Ahern Jerry - Krucjata 07 Prorok.rtf

(597 KB) Pobierz
JERRY AHERN

JERRY AHERN

 

 

 

KRUCJATA

 

7. PROROK

 

(Przełożyła: Maria Grabska)

Rozdział I

 

Zejście do podnóża skał wydawało się być bardzo trudne, a oni byli już u kresu sił. Rourke taszczył M-16 Natalii a Rubenstein jej plecak. Za nimi prowadził swój zdziesiątkowany oddział porucznik O’Neal. Cole i jego dwaj ludzie osłaniali tyły przed kolejnym atakiem dzikusów, choć nie wyglądało na to, by dzicy mieli się zbliżyć, dopóki nie będą pewni, że Rourke i jego towarzysze bezpiecznie przeszli dolinę.

Na czele szedł Paul Rubenstein z licznikiem Geigera. Teraz mogło im zagrozić tylko promieniowanie izotopów powstałych w wyniku wybuchu ładunków jądrowych o małej mocy. Nie mieli żadnego sprzętu do odkażania i wiedzieli, że jeśli Rubenstein trafi na gorącą plamę, zginie, zanim jeszcze na liczniku pojawi się odczyt.

- Idź z Paulem. - Szept Natalii wyrwał Rourke’a z zamyślenia. - Chcesz być z nim w razie czego... Wiem, czułabym to samo. Idź!

Natalia potknęła się. John spojrzał na nią i objąwszy w talii, pomagał jej iść. Pokręciła głową.

- Czuję się całkiem dobrze.

- Brednie - powiedział cicho i obejrzał się. - Skręćcie w lewo, w stronę wąwozu! - zawołał głośno do porucznika O’Neala, który prowadził oddział ich śladem. - Tam będziemy mogli odpocząć.

- Nie muszę odpoczywać - rzekła Natalia.

- Musisz - Rourke nie zwracał uwagi na jej protesty. - Paul! Wycofaj się do tamtej dolinki! Odpoczynek! - krzyknął do Rubensteina.

- Okay! - zawołał w odpowiedzi Paul i ruszył im na spotkanie.

Biegł truchtem w kierunku wąwozu, zamierzając przeciąć im drogę.

- Chcesz dotrzeć do Bazy Lotniczej Filmore... - zaczęła Rosjanka.

- I dotrę - przerwał jej Rourke. - Dojdziemy tam, ale najpierw musimy odpocząć. Parę godzin wytchnienia i znów będziemy mogli ruszyć dalej. O’Neal może rozstawić warty i pozostać tutaj z rannymi.

- A Cole? Idzie z nami? - zapytała.

- Czemu nie? - wycedził przez zęby Rourke, ściszając głos. Zbliżali się do wylotu wąwozu.

- Tak go lubię - roześmiała się dziewczyna. John zerknął na nią czując, że się uśmiecha. - Dlaczego uparłeś się bronić mnie przed dzikusami? Sama dałabym sobie z nimi radę.

- Wiem. - Znacząco pokiwał głową.

- Jesteś obrzydliwym męskim szowinistą, John... Spojrzał na nią, mrużąc oczy w słońcu, mimo ciemnych szkieł, ale nie odezwał się ani słowem.

Kiedy Rourke ocknął się, słońce stało nad horyzontem jak wielka czerwona piłka. Byli tak zmęczeni, że odpoczynek zaplanowany na kilka godzin zajął im całą noc. Teraz Rourke chciał jak najszybciej dotrzeć do bazy i odnaleźć ośmiomegatonowe głowice eksperymentalnych rakiet. Potem zamierzał wrócić na atomową łódź podwodną komandora Gundersena. Czuł, że zamiast szukać Sarah i dzieci, zmarnował dwa tygodnie.

Natalia i Paul szli w milczeniu. Paul wysunął się nieco naprzód, na wszelki wypadek nadal obserwując licznik. Dwaj ocalali żołnierze II USA rozmawiali z kapitanem Cole’em, ale Rourke nie słyszał ich słów. O wschodzie słońca było już prawie dziesięć stopni ciepła.

Nawierzchnia drogi była w bardzo dobrym stanie: żadnych pęknięć ani źdźbła trawy. Rourke widział główną bramę Bazy Lotniczej Filmore. Ogrodzenie nie było uszkodzone a budynki bazy również wydawały się nie tknięte. Poprzedniego dnia John zaobserwował przez lornetkę Bushnella znajdujące się daleko za bazą leje po bombach. Teraz zastanawiał się, jak doszło do tego, że na bazę nie spadła ani jedna z nich. Był pewien, że obiekt tej klasy zostałby zniszczony już na samym początku wojny. Żaden samolot nieprzyjacielski nie przedostałby się przez linię obrony przeciwlotniczej, ale przeciwnik dysponował przecież międzykontynentalnymi rakietami uzbrojonymi w głowice neutronowe. To, że baza była wciąż jeszcze gotowa do użycia, wydawało się dziełem przypadku.

- John... - odezwała się Natalia.

- Uhm, widzę. - Rourke popatrzył na nią przez chwilę i znów odwrócił wzrok w stronę coraz wyraźniej widocznych zabudowań. Na wieży ciśnień stojącej niedaleko ogrodzenia coś błyskało. Mogło to być szkło celownika.

- Kiedy dam znak, pójdziecie szybko tyralierą - powiedział głośniej, tak głośno, że mógł go usłyszeć Cole i jego żołnierze oraz Rubenstein. Paul popatrzył przez ramię, skinął głową i spojrzał w kierunku bazy.

On też widział ten błysk” - pomyślał Rourke.

- Tam na wieży chyba siedzi snajper - powiedział. - Jeśli to nie dzikus, to pewnie jeden z ludzi Armanda Teala.

- Jak kula, to kula - warknął Paul, nie oglądając się za siebie. Rourke nic nie odpowiedział. Szedł dalej, obserwując spod przymkniętych powiek światełko na wieży. Czekał, aż światełko przesunie się choćby odrobinę. Wiedział, że im bliżej płotu uda się podejść, tym większe będą ich szansę dostania się do bazy. Snajper - jeżeli to był snajper, a Rourke był pewien, że tak - z pewnością rozpoznał wcześniej pole i zasięg ostrzału. “Na przedpolu powinny być znaki” - myślał John.

- Dwadzieścia jardów stąd, na poboczu, leży kupka kamieni. - Natalia czytała w jego myślach. - Te kamienie są ciemniejsze od innych.

Rourke skinął głową. Snajper będzie się starał nie zdradzić swojej obecności, dopóki nie znajdą się w pobliżu punktu orientacyjnego. Do obliczenia odległości do celu potrzebne było twierdzenie Pitagorasa. Wysokość wieży stanowiła jeden bok trójkąta, odległość od znaku - drugi. Długość trzeciego boku trójkąta wynikała z prostego obliczenia i na tę odległość nastawiało się celownik. W takich warunkach dobry strzelec, dysponujący porządnym karabinem, trafiał w obiekt wielkości gałki ocznej.

Doktor żałował, że nie ma ze sobą swego karabinu. Przy niewiarygodnej precyzji Steyra-Mannlichera SSG, przeznaczonego do walki ze strzelcem wyborowym, snajper na wieży byłby dla niego łatwym celem,

- Poruszył się - mruknęła Natalia.

- Widziałem - przytaknął.

Rourke zastanawiał się, co zrobi siedzący na wieży człowiek z karabinem. Jeżeli on i jego ludzie zdołają się rozproszyć, zanim snajper naciśnie spust, będzie więcej czasu, aby znaleźć jakaś osłonę. Nim tamten strzeli po raz drugi, będzie długo celował. John czuł, że pocą mu się dłonie.

- Kryj się! - wrzasnął. Popchnął Natalię w prawo, sam pobiegł w drugą stronę. Rozległ się głośny trzask. “To nie jest broń wojskowa” - pomyślał. Odbłysk celownika przesunął się w tej samej chwili, w której Rourke zakomenderował:

- Ognia! W górę!

Usłyszał trzaski karabinów Natalii, Cole’a i dwóch żołnierzy. Brakowało tylko charakterystycznego odgłosu dziewięciomilimetrowego MP-40. Rubenstein nie strzelał. Jego broń miała za krótki zasięg. Rourke padł na ziemię, podniósł broń do oka. Wystrzelił raz, drugi, trzeci. Zerwał się na równe nogi i ruszył biegiem naprzód, kiedy z wieży padł kolejny strzał. John biegnąc obejrzał się za siebie. Za nim odezwały się krótkie serie jego towarzyszy. Jeszcze trzy razy nacisnął spust, starając się zwrócić na siebie uwagę snajpera i unieszkodliwić go celnym strzałem. Z wieży znów rozległ się charakterystyczny trzask. Doktor poczuł palący ból ucha. Potknął się.

- Cholera! - wymamrotał odzyskując równowagę.

- John? - W głosie Natalii dało się wyczuć niepokój.

- W porządku! - odkrzyknął.

Jego oddech stawał się coraz cięższy. “Jeszcze tylko dziesięć jardów. Trzeba sforsować ogrodzenie” - pomyślał.

- Uważaj! Prąd! - zawołał za nim Cole.

- Gówno! Za słabe zasilanie! - Rourke nie zatrzymał się. Od płotu dzieliło go pięć jardów.

- Cole! Ty i twoi ludzie przyciśnijcie tego gościa. Paul, Natalia, skaczemy pierwsi!

- To drut kolczasty, John! - wołał Paul.

Rourke nie odezwał się. W biegu zrzucił plecak, zabezpieczył karabin i przerzucił go do lewej ręki. Zaczepił kolbą o drut na szczycie ogrodzenia. Podciągnął się w górę. Słyszał nieustanny huk wystrzałów. Kule z brzękiem odbijały się od blaszanych ścian wieży. Zawisł na ogrodzeniu, własnym ciężarem pociągając druty w dół.

- Paul, skacz!

Rubenstein spadł po drugiej stronie ogrodzenia. Potknął się. Zaklął.

- Teraz Natalia!

Kolba karabinu Johna zaczęła się powoli osuwać. Zacisnął dłoń na łańcuchu. Druty zachrzęściły. Chwilę potem kobieta była już po drugiej stronie. Rourke widział, jak miękko niby kot wylądowała i pobiegła dalej, strzelając ciągle z M-16. Dołączyła do Rubensteina, który biegł lekko utykając.

- Cole!

Rourke czuł, że ramię pali go nieznośnie. Był u kresu sił. Płot zachwiał się pod ciężarem Cole’a. Tuż za nim przedostawali się przez ogrodzenie jego dwaj żołnierze. Kanonada dobiegała teraz z wnętrza bazy. Oprócz karabinów szturmowych odezwał się cichszy trzask broni Rubensteina: strzał i następny, i jeszcze jeden.

Nagle kula snajpera przecięła łańcuch w ogrodzeniu, który zahaczył o pas karabinu doktora. John zostawił broń i z wysiłkiem przerzucił ciało na drugą stronę metalowego parkanu. Upadł ciężko na nogi, stracił równowagę i potoczył się po ziemi. Wstając namacał pod lewą pachą pistolet typu Detonics 45s i drugi, taki sam, pod prawą. Pobiegł za innymi.

Kiedy byli już na drodze, snajper strzelił znowu. Kule zagrzechotały na betonie, niebezpiecznie blisko jego stóp. Strzelano także z przypominającego wyglądem bunkier budynku, oddalonego o sto jardów od miejsca, w którym teraz znajdował się Rourke.

Za chwilę Rourke dołączył do swoich. Niedaleko nich znajdowała się wartownia. Ukryci za nią Natalia i Paul strzelali w kierunku wieży ciśnień. Z tej odległości strzały Rubensteina były jednak zupełnie bezskuteczne. Natalia pruła równymi, potrójnymi seriami z M-16. Dopadłszy wartowni John oparł się o ścianę łapiąc oddech. Skulił się z bólu. Ukrył głowę między kolanami. Major Tiemerowna strzeliła raz jeszcze i pochyliła się nad nim.

- Twoje ucho...

- Nic mi nie jest. A co z tobą? - spytał. - Jak twój brzuch po tym skoku?

- W porządku. Jesteś niezłym chirurgiem. Pozwól mi teraz zerknąć na twoje ucho.

- Nie ma czasu.

- Pokaż mi je - zdecydowała stając nad nim. - Paul, chodź tu! - Rubenstein odwrócił się. Natalia oddała mu swój karabin.

- Spróbuj tym - powiedziała.

- Dobra. - Kiwnął głową, poprawiając okulary w drucianych oprawkach i znów wychylił się zza węgła wartowni. Tym razem odgłos strzału z wieży zabrzmiał donośniej.

- Snajper ma prawdopodobnie H & H - rzuciła mimochodem Natalia.

- Uhm - przytaknął Rourke. Syknął z bólu, kiedy dotknęła jego ucha

- Paul - zagadnął. - Co z twoją nogą?

- Nic, lekko ją skręciłem, ale rozruszała się w biegu.

- Okay. - John zacisnął zęby z bólu, kiedy Natalia badała ranę.

- Będzie blizna. Masz dużo szczęścia. Jak to mówią w waszych amerykańskich filmach - “draśnięcie”. Mnóstwo krwi i malutkie rozdarcie górnej części ucha zewnętrznego.

- Małżowiny - poprawił ją John.

- Ty, doktorze, nazywaj to sobie małżowiną. Ja, major KGB, przeszkolona tylko w zakresie pierwszej pomocy, będę mówiła: “górna część ucha zewnętrznego”.

- Dobrze już, dobrze - jęknął Rourke.

- Sporo krwawiło. Nie sądzę, żeby było niebezpieczeństwo infekcji. Czy apteczka jest w twoim plecaku?

-Ty ją masz.

- Krwawienie ustaje.

- Dobra! Startujemy z Paulem do wieży ciśnień. - Rourke wstał i przesunął się bliżej węgła budynku.

- Cole? - zawołał.

- Tutaj! - Głos kapitana dobiegł zza samochodu zaparkowanego tuż obok drugiej bramy. Brama była przymknięta, ale doktor nie zauważył żadnych zamków.

- W tym budynku siedzi trzech albo czterech facetów - zawołał Cole.

- Zwiąż ich ogniem! - rozkazał Rourke. Zwrócił się do Rubensteina. - Oddaj Natalii jej karabin. Lecimy przez bramę, potem ty na lewo, ja na prawo. Za bramą znajdź sobie jakąś osłonę i ani na moment nie przerywaj ognia. Ja będę się wspinał na górę.

- Może ja... Ty jesteś przecież ranny.

- Nie - zaprzeczył John. - Natalia, ty cały czas ładuj w snajpera, żeby ten nie wychylił nosa, tymczasem my z Paulem sobie pobiegamy. Kiedy zacznę się wspinać, daj Paulowi wsparcie ogniowe. Nic nam nie będzie, z tej odległości na nic mu się zda celownik.

- Tak jest! Tylko bądź ostrożny - poprosiła czule.

- Jak wiesz, zawsze uważam na siebie. - Rourke uśmiechnął się. Wyciągnął oba Detonics’y i spojrzał na Paula. - Gotowy? -zapytał.

- Pewnie - uśmiechnął się Rubenstein. - Rankiem nic tak dobrze nie robi człowiekowi, jak solidna bieganina pod ostrzałem.

Natalia roześmiała się. John nie miał już ochoty na żarty.

- Idziemy! - rzucił przez zaciśnięte zęby.

Pobiegli. W drodze do bramy Rourke wyprzedził Rubensteina o pół kroku. Całym swoim ciałem naparł na wrota, aż otwarły się szeroko.

- Będę pierwszy! - krzyknął Paul. Doktor roześmiał się:

- A gówno! - odkrzyknął, pochylając się w biegu. Obie dłonie zacisnął mocno na rękojeściach pistoletów. Stopy dudniły na betonowej nawierzchni placu, a każdy krok odbijał się echem w całym ciele. John czuł, że ucho znów zaczyna wypełniać ciepła wilgoć. Zerknął w lewo. Nowojorczyk jeszcze go nie wyprzedził, ale trzymał tempo, w biegu poprawiając okulary. Zbliżał się właśnie do jeepa.

- Uważaj Paul! Może rąbnąć w bak! - ostrzegł Rourke.

- Dobra!

Serce Rourke’a waliło jak oszalałe. Uśmiechnął się sam do siebie. Rubenstein był jednak młodszy. Nad jego głową rozległ się huk wystrzału i przeciągły gwizd kuli, odbitej od jeepa, za którym schronił się Paul. Broń Rubensteina zagrała. Doktor z trudem chwytał oddech. Grad karabinowych kul uderzył w drewniane belki - ktoś strzelał z położonego nie opodal niskiego baraku.

- Cole! - ryknął John zastanawiając się, czy kapitan go słyszy i czy w ogóle zdaje sobie sprawę, że nadal jest im potrzebne wsparcie. Osiągnęli cel, ale snajper na wieży nadal działał. Serie z karabinu, odbijające się od belek, wymierzone były w Rourke’a.

Starannie zabezpieczył oba Detonics’y, schował je do kabur. Zaczął wspinać się powoli po ukośnych, krzyżujących się belkach. Zaśmiał się w duchu. Wiele lat temu, kiedy chodził do szkoły średniej, paru kumpli chciało go namówić, żeby wspiął się na wieżę ciśnień i farbą w sprayu uwiecznił na niej nazwę lokalnej drużyny futbolowej. Właśnie zbliżały się rozgrywki. Wtedy odmówił, uznając to za wandalizm. Teraz też piął się na wieżę, tylko że zamiast pojemnika z farbą miał ze sobą dwa automatyczne pistolety, rewolwer Magnum 357 i nóż. “Ironia losu” - pomyślał.

Posuwał się naprzód. Kule karabinowe coraz częściej bębniły w belki obok niego. Jak gdyby w odpowiedzi zagrała broń Cole’a i jego ludzi. Strzały rozległy się też z pozycji zajmowanej przez Natalię. Te strzały miały bronić jego życia. Pełzł pod gradem kul w kierunku galerii okalającej wieżę, skąd strzelał snajper. Do przebycia pozostało mu jeszcze około trzydziestu stóp. Rourke słyszał terkot półautomatu Rubensteina i huk karabinu snajpera. Jeszcze dwadzieścia stóp... Chwycił poprzeczkę nad głową, ale przestrzelone drewno nagle złamało się. Na moment stracił równowagę. W końcu z trudem uchwycił ukośną podpórkę galerii i zawisł w powietrzu. Znalazłszy oparcie dla nóg, znowu podjął wspinaczkę.

Ogień przeciwnika osłabł. Wzrastało natężenie ognia osłony. “Kiedy wreszcie uciszę snajpera, ci na dole będą mogli zbliżyć się do baraku” - pomyślał.

Znalazł się wreszcie tuż pod parapetem wieży czekając, aż usłyszy strzał. Huknęło. Dobiegł go odgłos pośpiesznego szczęku zanika. Podciągnął się w górę i wdrapał na galerię. Porwał Pythona z kabury na biodrze właśnie w chwili, gdy strzelec odwrócił się.

- John? John... ty tutaj? - Na zszarzałej ze zmęczenia twarzy mężczyzny pojawił się dziwny uśmiech.

Rourke opuścił lufę.

- Armand Teal - szepnął.

Teal odwrócił się w kierunku placu i krzyknął najgłośniej, jak mógł:

- Przerwać ogień! To przyjaciele! Przerwać ogień! Strzelanina z bunkra umilkła. W dole ludzie zaczęli wychodzić ze swych kryjówek.

Rozdział II

 

Grób był płytki, ale Millie Jenkins była mała. Ta niewielka ilość ziemi powinna wystarczyć, aby ukryć na zawsze ciało dziecka.

Sarah Rourke skończyła kopanie. Odłożyła na bok łopatę. Ręce piekły od chropowatego trzonka.

Jeszcze raz zmierzyła spojrzeniem głębokość dołu. Dreszcz przebiegł jej po plecach. John nazwał kiedyś to uczucie “rodzajem mimowolnego paroksyzmu”. Ona określała to po prostu słowem “panika”.

- Jest wystarczająco głęboki - szepnęła.

Popatrzyła na syna. Michael klęczał na pryzmie ziemi. Miał umorusaną buzię. Otarł pot z czoła, brudząc się jeszcze bardziej.

- Jest już dość głęboki - powtórzyła powoli.

- Zabiję ich. Wszystkich. - Usłyszała za sobą. Odwróciła się. To był Bill Mulliner.

- Nie, nie zabijesz nikogo - szepnęła. - Masz matkę, którą musisz się opiekować i także nam musisz pomóc.

Przez długą chwilę patrzyła na Billa. Potem wzięła Michaela za rękę. Zdjęła z dłoni syna kolorową chusteczkę, zastępującą bandaż. Krwawienie już ustało.

- Umyj ręce, synku. Będzie trochę bolało. Weź mydło i wodę utlenioną.

- Ty też musisz umyć ręce - uśmiechnął się chłopiec, ale jego oczy patrzyły na matkę z dorosłą powagą.

Trzymała go wtedy za rękę. Ta sama kula zraniła ich oboje.

- Umyję - obiecała. - Kiedy już pochowamy Millie.

- No to ja też... kiedy już pochowamy Millie. Sarah pokiwała głową.

Mary Mulliner stała obok zatopionego w modlitwie syna. Córeczka Sarah, mała Annie, patrzyła nieruchomo na owinięte w koc ciało swojej koleżanki. Bawiły się razem od tego ranka, który nastąpił po Nocy Wojny.

- Mamo - zapytała, podnosząc wzrok na matkę. - Czy robaki zjedzą Millie? Czy zjedzą ją całkiem? W telewizji mówili raz o takim panu, którego pogrzebali i robaki...

- Annie, przestań! - Sarah puściła dłoń Michaela, rzuciła się na kolana i przytuliła córkę. Mała rozpłakała się.

- Millie tu już nie ma. Poszła do... - Sarah starała się wytłumaczyć dziecku, gdzie jest teraz Millie, ale nie potrafiła powstrzymać szlochu.

- “Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...” - Uniósł się nad głowami klęczących stłumiony, ochrypły śpiew Billa. Po chwili podjęła psalm jego matka:

-“... Panie wysłuchaj głosu mego...”

Dzieci płakały cicho. Sarah starała się śpiewać:

- “... Nachyl swe ucho na głos mojego błagania...” - z trudem wydobywała głos z zaciśniętego gardła.

Grób przykryto kamieniami zebranymi przez dzieci, kamykami różnych kształtów i kolorów. Niektóre z nich Sarah, niegdyś pasjonatka jubilerstwa, potrafiłaby nazwać, innych nie znała. Bill, z jednym M-16 w ręce, z drugim przewieszonym na ukos przez plecy, spoglądał w bok. “W stronę grobu” - pomyślała Sarah.

- Ciekawe, czy David Balfry się wydostał? - Głos Billa był niewyraźny, jak gdyby coś utkwiło mu w gardle. - Pete Critchfield nawiał... No i powinien być jeszcze jakiś Ruch Oporu... Znajdziemy ich. Znajdziemy bezpieczne miejsce dla pani, pani Rourke... i dla mamy.

- Tak, Bill - powiedziała Sarah bez przekonania

- Na pewno - rzekł Bill.

Sarah nie odpowiedziała. Nie mieli wyboru. Po całej okolicy włóczyły się sowieckie oddziały. Nie mieli już dokąd iść.

- Tak, Bill - powtórzyła.

Rozdział III

 

Trupie, widmowe światło” - pomyślał pułkownik Nehemiasz Rożdiestwieński, patrząc na umieszczony za szybą przezroczysty, cylindryczny sarkofag, spowity w błękitną, fosforyzującą mgiełkę. Sarkofag był połączony z konsolą pełną migocących, kolorowych światełek. Pułkownik zwrócił się do doktora Wostowa, który stał z tyłu.

- Kiedy będziecie znać wyniki, towarzyszu doktorze?

- Zdajecie sobie sprawę, pułkowniku - siwy lekarz zdjął okulary i wykonał nieokreślony gest fajką - że przeprowadzenie prób w warunkach polowych to jedyny miarodajny sposób oceny...

- Wiecie przecież, towarzyszu doktorze, że teraz taka próba jest całkowicie niemożliwa.

- Nie umknęło to mojej uwadze, towarzyszu pułkowniku. Rożdiestwieński obserwował odbicie swoje i doktora w szybie, oddzielającej ich od wirujących błękitnych świateł i przypominającego trumnę przedmiotu.

- Może, gdyby udostępniono mi więcej szczegółów dotyczących tego amerykańskiego “Projektu Eden”...

- Dostarczono wam, towarzyszu doktorze, tyle danych naukowych związanych z “Projektem Eden”, ile mogliśmy zdobyć.

- A więc może... towarzyszu pułkowniku, sami nie macie wystarczających danych. - Wostow na powrót założył okulary i uniósł brwi.

- Jeżeli w tym projekcie Amerykanie pokładali tak niezachwiane nadzieje, to najwyraźniej musieli wiedzieć coś, czego my nie wiemy. Coś, o czym prawdopodobnie powinniśmy wiedzieć, żeby osiągnąć sukces.

- Badany był ochotnikiem, prawda?

- Ten człowiek w środku? Zważywszy na możliwości wyboru między udziałem w eksperymentach a natychmiastową egzekucją... Tak, myślę, że można go nazwać ochotnikiem, towarzyszu pułkowniku.

- Daje jakieś oznaki życia?

- Dane, które posiadamy, nie precyzują, jaki ma być wynik eksperymentu. Nie wiemy, czy badany człowiek powinien dawać jakiekolwiek oznaki życia. Badania płynów ustrojowych nie dały pozytywnych rezultatów. Nie możemy jeszcze nic powiedzieć o zachowaniu się w tych warunkach tak skomplikowanego mechanizmu, jakim jest całe ciało ludzkie.

- Jego stan fizyczny był doskonały, prawda? - spytał pułkownik.

Wostow uśmiechnął się. Zdjął okulary i ssał ustnik fajki, jak gdyby układał w myśli odpowiedź. “Zupełnie jak nauczyciel w szkole dla niedorozwiniętych” - pomyślał Rożdiestwieński.

- Nie ma osobnika, którego stan fizyczny byłby doskonały - powiedział doktor. - Chociażby wy, pułkowniku. Widziałem waszą kartotekę medyczną, jak zresztą wszystkie kartoteki elitarnego korpusu KGB. Wasza waga, ciśnienie krwi i inne wyniki są idealne dla waszego wieku i budowy. Wielu chciałoby być tak blisko stanu stuprocentowego zdrowia jak wy, towarzyszu.

- Ale? - uśmiechnął się Rożdiestwieński.

- Ale: czy ta chodząca doskonałość nigdy nie miała kataru? Nagłego i niewytłumaczalnego ataku bólu, który po pewnym czasie ustępował? Gdybyście doskonale znali ludzkie ciało, nasze zadanie byłoby proste. Nie wiemy, na przykład, czy nasze doświadczenie nie uruchomi procesu rozrostu potencjalnie nowotworowych komórek w organizmie. Ponadto jest jeszcze jedna kwestia, której nie rozwiązały dotychczasowe badania sowieckich naukowców: żyjące ciało z martwym mózgiem jest bezużyteczne.

- Nie odpowiedział dotąd pan na moje główne pytanie. - Rożdiestwieński ponownie utkwił wzrok w cylindrycznym kształcie za szybą. Sponad przezroczystej pokrywy unosiła się niebieskawa mgiełka. Twarz człowieka wewnątrz była sina, rysy stężałe. - Kiedy będziemy to wiedzieć?

- Dołożę starań, żeby możliwie najszybciej znaleźć odpowiedź.

- Akcja “Łono” nabrała już rozmachu, napływa broń i zapasy. Jeśli wasz eksperyment nie powiedzie się...

- Wtedy - Wostow uśmi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin