Rohan Michael Scott, Scott Allan - Zaklęcie Imperium 1 Rogi Tartarusa.rtf

(2629 KB) Pobierz

ROGI

TARTARUSA

TOM I

Przełożyła

Anna Reszka

Tytuł oryginału

A SPELL OF THE EMPIRE

THE HORNS OF TARTARUS

Autor ilustracji

MARK HARRISON

Redaktor merytoryczny

KATARZYNA CHMIELEWSKA

Redaktor techniczny

WIESŁAWA ZIELIŃSKA

Korekta

JADWIGA PILLER

Copyright © Michael Scott Rohan and Allan Scott 1992

For the Polish edition

Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.

ISBN 83-7082-793-4

Rosemary i Deb, przyprawom naszego życia,

za to, że dzielnie sobie radzą z melancholijnymi Duńczykami i szalonymi Francuzami

Za pomoc, zachętę i odciążenie autorów dziękujemy Johnowi Jarroldowi; Richardowi Evansowi; Maggie Noach, nadzwyczajnemu agentowi; Robowi Holdstockowi; Andrewowi Willemu; nie zapominając o Robercie Maxwellu, którego ostatnio widziano polującego na rekiny.

A także duchom Jeffreya Farnola, Rafaela Sabatiniego, Fransa Gynnara Bengtssona, Alexandra Dumas...

 

 

 

 

Lekcja historii

Najwyższy imperator Constans, pan Nowego Rzymu, Konstantynopola lub Bizancjum ‒ zależnie od pochlebstwa, którym chcielibyście go uraczyć pisząc książkę historyczną czy też po prostu pytając o drogę ‒ wściekły wkroczył do wyłożonej marmurami sali audiencyjnej. Z rozwianymi włosami i przekrzywioną na jedno ucho koroną z pozłacanych liści laurowych, na próżno usiłował strząsnąć ze sztywnej złoconej szaty liczne grudki końskiego łajna. Z dołu dochodził gwar sprzeczek; straż przyboczna złożona z Saksonów, Teutonów i Skandynawów w zwykły barbarzyński sposób przegnała tłum ze schodów i zagrodziła drzwi pałacu. Imperator odwrócił się ze złością do ulizanego starszego mężczyzny, który jak duch podszedł do niego od tyłu i przyglądał mu się z podejrzanie beznamiętną miną.

              Taak! Wszystko dobrze! ‒ powiedział władca lodowato. Stawiał sobie za punkt honoru, by podkreślać włoskie pochodzenie, kalecząc grekę. ‒ O co chodzi tym razem?

Stefanos, osobisty skryba, doradca, reżyser i degustator, wzruszył ramionami, wyrażając bezradność w jedyny sposób, na jaki mógł sobie pozwolić bizantyński urzędnik. Zaczął przeglądać listę, którą trzymał w upierścienionych palcach. ‒ Zieloni buntują się, bo ich rydwany przegrały. Niebiescy buntują się, bo ich wygrały. Czerwoni i Biali demes buntują się, żeby dotrzymać kroku bogatszym klubom. Chrześcijanie buntują się, ponieważ nie zgadzają się ze sobą co do natury Chrystusa, a także dlatego, że wasza wysokość nie uznaje ich wiary. Żydzi buntują się, bo nie chcą, żebyście to zrobili, panie. Poganie buntują się, gdyż zagrażają im wszyscy monoteiści. Wyznawcy mrocznych bogów Tartara buntują się, bo czego innego można się po nich spodziewać? A Grecy...

              Si?

              Przypuszczam, że po to, by przerwać monotonię.

Imperator rykiem przywołał niewolnika, daremnie próbując się pozbyć śmierdzących ozdób.

              Jezu Chryste! ‒ Jak większość członków rodu od czasów Konstantyna flirtował z chrześcijaństwem, ale znajdowało to wyraz jedynie w nadużywaniu imienia Bożego. ‒ Jakimi ja rządzę ludami! Co za ludzie! Jezu Chryste!

              Czyżby to wynikało z Jego boskiej natury, wasza wysokość? ‒ zapytał niewolnik uprzejmie. ‒ Ponieważ, z całym szacunkiem dla Waszego kultu, wbrew śmiesznemu ortodoksyjnemu twierdzeniu, że On ma jednocześnie boską i ludzką naturę, należałoby raczej sądzić...

              Precz! ‒ wrzasnął imperator, zarzucając cuchnącą szatę na głowę sługi i wypychając go z sali. Opadł na tron z porfiru zdobionego złotem i uniósł pięści do nieba.

Splot historii, nie znany władcy ani nikomu innemu, był bliski rozwikłania. Nabrzmiewał i drżał w ciszy naładowanej elektrycznością i przerywanej jedynie przez daleki łoskot ciała spadającego ze schodów. Powstał już dość dawno temu, pośród zamętu po śmierci imperatora Konstantyna, kiedy stało się jasne, że próba uczynienia z chrześcijaństwa religii panującej nie powiodła się. Teraz dojrzał, grożąc poważnymi konsekwencjami. Należało rozwiązać problem w taki czy inny sposób.

Władca uderzył pięścią w oparcie tronu, niechcący uruchamiając system dźwigni i przekładni. Zaprojektowany przez grupę ludzi, którą można by obecnie nazwać królewskim wydziałem efektów specjalnych, miał wywierać wrażenie na barbarzyńskich gościach. Rozległ się szczęk, któremu towarzyszył silny zapach oliwy. Imperator uniósł się razem z tronem pięć metrów w powietrze, zaryczały lwy z brązu, a mosiężne pawie zatrzepotały skrzydłami.

              Mamma mia! Tego za wiele! Tego za wiele! Mam po uszy tego miasta zagubionego na końcu świata, pełnego szaleńców, chuliganów w rydwanach, maniaków religijnych, zwariowanych majsterkowiczów, partaczy i gburów, entendi? Po uszy! ‒ krzyknął władca. Splot historii szczęśliwie się rozwikłał. ‒ Wracam do cywilizacji, a ludzie niech się spokojnie wyrzynają. Nie uronię ani łzy!

              Ależ, wasza wysokość! ‒ wyjąkał Stefanos, zdjęty przerażeniem. ‒ Rzym... zniszczony... tak daleko od stolicy imperium... ośrodek królewskiej administracji...

              No i dobrze! ‒ oświadczył Constans, robiąc zamaszysty gest. Osunął się głębiej na tronie i skrzyżował nogi.

Zdumiewające, jak szybko znikały problemy, kiedy się podjęło decyzję.

              Urzędnicy również pojadą! Gdzie jest władca, tam jest królestwo, prawda? A więc postanowione. Tyle że nie jedziemy do Rzymu. Jedziemy na Sycylię, do pięknych i bogatych Syrakuz, gdzie świeci słońce i ludzie potrafią żyć! Poczyń przygotowania, Stefano! Sei pronto!

              Ależ, wasza wysokość... ‒ zaprotestował Stefanos słabo, czując jak z drżących palców wymykają mu się cugle wpływów odziedziczone po przodkach. Ostrożnie przesunął dźwignię, opuszczając władcę na posadzkę bezpiecznie, choć dość gwałtownie. ‒ Sycylia jest tak daleko na południu... oddzielona morzem... z dala od szlaków prowadzących na północ! A ci barbarzyńcy z Germanii i Galii, Anglicy, Saksonowie i Frankowie, Burgundowie, którzy nazwali się Nibelungami po zawarciu sojuszu z nieokrzesanym Attylą! Już są potężni, a co będzie, jeśli się zjednoczą? Mogą założyć nowe imperium za Alpami!

Najwyższy imperator Constans wstał, zerwał z głowy sfatygowaną koronę, przyjrzał się jej... rzucił na ziemię i podeptał.

              A niech sobie zakładają! Proszę bardzo! Ja idę wziąć kąpiel! Niech sobie zakładają!

Jego życzenie spełniło się.

Prolog

Stare miasto Wormacja, stolica rozległego królestwa Nibelungów, tonęło w nocnych ciemnościach. Piecyki i świece palące się w pałacach bogaczy i domach zamożnych kupców trochę rozpraszały mrok, a muzyka i pieśni przerywały ciszę. W najpodlejszych spelunkach nad Renem dokerzy hulali z dziwkami wokół ognisk roznieconych ze śmieci i szczątków łodzi. W dzielnicy uniwersyteckiej natomiast żaluzje były zasunięte, a przez szpary miedzy nimi przeciskały się tylko nitki światła. Nawet księżyc nie mógł rozjaśnić wąskich, krętych uliczek pogrążonych w ciemności. Panowała tu głęboka cisza. Nie była to jednak cisza snu, lecz skupienia; myśli usiłującej zgłębić tajemnice mroczniejsze od najczarniejszej nocy. Za wieloma żaluzjami, w świetle pojedynczej świecy albo taniej lampy łojowej mieszano dziwne substancje, studiowano stare zbutwiałe rękopisy i odprawiano tajemne rytuały, które potrafiłyby mocniej wstrząsnąć światem niż całe pokolenie kupców, panów i dokerów razem wziętych. Było to bowiem królestwo wiedzy i godzina magii.

W dużej izbie pełnej przeciągów, którą doktor alchemii Schweiker Strauben odstąpił swojemu uczniowi, nie było wcale światła, z wyjątkiem srebrnego księżycowego promienia wpadającego przez szczelinę w żaluzjach. Volkerowi ciemność nie przeszkadzała. Dotykiem wyczuwał kształt starej cytry lepiej, niżby widział oczami. Palcami zręcznie przebierał po strunach, wypełniając pokój muzyką, która była jego największą radością i rozrywką. Nie istniała większa przyjemność dla biednego studenta. Tej nocy jednak nie miał do niej serca. Zagrał kilka akordów i zaniepokojony spojrzał na sufit. Nie bał się, że przeszkadza mistrzowi. Strauben lubił jego muzykę. Twierdził, że pomaga mu się skoncentrować. Volkera intrygowało, czym staruszek zajmuje się od wielu tygodni. Miał ochotę pójść na górę i zapukać do drzwi pracowni, choć wiedział, że nic mu to nie da.

Strauben zmienił się. Kiedy Volker zobaczył go po raz pierwszy rok czy dwa lata temu, alchemik wyglądał na poczciwego starca, trochę roztargnionego, surowego i zamkniętego w sobie, lecz dobrotliwego. Okazał się niezłym nauczycielem. Volker szybko jednak zorientował się, że jako alchemik Strauben jest przegrany i zdaje sobie z tego sprawę. Zasłynął przed dwudziestu laty, kiedy wysunął pionierską tezę o naturalnej harmonii materii, „muzyce sfer”, lecz dalsze próby zgłębienia zjawiska spełzły na niczym. Mistrzowi stopniowo wyczerpały się pomysły, a nowe nie nasunęły; przynajmniej Strauben nic o nich nie wspominał. Zawsze skryty, teraz zupełnie odciął się od świata. W dzień tracił czas na mało ważne prace, nie odzywając się do ucznia ani słowem. Wydawał się niecierpliwie oczekiwać nocy, kiedy to po skromnej kolacji zamykał się w pracowni. I wtedy działy się różne rzeczy. Niepokojące rzeczy. Z góry dobiegały dziwne dźwięki. Niektóre Volker rozpoznawał...

Nagle Volker przestał grać. Usłyszał pierwsze odgłosy: skrzyp i hałas przesuwanego mebla. Stary głupiec! Jeszcze zrobi sobie krzywdę! Potem zwykle słychać było skrzypienie kredy po tablicy, a czasami dźwięk, jakby ktoś malował drobnymi, zawiłymi pociągnięciami pędzla. Po jakimś czasie rozlegało się głośne mamrotanie albo wyraźny śpiew, to wznoszący się, to opadający, jak monotonne zawodzenie wiatru w kominie. Później następowały inne dźwięki, o wiele dziwniejsze, i roznosiły się zapachy... o bogowie, raczej odory! Teraz też Volker usłyszał śpiew. Zdarzało się, że rozbrzmiewał godzinami, kołysząc go do snu. Budził się w połowie nocy dręczony koszmarami, które tańczyły mu w głowie. Taniec... czyżby? To tupanie i podskoki. Volker wyobraził sobie staruszka wywijającego kościstymi nogami i zadrżał. Ta myśl zaniepokoiła go zamiast rozśmieszyć. Wolał nie myśleć o konsekwencjach. Nawet najmniejsze podejrzenie mogło ściągnąć im na kark wormackich fanatyków polujących, na czarownice. W mieście aż się od nich roiło. Zagrał gniewny akord i aż podskoczył, kiedy odpowiedział mu cichy metaliczny dźwięk, niczym brzęk czyneli. Volker spojrzał na sufit i zobaczył, że wykonany z brązu model układu planetarnego kołysze się, a planety zwracają się innymi stronami ku cienkiej nici światła. Zeskoczył z łóżka i zaklął, czując pod stopami zimne kamienie. Coś na nie spadło...

Śpiew spotężniał, a w głosie starego mężczyzny zabrzmiała nuta podniecenia. Volker wyciągnął rękę. Kapnęło na nią coś ciepłego. Kapnęło? Podniósł dłoń do oczu, poczuł mdłości i pobiegł do miednicy, żeby spłukać plugastwo: krew, łajno i gnijącą padlinę. Z sufitu kapało coraz mocniej. W pokoju rozszedł się ostry smród drapiący w gardle, a trzeszczenie podłogi i tupanie stały się głośniejsze. Ponad te hałasy wybijały się inne upiorne dźwięki. Volker chwycił kubrak i szybko wzuł buty. Trzeba z tym natychmiast skończyć! Rano da staremu głupcowi porządną burę, ale na razie sobie stąd pójdzie. Miał mało pieniędzy, jednak prędzej będzie spał w rynsztoku niż pod tym, co kapało z sufitu.

Zamarł w pół kroku. Na górze coś upadło z trzaskiem na podłogę, coś dużego. Volker podniósł wzrok i zobaczył, że deski wybrzuszają się i pękają jak pod jakimś ogromnym ciężarem. Spomiędzy nich wydostała się smużka pary albo dymu. Zobaczył ją w promieniu księżyca. Stary Strauben już nie śpiewał, lecz krzyczał czy też raczej wrzeszczał. Volker popędził przez pokój i wypadł na wąską klatkę schodową, gdy hałaśliwie wbiegał po drewnianych stopniach, dopadł go nieznośny odór, obejmując niewidzialnym uściskiem. Płuca skurczyły się boleśnie. Nie mógł złapać powietrza. Z każdą chwilą smród stawał się coraz gorszy, wszechogarniający, duszący. Volker zmuszał się, żeby iść do jego źródła, opadł na czworaki. Dotarł do drzwi, stanął na równe nogi i zabębnił pięściami w desia. Krzyk wydawał się teraz głośniejszy, ale jakby cieńszy. Towarzyszył mu głęboki bulgoczący dźwięk podobny do chichotu, choć nie było w nim nic wesołego. Taki odgłos mógłby wydawać kot bawiący się myszą. Łomotanie i krzyki Volkera nie odniosły żadnego skutku. Chłopak mocno pchnął drzwi. Zadrżały pod naciskiem, jakby coś z drugiej strony trzymało je z całej siły, ale nie otworzyły się ani na milimetr. Nagle odskoczył z krzykiem, pocierając ramię. Drewno było gorące.

Zdesperowany cofnął się. Był bardziej przerażony, niż przypuszczał. Wiedział, że to, co zamierza zrobić, jest głupie i daremne. Ale przecież staruszek zawsze okazywał mu dobroć. Volker odepchnął się od ściany i całym ciężarem uderzył w drzwi. Nie był mocno zbudowany, lecz sfatygowane deski ustąpiły. Eksplodowały z hukiem. Buchnął zza nich wielki jęzor ognia.

Najprawdziwszy jęzor. Volker zatoczył się do tyłu, osłaniając twarz. Zobaczył, że futryna pęcznieje i wypacza się od żaru. Przynajmniej tak pomyślał w pierwszej chwili, dopóki framuga nie wydęła się jak ogromne obsceniczne usta zionące ogniem. Przerażony odskoczył i to go uratowało, gdyż spadł ze schodów na łeb na szyję. Posiniaczony i roztrzęsiony, wstał chwiejnie i wrócił do pokoju. Wiedział, że nic więcej nie może zrobić. Kapiące z sufitu paskudztwo pokrywało już cały pokój: księgi w postrzępionych oprawach, papiery rozrzucone na wielkim stole, wyszczerbione naczynia, ciemne serwantki, skrzynię na ubrania, którą zostawiał na noc otwartą. Nie mógł dotknąć splugawionych rzeczy, nawet zniszczonego szpinetu, na którym uczył się grać. Na szczęście najlepsze ubranie było czyste, podobnie jak cytra i obój. Zgarnął dwie książki leżące przy łóżku. Złapał również solniczkę, jedno z niewielu sreber, które posiadał Strauben. Na korytarzu kłębił się dym, ale Volker nie miał zamiaru uciekać tą drogą. Rozsunął żaluzje i otworzył okiennice. Na wyższym piętrze zahuczał ogień podsycony świeżym powietrzem. Volker wciągnął je z ulgą do płuc, wszedł zwinnie na parapet, przykucnął na chwilę i zeskoczył w chłodną ciemność.

Wylądował w błocie. Uliczka biegnąca na tyłach starych domów nie miała rynsztoka, ale pachniało tu o wiele lepiej niż w cuchnącym wnętrzu. Volker spojrzał w górę i zobaczył pióropusze ognia wydostające się spomiędzy dachówek, a tu i ówdzie czerwone błyski, jakby przez szpary zerkały czyjeś złe oczy. Dym buchał przez otwarte okno, a na suficie tańczyły języki ognia. Chłopak dostrzegł w przelocie wirujący szybko model układu planetarnego, który jarzył się czerwono i biało. W następnej chwili piękny instrument urwał się i płonąc runął w dół jak prawdziwa spadająca gwiazda.

Ulica wypełniła się okrzykami i tupotem nóg na bruku. Volker przezornie postanowił udać się w innym kierunku. Do gaszenia pożaru zewsząd zbiegali się ludzie, którzy przy okazji chcieli dowiedzieć się, dlaczego wybuchł. Nie miał zamiaru im tego wyjaśniać. Niech dom spłonie i wraz z nim wszelkie dowody szaleństwa Straubena. Volker wstał i puścił się biegiem, choć nie wiedział, dokąd zmierza. Drogę oświetlał mu słup ognia, ukazując jednocześnie wielkie drżące cienie gromadzącego się tłumu. Tropiciele czarownic byli już zapewne niedaleko. Wkrótce zaczną jak sępy krążyć wokół pogorzeliska, gorliwie szukając kogoś, kogo można by obwinić. Dopiero kilka ulic dalej Volker zatrzymał się i obejrzał. Zobaczył łunę nad dachami. Pożar, choć jeszcze nie ugaszony, już się nie rozprzestrzeniał. To dobrze. Volker uronił parę tez po starym alchemiku. Dobry na swój sposób i łagodny mistrz przypominał mu ojca, którego chłopak nie znał; nawet jeśli pod wpływem rozczarowania własną teorią zaczął się parać demonologią, której najwyraźniej również nie zdołał opanować.

Volker zadrżał. Smutek z powodu śmierci staruszka pomagał mu uniknąć użalania się nad sobą, choć miałby ku temu powody. Został zupełnie sam, bez grosza przy duszy. Nie miał do kogo się zwrócić ani nie był w stanie sam się utrzymać. Tytuł i praca dyplomowa chwalona przez nauczycieli nie mogły zastąpić doświadczenia. Dwa lata terminowania u Straubena dały mu mniej, niż oczekiwał. Rysowały się przez nim niewesołe perspektywy. Nagle wyprostował się i szczelniej otulił płaszczem. Przecież jest młody i silny. Z pewnością istnieje wiele prac, które potrafi wykonywać, jeśli przełknie dumę. Poza tym był wolny. Nie miał żadnych zobowiązań, nie trzymały go więzi rodzinne ani religia. Mógł pójść dokądkolwiek. Do tej pory widział niewiele: rodzinne miasto Bremę, Wormację i łączącą je drogę. Imperium było ogromne. Rozciągało się od zimnej Skandynawii na północy po ciepłe wybrzeże Morza Śródziemnego, od wschodnich stepów zamieszkanych przez barbarzyńców po długą linię brzegową zachodniej Galii.

Obszerny, choć miejscami wytarty płaszcz przykrywał lasy będące dominium huldr, góry koboldów, jeziora pełne nimf i rzeki opanowane przez piratów. Dalej znajdowało się równie rozległe i bogate, ale chylące się ku upadkowi Południowe Imperium, ostatni spadkobierca dawnego Rzymu, które odwiedziło niewielu współczesnych. Leżało nad Morzem Śródziemnym jak cielsko jednego z powalonych tytanów, zgangrenowane i bliskie rozkładu, lecz wciąż jeszcze kipiące życiem.

A jeszcze dalej są zapewne inne, dziwniejsze kraje. Na tak dużym świecie musi gdzieś być miejsce dla niego...

Najważniejsze to zostać przy życiu dość długo, by je znaleźć.

Rozdział 1

Walcząc z zazdrością i zwątpieniem, Volker patrzył pogardliwie na plamki kolorowego światła błyskające jak świetliki w zadymionym powietrzu. Jedna z nich skręciła nagle, jakby zaraz miała wskoczyć mu do nosa. Zaklął mimo woli i pacnął ją ręką, choć wiedział, że to tylko iluzja, tania sztuczka magiczna. Chudy, mały mężczyzna, który zręcznymi ruchami palców sterował światełkami, uśmiechnął się szeroko i ukłonu, a bywalcy tawerny wygwizdali go. Paru obrzuciło Volkera kośćmi i skórkami chleba, a nawet zdechłymi szczurami. Przywykli do niego, i nic dziwnego. Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie stawał w kolejce po pracę.

Mutzelbacherkeller była ogromną, niską piwnicą. Budynek stanowił kiedyś siedzibę spółki woźniców, ale właściciele przegrali rywalizację z nową linią przewozową, której barki docierały kanałami do Dunaju. Od tamtych czasów gospoda zeszła na psy. Mimo to uważano ją za najlepszą w Norymberdze, jeśli chodzi o rozrywki, a zwłaszcza magików. Dlatego też jedwabne rękawy wycierały zapuszczone stoliki, a buty z doskonałej skóry wydeptywały ślady na posypanej trocinami podłodze. Volker sadzu, że mu się tu powiedzie, ponieważ miał do zaoferowania zarówno talenty magiczne jak i umiejętność gry na instrumentach. Ostatecznie Norymberga była najstarszym wolnym miastem imperium, bogatszym od Wormacji, handlową stolicą Burgundii obejmującej ziemie na wschód od Renu. Słynęła również jako ośrodek uniwersytecki, niemal tak znakomity jak Heidelberg czy pobliski Regensburg, ale znacznie bardziej liberalny. Wydawała się najlepszym schronieniem. Sama stolica była dla Volkera zbyt niebezpieczna: z jednej strony diabelski ogień, z drugiej ‒ tropiciele czarownic i stosy. Znalezienie nowego mistrza wymagało czasu, a dzięki swoim umiejętnościom mógł tymczasem zarobić nażycie.

Był teraz ostrożniejszy. Pierwsze dwa dni upokorzeń nauczyły go wiele. Był dziesięć razy lepszym magikiem od zebranych w spelunce domorosłych czarnoksiężników i jarmarcznych oszustów. Nie znał jednak sztuczki ze światłami ani nie potrafił tworzyć prymitywnych karykatur najznamienitszych obywateli miasta, jak człowiek występujący przed nim. Nic z tych rzeczy. Nie był też dość dobrym muzykiem. Starał się traktować muzykę jako hobby. Zostanie zawodowym muzykiem zakrawałoby na kiepski żart. Doszłoby do głosu dziedzictwo, którym zawsze pogardzał i które odrzucał. Nie mógł więc wejść w skład któregoś z zespołów grających na dworach, gdyż nie potrafił czytać z nut wszelkich utworów od saraband po symfonie. W przeciwieństwie do wędrownych grajków z połamaną cytrą i znajomością trzech akordów nie potrafił grać z pamięci sprośnych piosenek chodnikowych ani ciężkich landlerów, które w tych okolicach tańczono na weselach i zabawach. Nawet nie przypuszczał, że tyle trzeba umieć, żeby zostać zabawiaczem.

Oczywiście szukał też innych zajęć, ale skrybowie i sklepikarze również musieli sporo umieć. Nawet pucybut z referencjami miał większe szanse niż pucybut bez nich. Volker nie sądził, że w Norymberdze tylu doświadczonych czyścicieli butów, zamiataczy i lokajów ‒ nawet wysokich i przystojnych lokajów ‒ szuka pracy. Nikt nie potrzebował ucznia czarnoksiężnika, zresztą on sam nie odważyłby się zgłosić. Śmierć Straubena wywołała plotki. Nikt nie przyjąłby do pracy człowieka z piętnem demonologii, nawet gdyby tropiciele czarownic nie zaczęli mu na wszelki wypadek wyrywać paznokci. Volker obserwował markotnie, jak gruby mężczyzna stojący przed nim wyczarowuje miniaturową nimfę, równie pulchną jak on, i każe jej tańczyć na dłoni. Volker nie dostrzegł niczego pociągającego w jej wygibasach. Widok tłustego ciała przypomniał mu natomiast o głodzie. Z pieniędzy uzyskanych w lombardzie za srebrną solniczkę zostało mu parę groszy na skromną kolację. Przez ostatni tydzień jadał co drugi dzień. Rubaszny, wesoły mężczyzna, który był tego wieczora ostatnim najmującym do pracy, wyglądał na typowego kupca. Bogato odziany, opierał się na hebanowej lasce ze srebrną główką. Zdawało się mało prawdopodobne, by wybrał akurat Volkera. Nie warto było nawet próbować.

Kiedy jednak przyszła jego kolej, postanowił mimo wszystko wykonać swoją najlepszą sztuczkę. Wyjął z kieszeni jedną z ostatnich monet, zwykłego miedziaka, i zakręcił na dłoni. Potem chuchnął na nią i rzucił wysoko w powietrze, mrucząc zaklęcie w starożytnym języku:

A Mercurio! Denarius in argente enitesce!

Spadając zabłysła odbitym światłem pochodni. Volker wyciągnął rękę. Leżał na niej srebrny talar. Tęgi mężczyzna wziął go w tłuste czerwone palce i przyjrzał się uważnie.

              Prawdziwy! ‒ powiedział wesoło. ‒ To nie iluzja. Masz odwagę naruszać monopol bicia monet, co?

              To nie jest sztuczka ‒ wyjaśnił Volker pośpiesznie ‒ lecz zwykła transformacja. Kwas obecny w oddechu zamieniłem w słaby roztwór saletry i rtęci, który wszedł w reakcję z miedzią i utworzył cienką warstewkę amalgamatu. Na pierwszy rzut oka wygląda jak srebro, ale za chwilę sczernieje i odpadnie!

Uważał to za kiepską sztuczkę i bywalcy tawerny podzielali jego zdanie. Ku zaskoczeniu Volkera kupiec uciszył ich gniewnym warknięciem.

              To prawdziwa magia! ‒ stwierdził lekko zdziwiony. ‒ Prosta alchemia, ale prawdziwa. Wzywałeś Merkurego, prawda? Boga alchemików... ‒ Zachichotał. ‒ I złodziei. Znasz się na rzeczy, mój chłopcze, co? Umiesz coś jeszcze?

              Nie licząc czytania i pisania, znam się tylko na muzyce ‒ odparł Volker nieśmiało ‒ ale gram na kilku instrumentach...

Kupiec odsunął się trochę i obejrzał Volkera od stóp do głów. Chłopak poczuł zimny dreszcz, kiedy przesuwało się po nim spojrzenie ciemnych, bezdennych i wcale nie wesołych oczu.

              Tak ‒ powiedział kupiec w zamyśleniu. ‒ Tak, oczywiście. Zagrasz coś?

Volker zaczerwienił się z gniewu. Czy jego pochodzenie rzucało się w oczy? Jeśli nawet tak, to jakim prawem bogaty drań wydziera z człowieka największe sekrety?

              Nie jestem minstrelem ani grajkiem ‒ odparł chłodno. Zaprzepaszczał swoją jedyną szansę, ale nie mógł wyzbyć się dumy. ‒ Muzyka to moje hobby. Nic więcej.

Nie zrażony kupiec pokiwał głową.

              Tak czy inaczej, masz ją we krwi ‒ stwierdził spokojnie ‒ chcesz tego czy nie. ‒ Volker spurpurowiał na twarzy. ‒ Tym razem jednak powinieneś się cieszyć. Właśnie to mnie przekonało. Nie miałem nadziei znaleźć tutaj wykształconego człowieka. Nazywam się Ulrich Trag...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin