupa wysłana z Diamentowej Skały natrafił na to miejsce. Chciał zmylić tych, którzy w tej chwili już podążają śladem pogoni i walki. Koniecznie powinni uwierzyć, że narile i Jatik zginęli walcząc ze sobą. I orni w to uwierzą. Dotarcie aż tak daleko wymagało olbrzymich sił, przecież on sam trafił tu tylko dlatego, że z daleka zauważył wywołaną przez zmarłego burzę i rozpoznał w niej to, czym rzeczywiście była - autografem swego twórcy. Przybył niestety za późno, za późno dla biednego Jatka...

A jednak sporo się dowiedział od zmarłego. Jatik potwierdził jego wcześniejsze informacje i najgorsze obawy. Ale Koril był stary... Stary i teraz już samotny. Choć mocy miał pod dostatkiem, istniały jednak granice wytrzymałości starego człowieka.

Wiedział, że potrzebna mu jest nowa grupa, a tę niełatwo będzie zebrać i utworzyć, szczególnie pod bacznym okiem Matuzy. Niewątpliwie Matuze dowie się, że żaden z jego posłańców nie złożył sprawozdania. A to oznacza, że domyśli się, kim byli naprawdę i kto ich posłał.

Mimo to wiedział, co należy robić. Był stanowczy i zdecydowany. Niezależnie od szans, to musi być zrobione. Słowa Jatika wstrząsnęły nim do głębi. I on, i zmarły urodzili się i wychowali na światach bardzo odległych od tego, na którym się teraz znajdował, obaj zdążyli zobaczyć kawał kosmosu, zanim zesłano ich do tego piekła.

Charon to piekło. Każda potworność, każdy horror, jaki kiedykolwiek powstał w umyśle człowieka, istniały naprawdę, a krajobraz, klimat i tutejsza fauna bardziej na miejscu byłaby zapewne w ostatnim kręgu piekła Dantego.

Koril był tego świadom i wiedział, że Jatik - również.

Cóż więc takiego mógł ujrzeć, co tak go przeraziło? Cóż mogło spowodować, że przestępca uwięziony w piekle z tysiącami innych przestępców nazwał coś niewyobrażalnie złym?

Co było aż tak potworne, iż nawet mieszkańców piekieł napawało wstrętem i przerażeniem?

Jatik był sadystą i wielokrotnym mordercą, nie odróżniał dobra i zła. Same te pojęcia były dla niego czymś obcym. A przecież... nawet on ujrzał coś tak potwornego, że - zanim umarł - poznał prawdziwe zło. Była w tym niewątpliwie jakaś symetria.

Jedno było pewne. Czterej Władcy weszli w jakiś układ z czymś, co znajdowało się tutaj, na Charonie. Ich niewyobrażalny egoizm stanowi dla nich ochronę, pomyślał z goryczą. Przynajmniej na razie.

Według ludzkich norm Czterej Władcy byli złem wcielonym. Tak oceniała ich nawet sama Konfederacjo. Ale przecież nie Jatik.

Cóż więc takiego widział? W jaką niewolę Czterej Władcy, powodowani chorobliwym egotyzmem i ułudą wielkości, oddali siebie i ludzkość?

Na skalistej, otwartej przestrzeni pustyni było bardzo gorąco, mimo to Koril poczuł nagły chłód, kiedy odwróciwszy się odchodził od ciała zmarłego mężczyzny.

 

2

 

Najgorsze dla militarnej potęgi jest odkrycie, że znajduje się ona w stanie wojny, odkrycie dokonane dopiero w momencie, kiedy nieprzyjaciel rozpoczął już pierwsze uderzenie. A jeszcze bardziej wkurza to“ iż mimo ujawnienia nieprzyjacielskiej akcji, nie można dostrzec samego wroga.

Konfederacja stanowiła kulminację całej ludzkiej historii i kultury. W odległej przeszłości człowiek zadecydował, że ekspansja kosmiczna będzie najbardziej interesującym i najbardziej praktycznym sposobem dokonywania postępu cywilizacyjnego, becz ryzyka popełnienia gatunkowego samobójstwa. Instynkt sportowego współzawodnictwa, zakorzeniony głęboko w ludzkiej mentalności, zaczął dominować, kiedy człowiekowi przedstawiono stojące przed nim nowe wyzwanie. Współzawodnictwo pomiędzy narodami było tym, co wszyscy ludzie, niezależnie od pochodzenia i wyznawanej ideologii, doskonale rozumieli. Dla idei takiego współzawodnictwa mogli pracować, popierali je i czerpali z tego satysfakcję.

W wieku dwudziestym i dwudziestym pierwszym polityka stawała się coraz mniej racjonalna, a totalne unicestwienie było coraz pewniejsze, człowiek przypomniał sobie, że pa raz pierwszy postawił stopę na Księżycu tylko dlatego, iż chodziło o szczególny zakład sportowy - wyścig w kosmosie. Naturalnie od tamtego czasu nie zapomniano o kosmosie. Prawdę mówiąc, interesowały się nim wszystkie państwa na Ziemi, ale były to jedynie powolne technokratyczne i wojskowe programy, bez większego udziału i poparcia poszczególnych narodów. W dziewiętnastym wieku każdy, kto miał duszę pioniera, mógł ruszyć na szlak w Oregonie albo - pod koniec dwudziestego wieku - wykroić miasto z zamarzniętej syberyjskiej tundry. Ale właśnie ci ludzie, którzy w czasach minionych byli pionierami, nie mogli się teraz znaleźć na pograniczu. Biedacy pozbawieni ziemi i praw, uchodźcy i marzyciele zaludniali i cywilizowali stare pogranicze, lecz w wieku kosmicznym nie mogli uzyskać biletu na Księżyc. Tylko najwyższej klasy specjaliści albo ludzie bardzo bogaci mieli szanse znaleźć się w kosmosie. Zwykły człowiek, gdyby nawet chciał polecieć, nie mógł, a nudnawy i powolny bieg wydarzeń, związanych z podbojem kosmosu nie oferował już takiej ekscytacji, jaką wywołały wcześniejsze odkrycia z epoki współzawodnictwa.

Wiedziały o tym rządy na Ziemi, dostrzegając również, że świat, z ciągle rosnącą populacją i niewiarygodnie szybko malejącymi zasobami naturalnymi, staje się coraz bardziej apatyczny. Stałe obniżanie się standardu życia na całym świecie było oczywiste. Komputery oceniały ten stan jako tolerancję trwałą i nieuniknioną, a żądania każdej grupy, żeby to właśnie jej kraj uniknął obniżenia jakości życia, powodowały olbrzymie naciski nawet na najbardziej totalitarne reżimy i zwiększały tylko prawdopodobieństwo wybuchu totalnej wojny.

Jednakże technologia oferowała drogę wyjścia z tej sytuacji, drogę, na którą wiele narodów wstąpiło bardzo niechętnie, ale ze świadomością braku alternatywy. Uczeni dokonali w końcu rzeczy niemożliwej i przełamali obowiązującą do tej pory barierę szybkości. Była to sprawa wielce skomplikowana i dotyczyła takich praw fizyki, które nie były sprzeczne z teorią Einsteina; a to dlatego, iż dotyczyły tych obszarów nauki, na których wspomniana teoria po prostu nie obowiązywała. Gwiazdy czekały teraz na swych odkrywców. Nie oznaczało to, iż odległości międzygwiezdne magle zniknęły; w pierwszym wieku eksploracji było tak wiele nowych miejsc da zbadania i tak olbrzymie przestrzenie do pokonania, że podróż z jednego krańca opanowanego przez człowieka kosmosu do pogranicza na jego drugim krańcu, trwała trzy lata tak zwanego czasu subiektywnego. To stosunkowo niewielka cena, w porównaniu z czasem trwającym całe pokolenia, który byłby niezbędny do pokonania tej samej odległości przy dawnych możliwościach. Jakby nie liczyć, dotarcie do Kaliforni zabierało amerykańskim pionierom od czterech do sześciu miesięcy... Ten nowy system posiadał jeszcze jedną olbrzymią zaletę. Budowa statków kosmicznych i potężnych silników wymagała co prawda dużego kapitału, ale kiedy już powstały, ich eksploatacja była tania, a rozmiary, nie licząc magazynów powietrza i żywności, nie stanowiły istotnej pozycji w kosztach.

Tylko jedna planeta na tysiąc mogła być ukształtowana na podobieństwo Ziemi, ale mimo to, nadających się do zamieszkania światów było całe mnóstwo. Dlatego zamiast konkurować o niewielkie kawałki zużytej Ziemi różne państwa zaczęły tworzyć takie systemy motywacji, że zarówno biedacy, jak i marzyciele wyruszali w drogę na podbój nowych planet. Zmniejszyło to ciśnienie społeczne na Ziemi i dostarczyło ludzkości nowych bodźców do działania. Znowu panowała atmosfera podniecenia: w podbojach mógł uczestniczyć każdy, a zasoby czekające na odkrycie były nieograniczone.

Wraz z narodzinami kolejnych pokoleń na nowych światach, ludzi, którzy nigdy nie oglądali Ziemi, dla których Rosja, Ameryka, Brazylia i Ghana były jedynie abstrakcyjnymi pojęciami, takie pojęcia jak narodowość były nieostre, a w końcu zupełnie bez znaczenia. Nim przeminęły trzy generacje, zniknęli Amerykanie, Rosjanie czy Brazylijczycy, a pojawili się tubylcy nowych światów, jedynych światów, jakie znali. Poza tym olbrzymie odległości i rosnąca stale liczba nowych światów nie ułatwiały rządów na sposób kolonialny. Teraz - bez groźby wzajemnego wyniszczenia, troskając się jedynie o to, aby nie pozostać w tyle za innymi i nie być odrzuconym przez nowe społeczeństwa, rządy starych państw przestały współzawodniczyć; a zaczęły współpracować i łączyć się ze sobą. W ciągu jednego zaledwie wieku stworzono Konfederację - jednolitą strukturę z klasą biurokratyczną; zdominowaną przez stare potęgi, a przewodniczącą kongresowi, w którym zasiadali przedstawiciele wszystkich nowych światów.

Połączone w ten sposób środki i rozwijająca Się nieustannie technologia przekształcały światy jeden za drugim, czyniąc wiele z nich rajem; o jakim ludziom na Ziemi nawet się przedtem nie śniło. Zlikwidowano wiele chorób, mężczyzn i kobiety uczyniono pięknymi i niemal doskonałymi. Ostrożnie wprowadzane zmiany genetyczne i kulturowe stworzyły populację, mającą co prawda równy, ale jednocześnie szeroki dostęp do wszelkich dóbr. Ludzi wychowywano i przysposabiano do wykonywania konkretnych prac i prace te wykonywali jedynie najlepsi. Była to więc cywilizacja bez napięć i lęków - rajska nieomal. Światy, które uzyskały taką doskonałość nazywano światami cywilizowanymi. Choć wspaniale się na nich żyło i pracowało, duchowo i kulturowo były one martwe - w stanie totalnej stagnacji.

Konfederacja naturalnie mogła kontrolować i utrzymywać ten stan praktycznie w nieskończoność, ale była przecież dziedzicem całej ludzkiej historii. Ludzkość mogła w tym rajskim błogostanie trwać i milion lat, ale kiedy gasła ostatnia iskierka ekscytacji i chęci tworzenia, zamierała. W takiej sytuacji ratunek był tylko jeden: nie zatrzymywać się. Wysyłano więc zwiadowców, których zadaniem było odkrywanie nowych światów. Zasiedlali je potem i urządzali różni dziwacy i nieudacznicy. Pogranicze stało się więc nie tylko kresem ekspansji Konfederacji, ale także pewnym rodzajem religii, czymś, czego powstrzymać nie wolno, ponieważ jedynie ono stanowiło wentyl bezpieczeństwa, źródło twórczej wyobraźni, tę iskrę nadającą sens ludzkiej egzystencji.

Człowiek zasiedlił już prawie czwartą część swej galaktyki i w trakcie wędrówek natknął się na obce rasy. Nie było ich wiele - o wiele mniej, niż się spodziewał - ale jednak tam były. Niektóre z nich zamieszkiwały światy, które nie nadawały się do życia dla rodzaju ludzkiego i te pozostawiono w spokoju, poddając jedynie stałej obserwacji, aby wykluczyć ewentualne zagrożenie z ich strony. Inne światy, które dysponowały surowcami potrzebnymi człowiekowi, traktowano podobnie jak w przeszłości. Te obce cywilizacje, które mogły być zmodyfikowane i potrafiły dostosować się do systemu obowiązującego w Konfederacji, przyłączano do wielkiej rodziny bez pytania o zgodę. Te, które z jakichś powodów nie mogły ulec kulturowej asymilacji, bezwzględnie likwidowano, dokładnie tak, jak niegdyś rozprawiano się z indiańskimi plemionami Ameryki i Aborygenami z Tasmanii. Większość obcych światów była całkiem prymitywna, tylko niektóre bardziej rozwinięte cywilizacyjnie; wszystkie jednak posiadały jedną wspólną cechę: były mniejsze, słabsze i mniej bezwzględne od Konfederacji.

Pewnego dnia władze Konfederacji uzmysłowiły sobie, iż nadszedł wreszcie ten moment, którego od dawna się lękały - pojawił się ktoś mądrzejszy od nich. I pierwszy dał o sobie znać.

Robot - produkt tak wyrafinowanej technologii, że znajdowała się ona poza możliwościami Konfederacji - choć o włos zaledwie - w tak doskonały sposób udawał urzędnika Dowództwa Systemów Militarnych, iż udało mu się zmylić wieloletnich przyjaciół tego człowieka, jego) współpracowników, a nawet skomplikowane systemy bezpieczeństwa Dowództwa. Przedostał się do wnętrza pilnie strzeżonego budynku, wykradł tajne informacje i niewiele brakowało, by dokonawszy tego wszystkiego, uciekł. Udało mu się dwukrotnie przetrwać w próżni, przebić przez trzydziestocentymetrowe, stalowe ściany, wzbić się na orbitę okołoziemską, ukraść statek kosmiczny i wystartować w przestrzeń. Dowództwu Systemów Militarnych udało się w końcu namierzyć robota i zniszczyć go. Tylko dzięki temu odkryto dokąd zmierzał.

Robot kierował się wprost do Rombu Wardena. Nawet w takim idealnym społeczeństwie jak Konfederacja, zdarzali się ludzie nieprzystosowani, wyrastający znacznie ponad przeciętność. Udoskonalenia środowiska naturalnego, postęp genetyki, a nawet idealne rozwiązania społeczne miały także skutek uboczny - powstała klasa przestępców doskonałych. Było ich niewielu, ale istnieli, a ponieważ potrafili współpracować nawet w społeczeństwie światów cywilizowanych i całymi latami nie udawało się ich zdekonspirować, stawali się przez to najlepszymi z najlepszych. Mieli w sobie tę iskierkę, na której tak zależało Konfederacji. Drobniejsi spośród nich magli być “reedukowani" albo poddani praniu mózgu i wyposażeni w mową osobowość. Jednak mistrzowie, owi geniusze zbrodni i przestępstwa byli zbyt cenni, by zmarnować w ten sposób ich intelekt. Żadne cywilizowane więzienie nie było dla nich wystarczająco doskonałe, więc przestrzenie pogranicza stały się nieograniczonym terenem ich działania.

Schwytanie ich nie stanowiło wielkiego problemu, choć wielu z nich poczyniło olbrzymie szkody, nim ich ujęto. Konfederacja także nie pozostawała w tyle wyhodowała superglinę, detektywa - mistrza, który co najmniej dorównywał umiejętnościami swoim przeciwnikom. Takich idealnych gliniarzy również było niewielu. Lękano się ich tak samo jak przestępców, których chwytali. Oni i zaprogramowane przez nich, posiadające pewien stopień samoświadomości komputery analityczne pracowali bez zarzutu: wyłapywali skorumpowanych polityków, superprzestępców, psychopatów, najbardziej niebezpiecznych mężczyzn i kobiety, jakich ludzkość wydała. Gdzie jednak mocna ich było umieścić? W jakim więzieniu?

Romb Wardena stanowił ostateczną odpowiedź na te pytania.

Haldem Warden - już za życia legenda dalekiego zwiadu - odkrył ten układ planetarny jakieś dwieście lat przedtem, jak w Dowództwie Systemów Militarnych stwierdzono obecność wrogiego robota. Warden nie cierpiał Konfederacji, a w szczególności jej obywateli, ale tylko taki aspołeczny typ był w stanie wytrzymać samotność oraz fizyczne i psychiczne trudy związane z kosmicznym zwiadem.

Warden był jednak jeszcze gorszy niż większość zwiadowców. Spędził tak mało czasu, jak to tylko było możliwe, “na łonie cywilizacji", często tylko tyle, ile zajmowało - tankowanie paliwa i ładowanie świeżej żywności. Latał dalej, dłużej i częściej od jakiegokolwiek innego zwiadowcy, a jego odkrycia zdumiewały samą ich liczbą. Na nieszczęście dla jego szefów Warden uważał, iż jego jedynym zadaniem jest odkrywanie nowych światów, i nic poza tym. Resztę, włącznie z badaniami wstępnymi i sprawozdaniami, pozostawiał tym, którzy lecieli za nim. Nie chodziło o to, że nie wykonywał swoich obowiązków, ale o to, że przesyłał informacje tylko wówczas, kiedy miał na to ochotę, a czasami czynił to dopiero po kilku latach od dokonania odkrycia.

Dlatego też, kiedy nadszedł sygnał “4AP" nastąpiło wielkie poruszenie i wszystkich ogarnęło podniecenie - cztery planety klasy A, nadające się do natychmiastowej kolonizacji, w jednym systemie! Było to wręcz niesłychane i nie mieściło się w żadnej skali prawdopodobieństwa statystycznego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż znalezienie pojedynczej planety tego typu stanowiło już nie lada wyczyn. Czekano więc z niecierpliwością na imiona nadane nowo odkrytym planetom przez znanego z lakoniczności zwiadowcę i na ich wstępny opis.

Potem nadeszły szczegóły, potwierdzające ich najgorsze obawy. Przyznać jednak trzeba, że podawał kolejność planet zgodnie z obowiązującą formułą, od najbliższej słońcu do tej najbardziej odległej.

- Charon - przekazywał w swoim pierwszym raporcie. - Ma wygląd piekła.

- Lilith - kontynuował. - Wszystko co piękne musi mieć gdzieś ukrytego węża.

- Cerber - tak nazwał trzecią planetę. - Wygląda jak prawdziwy pies.

I na koniec:

- Meduza. Ten, kto tu mieszka, musi mieć chyba kiełbie we łbie.

Po czym podał współrzędne i kod świadczący o tym, iż dokonał pewnych badań, tyle że pośrednio - to znaczy, nie wylądował na powierzchni, do czego nie był zresztą zobowiązany - i wreszcie kod “ZZ", który poważnie zaniepokoił władze Konfederacji. Oznaczał on bowiem, iż jest coś wielce dziwnego w tym miejscu i należy je traktować z maksymalną ostrożnością.

Przeklinali szalonego Wardena za brak bardziej szczegółowych informacji, jednak wysłali ekspedycję, złożoną z dwustu najlepszych, najbardziej doświadczonych członków Grup Eksploatacyjnych, wspomaganych przez cztery uzbrojone po zęby ciężkie krążowniki.

Problem z raportami Wardena polegał na tym, iż prawie zawsze opisywały sytuację poprawnie, tyle że nie wiadomo było, o co w nich chodzi, dopóki nie dotarło się na miejsce.

Masywna gwiazda typu F posiadała olbrzymi system planetarny, zawierający jedenaście gazowych olbrzymów - osiem otoczonych pierścieniami - a także wiele komet, asteroidów i dużych planet z materiałów stałych, z których żadna nie wyglądała zachęcająco. Jednak były tam jeszcze cztery światy - cztery klejnoty - różniące się diametralnie od pozostałych, cztery światy bogate w tlen, azot i wodę.

Kiedy członkowie ekspedycji ujrzeli je po raz pierwszy, znajdowały się prawie pod kątem prostym względem siebie.

Romb Wardena.

Planety te oczywiście krążyły po różnych orbitach i tego rodzaju konfiguracja była rzadkością. Prawdę mówiąc, nie powtórzyła się ona jeszcze od czasu ich odkrycia.

Obserwatorzy mieli dziwne uczucie, że w Rombie Wardena - zwanym potocznie Diamentami Wardena - jest coś nienaturalnego. Grupa Eksploatacyjna była podejrzliwa, podobnie jak sam Warden, i podwójnie ostrożna.

Charon, położony najbliżej słońca, był gorący i parny. Prawie nieustannie tam padało, a dominującą formą życia były gady, przypominające wyglądem ziemskie dinozaury. Większość powierzchni pokrywały morza i atmosfera nie była zbyt przyjemna, ale od biedy człowiek mógł tam żyć.

Następna była Lilith, świat prawie podręcznikowo doskonały. Nieco mniejszy od Charona, w około siedemdziesięciu procentach był pokryty wodą, lecz jego klimat był u wiele bardziej umiarkowany, a krajobraz znacznie łagodniejszy. Wokół niewysokich gór roztaczały się wielkie równiny i bagna. Nachylenie jego osi było tak niewielkie, że różnice pomiędzy porami roku musiały być minimalne, a temperatury niezbyt wysokie. Był to świat niebiesko - zielony, bogaty w roślinność, która - choć różna od ziemskiej - nie była zbyt różna od tej znanej człowiekowi z innych planet; jego faunę stanowiły owady - od ogromnych potworów do maleńkich stworzonek - wyglądające nie tylko na nieszkodliwe, ale robiące wrażenie użytecznych. Krótko mówiąc, był to taki rodzaj świata, jaki fachowcy od przystosowywania planet do życia stawiali sobie jako ideał do osiągnięcia i do którego nigdy metodami sztucznymi nie udało im się dojść... I ani śladu węża.

Cerber był bardziej surowy, ale nie przesadnie. Choć dwudziestopięciostopniowe nachylenie osi powodowało ekstremalne zmiany pór roku, to były one jednak znośne dla człowieka, a w okolicach podzwrotnikowych było dość miejsca na osiedlenie. Ściśle mówiąc - byłoby, gdyby znajdował się tam jakiś stały ląd. Problem polegał na tym, iż cały świat pokryty był ogromnym, głębokim oceanem. Istniała tam jednak dość dziwna flora, z roślinami wyrastającymi z dna oceanu, przebijającymi jego powierzchnię i sięgającymi chmur. Kolonie tych olbrzymów, silnych i powią...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin