Andahazi Frederico - Anatom.rtf

(637 KB) Pobierz

Federico Andhazi

 

 

 

Anatom

Tłumaczył Piotr Fornelski

 

 

 

Federico Andahazi jest psychoterapeutą węgierskiego pochodzenia, mieszka w Buenos Aires. Jego powieść “Anatom”, która wzbudziła wiele kontrowersji, otrzymała prestiżową nagrodę Argentine Fortabat. Nagroda została jednak cofnięta przez fundatora ze względu na treść książki. Prawa do publikacji powieści zakupiły największe wydawnictwa, m.in. w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Najsłynniejszy lekarz szesnastowiecznych Włoch, Mateo Colombo, nieoczekiwanie trafia za kraty więzienia, oskarżony o herezję. Nie stawia się mu zarzutów zorganizowania nieudolnej szajki porywaczy ciał ani obsesyjnego wprost uganiania się za najbardziej znaną wenecką kurtyzaną, ale oskarża się go o zbrodnie herezji w oczach Kościoła oraz równie groźne zakłócenie prastarego porządku świeckiego społeczeństwa renesansowego. Mateo Colombo dokonał jednego z największych odkryć wszech czasów w anatomii - odkrył źródło rozkoszy kobiety.

 

Prolog

Wiosna spojrzenia

 

Och, moja Ameryko! Słodka, odkryta przeze mnie ziemio! Tak pisze Mateusz Kolumb (lub Mateo Realdo Colombo, jak brzmi włoska wersja jego nazwiska) w swoim dziele De re anatomica*. (*De re anatomica, Wenecja 1559, XI, 16.) Nie jest to chełpliwy okrzyk - jak “Eureka!” - lecz lament, gorzka parodia własnego życia i niedoli, którą Mateusz rzutuje na postać swego genueńskiego imiennika, Krzysztofa. To samo nazwisko i chyba ten sam los. Nie łączy ich żadne pokrewieństwo; jeden umarł zaledwie dwanaście lat po urodzeniu się drugiego. “Ameryka” Mateusza jest bliższa i nieskończenie mniejsza od Ameryki Krzysztofa; tak naprawdę, wielkością niewiele przewyższa główkę gwoździa. Jej istnienie miało pozostać przemilczane aż do śmierci odkrywcy. Mimo swych znikomych rozmiarów spowodowała jednak niemało zamieszania.

Jest Odrodzenie. Wszystkim rządzi słowo odkrywać. Nadszedł zmierzch czystej spekulacji a priori i nadużywania sylogizmu. Zastąpiła je empiria spojrzenia. Zaczęła się prawdziwa wiosna spojrzenia. Być może Franciszek Bacon w Anglii i Campanella w Neapolu zauważyli fakt, że podczas gdy scholastycy błądzili po nie kończących się labiryntach sylogizmów, niewykształcony prostak, Rodrigo de Triana, wykrzyknął nagle “Ziemia!” i sam o tym nie wiedząc, zapoczątkował nową filozofię spojrzenia. Scholastyka - Kościół wreszcie to dostrzegł - nie była zbyt dochodowa, na pewno zaś mniej, niż sprzedaż odpustów, odkąd Bóg uznał, że od grzeszników można się domagać pieniędzy. Nowa nauka jest zawsze dobra, jeśli przybliża człowieka do złota. Jest zawsze dobra, gdy nie przekracza Pisma, a jeszcze lepsza, jeśli jej pismem są weksle. Gdy Słońce zaczęło powoli wstrzymywać swój bieg wokół Ziemi - rzecz jasna, nie nastąpiło to z dnia na dzień - geometria coraz bardziej buntowała się przeciwko płaskości papieru i wreszcie ruszyła na podbój trójwymiarowej przestrzeni topologii. To jest właśnie największe osiągnięcie renesansowego malarstwa: jeżeli natura jest zapisana symbolami matematycznymi - tak głosi Galileusz - malarstwo powinno być źródłem nowego pojmowania natury. Freski z Watykanu, są matematyczną epopeją, o czym świadczy pojęciowa przepaść, jaka dzieli Narodzenie Lorenza Mónaco od Tryumfu Krzyża na ścianach absydy Capella delta Pieta. Z podobnych przyczyn, choć w nieco innej dziedzinie, nie ostała się żadna dawna kartografia. Zmieniają się mapy nieba, ziemi, ciał. Mapy anatomiczne są nowym instrumentem nawigacyjnym dla chirurgii... I teraz wracamy do naszego Mateusza Kolumba.

Być może właśnie ta zbieżność nazwiska z genueńskim admirałem kazała Mateuszowi wybrać los odkrywcy. Wypłynął więc na swoje morza. Oczywiście nie były one tymi samymi, po których żeglował jego imiennik: w owych czasach Mateusz był największym podróżnikiem, po anatomii. Jednym z jego skromniejszych osiągnięć było ni mniej, ni więcej tylko odkrycie krążenia krwi, nim jeszcze Anglik Harvey opublikował swą rozprawę De motus cordes et sanguinis. Lecz i tak owa “Ameryka” jest nieporównanie ważniejsza.

Mateusz nie mógł zobaczyć swojej pracy ogłoszonej drukiem, bo nastąpiło to dopiero w roku jego śmierci, w 1559. Z doktorami Kościoła trzeba było być ostrożnym. Przykładów nie brakuje: trzy lata wcześniej Lucio Vanini dał się spalić Inkwizycji pomimo - a może właśnie z powodu - swego oświadczenia, że się nie wypowie o nieśmiertelności duszy, dopóki nie będzie “starym i bogatym Niemcem”*. (*A.Weber: Historia filozofii europejskiej). Odkrycie Mateusza Kolumba było na pewno bardziej niebezpieczne niż poglądy Lucia Vaniniego, a poza tym nasz anatom czuł wyjątkową awersję do ognia i do swędu spalonego ciała - zwłaszcza gdyby to miało być jego własne ciało.

 

 

Wiek kobiet

 

Wiek XVI był wiekiem kobiet. Ziarno, które zasiała sto lat wcześniej Christine de Pisan, zdążyło już rozkwitnąć i wypełniło całą Europę słodkim aromatem Rzeczy o prawdziwych kochankach. Bynajmniej nie był to przypadek, że swego odkrycia Mateusz Kolumb dokonał w tej właśnie epoce i miejscu. Do tego czasu Historia opowiadana była poważnym męskim głosem. Od wieku XVI aż po XVIII, gdziekolwiek spojrzeć, tam jest ona, nieskończenie i nieustannie obecna. Na scenie domowej, gospodarczej, intelektualnej i publicznej, w sytuacjach konfliktogennych i ludycznych - wszędzie, w każdym przejawie życia społecznego napotykamy kobietę. Na ogół jest niezbędna przez swe powszednie funkcje, lecz uczestniczy również w zdarzeniach, które tworzą, przekształcają i szarpią społeczeństwo. Z góry na dół w całej hierarchii społecznej, na każdym szczeblu jest miejsce dla kobiety i o tej jej wszechobecności mówią wszyscy, którzy na nią patrzą, często tylko po to, żeby się wystraszyć - tak twierdzą Natalie Zemon i Arlette Farge w Historii kobiet.

Odkrycie Mateusza Kolumba przypadło dokładnie na ten okres, gdy kobiety - dotąd zawsze trzymane pod kluczem - zaczynają powoli i niepostrzeżenie wychodzić poza mury świątobliwych zgromadzeń i klasztorów, opuszczają pilnie strzeżone burdele i nie wystarcza już im ciepły, choć nie mniej monastyczny spokój domowego ogniska. Kobieta pomału ośmiela się dyskutować z mężczyzną. Z pewną przesadą mówiono już nawet, że w wieku XVI wybuchła wojna płci. Tak czy inaczej, problem obowiązków kobiety staje się tematem rozmów między mężczyznami.

Czym więc była, w tej sytuacji, owa “Ameryka” Mateusza Kolumba? Z pewnością granica między odkryciem a wynalazkiem jest dużo bardziej płynna, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Mateusz Kolumb - czas już to powiedzieć - odkrył coś, o czym przynajmniej raz w życiu marzył każdy mężczyzna: magiczny klucz do serca kobiety, sekret rządzący jej nieprzewidywalną miłością. Odkrył to, czego od zarania historii szukali czarownicy, zaklinacze, szamani i alchemicy - mieszając wyciągi z rozmaitych ziół albo wzywając pomocy bogów i demonów - i o czym śni każdy zakochany, gdy rani go obojętność umiłowanej istoty. Na pewno było to również marzenie monarchów i despotów, którzy chcieliby potwierdzić swą absolutną władzę: sposób na podporządkowanie sobie kapryśnej woli kobiecej. Mateusz Kolumb wędrował, szukał i wreszcie znalazł swą upragnioną słodką ziemię”: “organ, który kieruje miłością u kobiet. Amor Veneris, jak go ochrzcił anatom - jeśli mi wolno nazywać rzeczy, które sam odkryłem - stanowił prawdziwe narzędzie władzy nad niestałą i wciąż niepojętą wolą u kobiety. Oczywiste też było, że tego typu odkrycie stwarzało nie jeden i to poważny szkopuł: Ileż nieszczęść może spaść na chrześcijaństwo, jeśli zastępy Szatana zdobędą władzę nad niewieścim instrumentem grzechu! - gorszyli się doktorzy Kościoła. Cóż by się stało z tym naszym zyskownym interesem, gdyby każdy łapserdak za darmo mógł w sobie rozkochać najdroższą z kurtyzan? - zastanawiali się bogaci właściciele wspaniałych weneckich burdeli. A wreszcie najpoważniejszy problem: jakie byłyby skutki, gdyby córki Ewy odkryły, że między nogami mają klucze do nieba i piekła?

Odkrycie “Ameryki” Mateusza Kolumba było również - na swoją miarę - epopeją przeplataną rekwiem. Mateusz Kolumb był równie okrutny i bezlitosny jak Krzysztof: podobnie jak ten był w całym tego słowa znaczeniu brutalnym kolonizatorem, który żądał dla siebie praw do nowo odkrytej ziemi - ciała kobiety.

Z drugiej strony problem nie polegał tylko na znaczeniu Amor Veneris: dyskusyjne mogłoby być również samo istnienie tego narządu. Czy naprawdę istnieje organ opisany przez Mateusza Kolumba? Jest to pytanie niepotrzebne, a w każdym razie należałoby je zastąpić innym: czy istniał Amor Veneris? Ostatecznie rzeczy to nic innego jak słowa, którymi je nazywamy. Amor Veneris, vel Dulcedo appeletur - taka była nazwa, jaką odkrywca nadał temu organowi - znaczenie miał wyraźnie heretyckie. Jeżeli Amor Veneris jest tym samym, co mniej obrazoburcza i bardziej neutralna łechtaczka (jednym ze znaczeń greckiego kleitoris jest łaskotanie) - wskazująca raczej na skutki niż przyczyny - sprawą powinni się zająć historycy ciała. Amor Veneris istniał z powodów całkiem innych niż anatomiczne: istniał, ponieważ nie tylko ustanowił nową kobietę, lecz również dał początek tragedii. Na następnych stronach zawarta jest historia pewnego odkrycia.

Na następnych stronach zawarta jest kronika pewnej tragedii.

 

 

 

Część pierwsza

 

 

Trójkąt

 

I

Po drugiej stronie Monte Veldo, w zaułku Bocciari opodal Trójcy Świętej, znajdował się il bordello del Fauno Rosso - najdroższy dom publiczny w Wenecji, który na całym Zachodzie nie miał sobie równych. Atrakcją burdelu była Mona Sofia, najwyżej ceniona kurwa w Wenecji i zapewne najdoskonalsza w Europie. Przewyższała nawet legendarną Lennę Grifę. Podobnie jak tamta, poruszała się po ulicach Wenecji w lektyce niesionej przez dwóch mauretańskich niewolników. Podobnie jak tamta, u stóp w palankinie miała zawsze dalmantyńską wyżlicę, a na ramieniu papugę. W Catalogo di tutte le puttane del bordello con il lor prezzo* (*O katalogu tym wspomina D. Miereżkowski w swojej pracy Leonardo da Vinci.) imię jej było wydrukowane wielkimi literami, jeszcze zaś większe były cyfry oznaczające cenę: dziesięć dukatów. Mona Sofia była o sześć dukatów droższa niż owa legendarna Lenna Grifa*. (*W owych czasach za tysiąc dukatów można było żyć w luksusie aż do samej śmierci.) Ten luksusowy katalog przeznaczony dla wybranych podróżnych nic nie mówił o jej oczach zielonych jak szmaragdy ani o sutkach twardych jak migdały, które średnicą i gładkością przypominały rozwarte płatki kwiatu, o ile istnieje kwiat o równie wielkich i jedwabistych płatkach jak sutki Mony Sofii. Katalog nic nie mówił o jej udach jakby wytoczonych z drewna, mocnych jak u dzikiego zwierzęcia, ani o jej głosie płonącym jak smolne szczapy. Nie mówił o jej dłoniach tak drobnych, że ledwie mogły objąć nabrzmiały członek, ani o jej ustach tak małych i delikatnych, że trudno było sobie wyobrazić, jak się w nich mieści rozpalona żołądź. Nic też nie mówił o jej niezwykłym talencie, z jakim prężyć umiała sflaczałą męskość starców.

 

Był zimowy poranek 1558 roku. Za chwilę słońce miało się ukazać pośrodku dwóch kolumn z granitu - sprowadzonego z Syrii i Konstantynopola - i paść dokładnie pomiędzy skrzydlatego lwa i świętego Teodoryka. Arabskie automaty na wieży zegarowej szykowały się już do pierwszego z sześciu uderzeń.

Mona Sofia odprawiła właśnie swego ostatniego klienta: bogatego kupca handlującego jedwabiem. Mężczyzna zszedł po schodach do niewielkiego atrium, poprawił wełniany szal narzucony na lucco, nasunął aż po same brwi filcowy beret i stanąwszy w drzwiach, rozejrzał się dokoła, czy nie zobaczy go jakiś przechodzień. Szybkim krokiem skierował się ku Trójcy Świętej, gdzie biły już dzwony na pierwszą mszę poranną. Monę Sofię bolały plecy. Odsunęła w oknie sypialni purpurowe zasłony z jedwabiu i skrzywiła się, widząc, że słońce już wzeszło. Nienawidziła zasypiać przy zgiełku dobiegającym z ulicy: Powiedziała sobie, że to dobra okazja, by wykorzystać dzień. Oparła głowę na poduszkach i zaczęła snuć plany. Najpierw ubierze się jak dama i pójdzie na mszę do bazyliki Świętego Marka - prawdę mówiąc, dawno nie była w kościele - później wyspowiada się i z czystym sumieniem wstąpi do Bottega del Moro, gdzie kupi perfumy, które już kiedyś sobie obiecała. Pogrążona w myślach, trochę bardziej się otuliła kocami - odpoczynek po tej męczącej nocy zaczynał ją rozstrajać - i zamknęła oczy, by łatwiej się w ten sposób skupić.

Dzwony wciąż jeszcze biły, a już Mona Sofia, jak co dzień rano, spała głębokim i spokojnym snem.

 

 

II

O tej samej godzinie, ale we Florencji, lekka mżawka opadała na dzwonnicę opactwa Świętego Gabriela. Dzwony biły mocno i zdecydowanie, jak gdyby za sznury pociągał sam gruby opat, a nie delikatne ręce kobiety. Opat jednak spał jeszcze. Ze skrupulatną gorliwością, która codziennie kazała jej zrywać się z łóżka przed świtem - w zimie i w lecie, czy padał śnieg, czy deszcz - Ines de Torremolinos wieszała się na sznurach całą swoją drobną postacią i jak gdyby wspomagana przez Wszechmogącego, potrafiła rozkołysać dzwony, co najmniej tysiąc razy cięższe od jej niewieściego i niepokalanego ciała.

Ines de Torremolinos żyła surowo i po franciszkańsku, mimo że była jedną z najbogatszych kobiet we Florencji. Jako najstarsza córka z bardzo dobrego domu w Hiszpanii, wcześnie wyszła za mąż za znakomitego florenckiego pana. Po ślubie musiała więc wyjechać z Kastylii i zamieszkała w pałacu swojego małżonka we Florencji. Los chciał, że owdowiała, zanim zdążyła ofiarować mężowi kolejne ogniwo w jego szlachetnej genealogii: urodziła trzy córki i ani jednego syna.

Po śmierci męża na cały majątek młodej wdowy składały się: żal, że nie urodziła męskiego potomka, kilka gajów oliwnych, winnic i zamków, pieniądze oraz pobożna i miłosierna dusza. Żeby zapomnieć o smutku i przez pamięć na męża odkupić swoją winę, zamieniła na pieniądze wszystkie dobra odziedziczone po swoim drogim zmarłym - we Florencji - jak również po nieżyjącym już ojcu - w Kastylii - i postanowiła wybudować klasztor. W ten sposób, poprzez życie w czystości i celibacie, byłaby na zawsze położona ze swym nieśmiertelnym małżonkiem i mogłaby się poświęcić bez reszty dla synów, których jej łono nie potrafiło zrodzić: dla wspólnoty zakonnej i dla biednych. Tak też uczyniła.

Można by powiedzieć, że Ines była szczęśliwą kobietą. Z jej franciszkańskiego spojrzenia promieniowały spokój i pogoda. Dla wszystkich strapionych słowa jej były prawdziwym balsamem. Zrozpaczeni znajdywali u niej pociechę, zbłąkanym zaś wskazywała drogę. Można by powiedzieć, że sama kroczyła bez przeszkód ku świętości.

W ten właśnie poranek 1558 roku i o tej samej godzinie, gdy w Wenecji Mona Sofia kończyła swą męczącą, pracowitą i dochodową noc, Ines de Torremolinos rozpoczynała dzień radosnej i bezinteresownej pracy. Oddalone od siebie, żadna z nich nie wiedziała o istnieniu drugiej. Nic też nie pozwalało przypuszczać, że mogą mieć z sobą coś wspólnego. A jednak los niekiedy kreśli całkiem niemożliwe ścieżki. Nie podejrzewając tego nawet - nie znając się - wchodziły w skład tego samego trójkąta, którego wierzchołek znajdował się w Padwie.

 

 

 

Kruk

 

I

W najwyższym punkcie masywnego łańcucha gór, który oddziela Weronę od Trydentu, na ostatniej turni, która wybija się ponad skalistą koronę Monte Veldo, rysowała się - nieruchoma jak jeszcze jeden głaz - sylwetka kruka. Niebo za nią rozjaśnione było poświatą, która poprzedza świt, a jej złociste epicentrum zdawało się nie pochodzić od słońca - wciąż jeszcze ukrytego - lecz od samej złocistej Wenecji; jak gdyby całe to sklepienie blasku opierało się - tam daleko - na bizantyńskich kopułach bazyliki Świętego Marka. Kruk czekał. Był cierpliwy. I jak zwykle był głodny: głodny, lecz jeszcze mógł poczekać. Jego terytorium obejmowało wszystkie ziemie Wenecji: Wenecję Euganejską - Treviso, Rovigo, Weronę i trochę dalej, Vicenzę - i Wenecję Julijską. Na stałe jednak wolał Padwę.

W dole wszystko było już przygotowane na festyn Świętego Teodoryka, festa dei Tori. Po południu odurzony winem tłum spęta pięć albo sześć wołów; kobiety chwycą je za rogi i potem jeden precyzyjny cios szabli każdemu po kolei zetnie głowę. Kruk chyba wiedział, że tak będzie. Czuł już zawczasu ten zapach, który najbardziej lubił. Wiedział też jednak, że jeśli mu szczęście dopisze, zdoła co najwyżej porwać jakiś nędzny flak albo oko, i to pod warunkiem, że psy go nie uprzedzą. Nie warto było tam lecieć - za daleko, za dużo trudu i ryzyka.

Jeszcze się nie poruszył. Miał cierpliwość kruków. Mógł poczekać, aż automaty na wieży zegarowej wybiją ostatnie uderzenie; wtedy na Canal Grande pojawi się komunalna barka wioząca trupy ze szpitala na Cmentarną Wyspę. Ale też się nie warto fatygować; jeżeli nawet wyszarpnie jakiś strzęp mięsa, będzie ono zbyt chude i już zepsute chorobą.

Odwrócił się i spojrzał w przeciwną stronę, na wschód. Tam mieszkał. Tam był jego pan. Poderwał się i poleciał do Padwy.

 

 

II

Przefrunął nad dziesięcioma kopułami bazyliki, a później nad uniwersytetem. Usiadł na kapitelu kolumny przy czwartej bramie prowadzącej na wewnętrzny dziedziniec. Wiedział, że jego pan lada moment wyjdzie. Tak było zawsze. Kruk był cierpliwy. Rozpostarł skrzydło i wsadził dziób między pióra. Wydawało się, że zajęty sobą, nie zwraca uwagi na nic dookoła. Wygładził pióra na piersi, wyiskał z nich jakąś wesz.

Z uderzeniem dzwonu wzywającego na mszę, kruk wyprężył się jak struna i zaczął leniwie rozkładać skrzydła. Kraknął głucho i szykował się już do skoku na ramię swego pana, który jak zwykle o tej porze powinien się wyłonić z bramy. Przed pójściem do kościoła wstąpi jeszcze do prosektorium po coś, co kruk tak bardzo lubił: po jakiś świeży i jeszcze ciepły flak.

A jednak w ten zimowy poranek wszystko miało być inaczej. Przebrzmiało pierwsze uderzenie dzwonu, a pan się nie pojawiał. Kruk wiedział, że jego pan jest gdzieś tam wewnątrz; czuł jego zapach, a nawet słyszał oddech. Tymczasem pan nie wychodził. Kruk znowu zakrakał, tym razem z irytacją. Był głodny.

Kruk i jego pan wiedzieli, kim są naprawdę. Właśnie dlatego traktowali się nawzajem ze skrywaną nieufnością. Leonardino - takie imię kruk otrzymał od swojego pana - nigdy mu tak po prostu nie siadał na ramieniu: szybko trzepocząc skrzydłami, zawsze zachowywał minimalny dystans między pazurami i szalem. Pan również obawiał się trochę swego pupila. I jeden, i drugi - obaj to wiedzieli - zbyt byli ciekawi tego, co kryje się pod ciałem.

Rozległo się drugie uderzenie dzwonu, a pana wciąż nie było. Kruk już wiedział, że musiało się zdarzyć coś dziwnego.

Codziennie Leonardino siadał na balustradzie schodków w prosektorium i pilnie śledził ruchy swego pana, a zwłaszcza jego ręce, które zręcznie prowadziły skalpel. Gdy w cienkiej szparze za ostrzem ukazywała się krew, Leonardino kołysał się na boki i wydawał z siebie skrzek pełen satysfakcji.

Pan wiele razy próbował skłonić Leonardina, by wziął mu ochłap z ręki, ale nigdy mu się to nie udało. Tak naprawdę, kruk dobrze wiedział, skąd jest ów strzęp mięsa, który jego pan mu ofiarowywał. Rozpoznawał w nim zapach kota do wczoraj jeszcze ufnie siedzącego na kolanach pana, który go głaskał i karmił, by później tą samą przyjazną ręką zabić go i wypatroszyć.

- Leonardino... - nucił pan i pomału zbliżał się do kruka, trzymając w wyciągniętej ręce krwawy flak.

- Leonardino... - powtarzał i postępował jeszcze krok. W tym samym momencie kruk cofał się o tyle samo.

Leonardino nie patrzył na mięso, czuł je, ale nie patrzył. Wzrok wbijał zawsze w oczy swego pana, które widocznie bardziej go nęciły niż ten zakrwawiony strzęp. Wtedy człowiek rzucał mu ochłap, a kruk chwytał go dziobem z długo powstrzymywaną łapczywością.

Tego poranka nikt się jednak nie pojawił. Dzwon uderzył po raz trzeci i wtedy kruk był już pewien, że jego pan nie przyjdzie na spotkanie. Rozczarowany i głodny, Leonardino odleciał ku Wenecji.

 

 

 

Wierzchołek

 

I

Pan nazywał się Mateusz Kolumb i niewątpliwie tego zimowego poranka 1558 roku miał wystarczające powody, by przed mszą nie pojawić się na owym codziennym spotkaniu ze swoim Leonardinem. Zamknięty w czterech ścianach celi na uniwersytecie w Padwie, Mateusz Kolumb pisał.

Jeśli mi wolno wymyślać nazwy dla rzeczy przeze mnie samego odkrytych, niech ta się nazywa Miłością albo Rozkoszą Wenus. Tym zdaniem Mateusz Kolumb zakończył swój memoriał, nad którym pracował przez całą noc. W tej samej chwili, gdy zamknął gruby zeszyt w oprawie z jagnięcej skóry, usłyszał dzwon wzywający na mszę. Przetarł powieki; oczy miał czerwone i bolały go plecy. Spojrzał w malutkie okno nad pulpitem, świeca obok zeszytu paliła się niepotrzebnie. W dali, nad kopułami katedry, słońce zaczynało rozgrzewać powietrze i pomału osuszać rosę, która nadała intensywną zieleń ogrodom wokół uniwersytetu. Z drugiej strony dziedzińca dobiegał aromat kadzidła świeżo rozpalonego w kaplicy, z którym od czasu do czasu mieszał się - w zależności od wiatru - przyjazny, domowy zapach dymu z kuchennego komina. W miarę jak słońce wspinało się po dachówkach, w takiej samej proporcji narastał łagodny gwar płynący z Piazza dei Frutti. Głosy straganiarzy, obwoływanie wędrownych sprzedawców, beczenie owiec - po dwa dukaty każda, jak wykrzykiwały chłopki przybyłe z okolicznych wsi - wszystko to kontrastowało z monastyczną ciszą narzuconą uniwersytetowi przez dzwon wzywający na mszę.

Wciąż jeszcze zaspani, zacierając zmarznięte dłonie, z kłębami pary buchającymi z ust, studenci zaczęli wychodzić z dormitoriów i gromadzić się pod dachem, który okrywał środkowy dziedziniec. Utworzyła się kolejka, której początek był u wejścia do niewielkiego atrium kaplicy.

Stojąc tuż obok księdza, dziekan uniwersytetu Alessandro di Legnano, z namaszczeniem pilnował porządku. Surowym wzrokiem nakazywał ciszę, a wszystkich niesfornych trafiało natychmiast ostrzegawcze chrząknięcie.

Nim jeszcze przebrzmiało ostatnie uderzenie, Mateusz Kolumb wstał i podszedł do drzwi. Dopiero gdy nacisnął klamkę, a one nie dały się otworzyć - były zamknięte od zewnątrz - przypomniał sobie, że dzisiaj dzwon nie dla niego bije. Zmęczenie po nie przespanej nocy, a przede wszystkim nawyk, który codziennie kazał mu iść do kaplicy po krótkiej wizycie w prosektorium, wymazały mu całkiem z pamięci, że odtąd, z wyroku Świętego Trybunału, jest więźniem w swojej własnej celi. Poczuł wyrzuty sumienia z powodu Leonardina. Być może powinien dziękować, że tylko taki los go spotkał; na pewno dużo gorsza byłaby zimna i brudna cela w więzieniu Świętego Antoniego. Być może powinien być wdzięczny trybunałowi i dziekanowi, że nie ma łańcuchów na nogach i rękach i że wolno mu patrzeć przez to małe okienko na blade zimowe słońce. Niewątpliwie zarzuty, jakie mu postawiono, zasługiwały na najcięższą karę: herezja, krzywoprzysięstwo, bluźnierstwo, czary i satanizm. O wiele mniejsze oskarżenia wystarczały, by kogoś wtrącić do lochu. Nawet teraz, ze swojej celi, słyszał, jak przechodnie lżą i opluwają nieszczęsnych skazańców zakutych w dyby na placu. A przecież byli to tylko jacyś drobni złodzieje.

Ostatni i spóźnieni studenci, którzy przechodzili pod oknem celi Mateusza Kolumba, wspinali się na palce i zaglądali do środka. Anatom mógł wtedy słyszeć szepty i złośliwe śmiechy tych, którzy jeszcze wczoraj byli jego uczniami, a w przyszłości kto wie, czy nie staliby się jego najbardziej wiernymi adeptami. Mógł ich widzieć.

Choć może powinien być wdzięczny swojemu losowi. Mateusz Kolumb przeklinał dzień, w którym opuścił rodzinną Cremonę. Przeklinał dzień, w którym jego obecny kat, dziekan, przydzielił mu katedrę anatomii i chirurgii. Przeklinał ten dzień sprzed czterdziestu dwóch lat, kiedy się urodził.

 

 

II

II Chirologo”, jak nazywali go ziomkowie, “Il Cremonese” na swym wygnaniu w Padwie, Mateusz Kolumb studiował farmację i chirurgię na tym samym uniwersytecie, gdzie teraz został uwięziony. Był najzdolniejszym uczniem Leoniensusa, później zaś Vesaliusa. Sam mistrz, Andrea Vesalius, gdy w 1542 roku opuszczał katedrę w Padwie, by przenieść się do Niemiec i do Hiszpanii, polecił go dziekanowi, Alessandrowi di Legnano, jako swego następcę. Już w bardzo młodym wieku Mateusz Kolumb zdobył oficjalny tytuł Maestro dei maestri. Alessandro di Zegnano mógł być dumny: przyjęty przez niego profesor z Cremony odkrył zasady krążenia płucnego dużo wcześniej, niż zrobił to Anglik Harvey, któremu niesłusznie przypadły wszystkie laury z tego tytułu. Wielu uważało Mateusza za szaleńca, kiedy twierdził, że krew utlenia się w płucach i że nie ma otworów w przegrodzie, która rozdziela dwie kom...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin