Piotr Głuchowski, Marcin Górka - Karbala.doc

(10533 KB) Pobierz
Karbala

              SPIS TREŚCI

              WSTĘP

              MAPY

              KARBALA

              Część I. „KALI”

              1. Nowy temat

              2. Trening

              3. Saddam

              Część II. ŚMIERĆ JAK ZŁODZIEJ

              4. Bieg grzmotu

              5. Camp Lima

              6. Trzy salwy

              Część III. ARMIA MAHDIEGO

              7. Droga do katastrofy

              8. Krew na piasku

              9. Dolina śmierci

              10. Byłem ranny

              11. Sztandar dżihadu

              12. Czarny turban

              13. Strefa w ogniu

              Fotografie

              Część IV. OSTATNIA LINIA OPORU

              14. Krwawa Aszura

              15. Przed burzą

              16. Strzelaj, kurwa!

              17. Overkill

              18. Wodzu, wytrzymamy!

              19. Śmierć na VHS

              Część V. ŻELAZNA SZABLA

              20. Bandyci

              21. Mam to w dupie!

              22. Strefa Zero

              23. Cierpliwy snajper

              24. Trójkąt śmierci

              25. Ostatnia reduta

              26. Kolorowe piórniki

              Fotografie

              Część VI. KONIEC PIEŚNI

              27. Torba z herbem

              28. Na szosie

              29. Historia nas oceni

              30. W defensywie

              31. Psy z Karbali

              32. Pożegnalny pocałunek

              Część VII. BUZDYGAN

              33. Zwożenie trumien

              34. Ajdik

              35. Tchórzostwo i odwaga

              36. Dom Weterana

              Fotografie

              Załącznik 1. Lista obrońców City Hall

              Załącznik 2. Płynie w nas gorąca krew

              Załącznik 3. Generał Gruszka do czytelników „Karbali”

              Główne źródła

              Podziękowania

 

 

              WSTĘP

              Przez niemal dekadę wydarzenia, które tu rekonstruujemy, były tajemnicą.

              Na początku kwietnia 2004 r. polscy żołnierze stoczyli w irackim mieście Karbala bitwę o miejscowy ratusz połączony z posterunkiem policji i aresztem. Bitwę, która określana jest obecnie w literaturze jako

              „największe starcie bojowe sił zbrojnych RP od czasu II wojny światowej”. Batalię wygrali. Skąd zatem milczenie?

              Kłopot w tym, że zwiadowcy z 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej pod dowództwem kapitana Grzegorza Kaliciaka, szturmani z Bielska-Białej, dwa Oddziały Szybkiego Reagowania, żołnierze plutonu o kryptonimie Hammer oraz grupa logistyków – całe to pospolite ruszenie strzelało do przeciwników, których status nie był i nie jest jasny. Terroryści, powstańcy, partyzanci, zrewoltowani mieszkańcy czy może zdesperowani cywile.

              W dodatku akcja od początku była wielką improwizacją. Rebelia szyickiej Armii Mahdiego kompletnie zaskoczyła dowództwo polskiego kontyngentu wojskowego, nasze nieudolne Wojskowe Służby Informacyjne i szefostwo polskiej strefy odpowiedzialności zwanej wówczas w tabloidowych mediach „województwem irackim”. W drugiej połowie kwietnia rozeźleni naszą dezorganizacją Amerykanie zostawili nam z owego „województwa” jedynie połowę powierzchni. I zabrali się do robienia krwawych porządków tam, gdzie my dopuściliśmy do bałaganu.

              Najważniejsze jest jednak to, że choć polski kontyngent nie poradził sobie samodzielnie z Armią Mahdiego i musieli nam przyjść z odsieczą żołnierze US Army, to kapitan Kaliciak i awaryjnie skrzyknięci ludzie pod jego komendą poradzili sobie z ponaddziesięciokrotnie liczniejszym przeciwnikiem doskonale. Książka jest hołdem oddanym ich odwadze.

              Piotr Głuchowski, Marcin Górka

             

             

             

 


Karbala

 

              Gdy sytuację z ratusza w Karbali przeniesie się do komputera, do systemów symulacji pola walki, program ocenia ją jako bezwyjściową, a jedynym ratunkiem jest poddanie się.

              Podpułkownik GRZEGORZ KALICIAK,

              dowódca obrony City Hall

 


KARBALA

 

              Noc z 4 na 5 kwietnia 2004 r., środkowy Irak. 570-tysięczne miasto Karbala, stolica

              prowincji o tej samej nazwie. Plac w centrum miasta między ulicami Proroka

              Mahometa i Al-Dżumhurijja, czyli Republiki

              Jest ciemno i bardzo gorąco. Na pylistym, zasłanym gruzem i szmatami majdanie dopalają się zgliszcza kilku aut. Kilkadziesiąt czarnych sylwetek zjawia się w jednym momencie. Nie sposób ich policzyć –

              wszyscy są w ruchu. Cholernie ich dużo.

              Powstańcy atakują już po raz enty. Polacy słyszą trzaski pojedynczych strzałów, serie z kałasznikowów i głośniejszy od nich grzechot pocisków wbijających się w mury gdzieś blisko. W szkłach noktowizora wyraźnie widać rozbłyski z luf. Biegnący Arabowie są jakieś pięćdziesiąt metrów od linii obrony. Zza ich pleców wyjeżdża motocyklista. Nisko pochylony pędzi z rykiem silnika, już wszystkich wyprzedził.

              Na tylnym siedzeniu jego zdezelowanej hondy siedzi wyprostowany pasażer z karabinem w rękach.

              Ubrany w luźny, czarny dres z jaśniejszymi pasami, na głowie – kominiarka. Strzela w stronę obrońców ratusza jedną długą serią. Żołnierze z trudem biorą ruchomy punkt na cel. Kule z karabinów Beryl wzbijają ciemnoszary żwir, odłupują kawałki betonu przed kołami motocykla. Ale żadna nie trafia.

              Ostrzeliwany motocyklista robi ostre zakręty, wymija dymiący wrak terenowej toyoty pośrodku placu, jest już ledwo piętnaście metrów od ogrodzenia z drutu kolczastego, gdy wreszcie traci kontrolę nad maszyną i obaj z pasażerem w dresie wypadają z siedzisk. Kierowca koziołkuje, ten z karabinem, padając, jeszcze usiłuje strzelać, ale właśnie kończy mu się magazynek.

              Otoczeni w ratuszu zwiadowcy i komandosi – jedni przyczajeni na dachu, inni skryci za parapetami okien – szatkują obu napastników kulami. Z tej odległości mogą dostrzec czarne rozbryzgi krwi. Wciąż biegnący przez plac i ulicę bojownicy też muszą doskonale widzieć straszną śmierć towarzyszy, ale nikt z nich nie zwalnia. Sprawiają wrażenie, jakby każdy chciał tej nocy zostać męczennikiem. Krzyczą, strzelają, jedni padają, inni się chwieją, ale biegną dalej. Coraz więcej ich leży – już przynajmniej dziesięciu. Umierają w męczarniach: rozerwane klatki piersiowe, odstrzelone dłonie i fragmenty twarzy, krew tryskająca z tętnic. Tylko na filmach trafiony kulą człowiek rozrzuca ręce, wzdycha i umiera.

              W rzeczywistości wygląda to straszniej. Do żadnego z tych ludzi nie podbiegnie lekarz. Już chyba lepiej mają ci, których wybrali sobie strzelcy wyborowi. Kula kalibru 7,62, trafiając w serce lub mózg, kończy wszystko przynajmniej szybko.

              Snajperzy wykonują robotę precyzyjnie, jak automaty. Cel – strzał. Cel – strzał. I następny cel… Nie ma chwili na sprawdzanie efektów. Spomiędzy czteropiętrowych domów, trochę wyższych biur

              i podniszczonych hoteli, zza grubych pni i rozłożystych koron drzew wyłaniają się już kolejne uzbrojone grupy. Jedni mają na głowach wełniane czapki przewiązane zielonymi opaskami – to kolor islamu i zarazem „znak firmowy” powstańców – inni kufijje albo chusty arafatki zaplątane tak, że odsłaniają tylko oczy. Chodzi o to, żeby wyglądać groźnie – bo przecież w ciemności i tak nikt by żadnego partyzanta nie rozpoznał. A poza tym, kto i po co miałby ich poznawać? Dla Polaków ci, którzy biegną, to anonimowy tłum, zagrożenie pozbawione twarzy i imienia, obietnica śmierci w razie niepowodzenia.

              Ci w jasnych szarawarach i długich diszdaszach, które polscy żołnierze nazywają sukmanami, są lepiej widoczni. Blade plamy ich szat stanowią łatwy cel. I oni giną pierwsi. Inni, w ciemnych i piaskowych uniformach militarnych, lepiej się zlewają z tłem. I biegną, to znaczy żyją średnio o kilka, kilkanaście sekund dłużej. Jednemu prawie się udało dopaść stalowych zasieków, nim krótka seria z karabinu szturmowego przeorała mu serdak – i wnętrzności. Teraz kona na plecach, rzężąc i drżąc jak galareta.

              Unosi lekko głowę i rozchwianą dłoń, próbuje odwrócić twarz, jakby wzywał pomocy albo jakby w ostatniej chwili życia dodawał otuchy swoim. Spod jego wystrzępionej brązowej kamizeli wypływa na wierzch coś czarnego i połyskliwego. Gdyby ktoś się bliżej przyjrzał, dostrzegłby też krwawy bąbel wielkości jabłka, który wyrasta z ust umierającego. Ale nikt z obrońców nie ma czasu patrzeć ani na niego, ani na żadnego innego z unieszkodliwionych. Ci, którzy pędzą i strzelają, są coraz bliżej.

              Cała ta sytuacja wygląda na jakąś piekielną grę. Niewidzialna ręka pcha opętanych wprost pod śmiercionośny ołowiany prysznic. Z drugiej strony – ogarnięci nie mniejszym amokiem obrońcy. Wiedzą, że nie mają dokąd uciec. Jeżeli napastnicy wedrą się do środka – nikogo nie oszczędzą. Nikogo nie zabierze stąd helikopter. Trudno sobie wyobrazić ewakuację z dachu budynku w sytuacji, kiedy sześćdziesiąt metrów obok niego czają się przeciwnicy gotowi zestrzelić śmigłowiec. Na ostateczność są więc granaty. Gdyby Arabowie wdarli się do budynku, Polacy mogą ich tylko obrzucić z góry ładunkami.

              Dach to będzie ich ostatnia linia oporu. Po niej – śmierć.

              Terkot karabinów po obu stronach nie ustaje.

              Skryci w rozgrzanym betonowym budynku żołnierze są jednocześnie i podnieceni, i otępiali. Ci ułożeni na dachu – tak samo. To stan nie do porównania z czymkolwiek innym poza bitwą. Nie chce się jeść, nie chce spać, wystarcza woda i papierosy. Człowiek mówi głośno i szybko, nieświadomie powtarza słowa dwa razy.

              – Balkon na dole po lewej, lewej! Spod niego wychodzą, są nowi! Mam czterech. Czterech!

              – Widzę ich! Widzę!

              Beryle w rękach warczą, ich klekot odbity od wnętrz ratusza i przez to zwielokrotniony rozbija bębenki w uszach. Stopery niewiele tu pomagają.

              Na kamienistym parkingu, na betonowym placu, na zapylonych ulicach – wszędzie wokół bronionego

              budynku śmierć zbiera potworne żniwo.

              Grzegorz Kaliciak po latach: – Szli na nas godzinami, falami… jak Turcy na Kamieniec Podolski. Tylko tej pierwszej nocy padło ich przeszło pół setki.

              **

 

              Połowa maja 2004 r. Środkowy Irak, prowincja Babil. Camp Babylon, obóz

              wielonarodowej dywizji pod polskim dowództwem.

              Brudnozielony helikopter Sokół ląduje w tumanach żółtawego pyłu wśród ruin starożytnego Babilonu, niedaleko rozszabrowanego niemal do gołych ścian pałacu Saddama Husajna. Z maszyny wysiada dowódca środkowo-południowej strefy odpowiedzialności Mieczysław Bieniek z ekipą Telewizji Polskiej. Generał – 53-letni, wąsaty, z posiwiałymi skroniami – szybko odchodzi od huczącej maszyny.

              Poprawia na nosie ciemne raybany. Dziennikarz i operator kamery – również w okularach przeciwsłonecznych – mają jeszcze jakieś problemy z wytaszczeniem sprzętu. Musi im pomóc jeden z żołnierzy, którzy właśnie podbiegli.

              Temperatura w słońcu przekracza czterdzieści stopni, łopaty śmigłowca zwalniają. Przy helipadzie czeka już piaskowobrunatna, kiepsko opancerzona terenówka z wyciągarką na masce i stanowiskiem strzelca nad dachem szoferki. To polski honker, czyli bojowa wersja łazika Tarpan, którego konstrukcja pamięta jeszcze głęboką komunę. Podobnych wozów używają w kraju straż pożarna, leśnicy, nawet strażnicy gminni. Dzisiaj auto z biało-czerwoną plakietką na drzwiach zawiezie generała i dziennikarzy do Karbali, pod budynek ratusza. Choć droga liczy ledwo kilkadziesiąt kilometrów, silnie chroniony konwój jedzie przeszło godzinę. Pod koniec – już w ciasnych uliczkach karbalskiego centrum – wóz z Bieńkiem i towarzyszące mu większe transportery z wojskiem kilkakrotnie stają. Raz zatrzymuje ich procesja odzianych na czarno szyitów. Na czele idzie mężczyzna w kufijji i sukni, która przypomina sutannę katolickiego księdza. W ręce trzyma mikrofon, na plecach niesie pielgrzymkowy głośnik. Jego ochrypłe zawołania powtarzane przez dziesiątki gardeł tworzą coś na kształt marszowej melodii, która przypomina – o ironio! – przyśpiewki amerykańskich marines. Innym razem konwój z generałem Bieńkiem czeka, aż grupa Irakijczyków przepchnie zepsutą furgonetkę stojącą w poprzek ulicy.

              W normalnych warunkach jadący wojskowi po prostu roztrącają tarasujące drogę przeszkody, ale teraz z żołnierzami jedzie telewizja, więc wszyscy udają spokojnych. I tylko komandosi w czerwonych beretach za każdym razem czujnie obserwują dachy okolicznych domostw. W tym mieście zawsze można

              – i należy – spodziewać się zasadzki.

              Wreszcie dojeżdżają na miejsce.

              City Hall to prostopadłościenny gmach o trzech kondygnacjach i pomarańczowo-siwej elewacji z nieotynkowanej cegły. Żeby było ładniej, płaszczyzna murów podzielona jest pionowymi niebieskimi występami, nad którymi wymurowano ostre arabskie łuki. Całość sprawia wrażenie skleconej naprędce z przypadkowych elementów, jakby ktoś to budował systemem gospodarczym. W dodatku budowla –

              od kwadratowych podcieni w parterze po satelitarne anteny na dachu – podziurawiona jest teraz pociskami różnego kalibru. Kule i odłamki przeorały nawet wąskie wewnętrzne dziedzińce, podobnie jak pień rosnącego opodal starego drzewa, metalowe słupy instalacji elektrycznych i znaki drogowe na placu przed głównym wejściem. Beton pod stopami nosi jeszcze czarne ślady po czymś, co musiało się tu niedawno palić. Wprawne oko dostrzegłoby także zbrązowiałe plamy krwi.

              Mieczysław Bieniek zdejmuje okulary, odsłaniając wysoko podniesione – jakby w zdziwieniu – brwi.

              Będzie pozował do kamery przed największą bramą ratusza, pomiędzy kamiennymi zaporami. Obok niego

              – i nieco z tyłu – zajmują miejsca postawni mężczyźni w piaskowych mundurach polowych z niewielkimi biało-czerwonymi naszywkami na ramionach. Jedni w beretach, inni w ocieniających twarze kapeluszach.

              Generał ma dzięki nim właściwe tło. Reporter TVP wyciąga rękę z mikrofonem, kamera pracuje. Bieniek

              – wysokim głosem z odrobiną szelestu – zwięźle informuje widzów w Polsce, że podczas niedawnej rebelii Muktady as-Sadra, o której rodacy w kraju już zapewne słyszeli, jego żołnierze stanęli na wysokości zadania.

              – Mimo realnego zagrożenia nie opuścili siedziby władz prowincji, współpracując z lokalnymi siłami bezpieczeństwa oraz z przyjazną lokalną ludnością.

              Dziennikarz cofa mikrofon, operator kamery chce jeszcze nagrać jakąś „naturalną” sytuację, więc generał podchodzi do jednego z komandosów.

              – Jak idzie robota? – pyta.

              – Panie generale, jest dobrze. City Hall obsadzony przez irackie siły bezpieczeństwa. My wspomagamy.

              **

 

              – Na kampie mówiło się wtedy, że postawili przed kamerami tych, którzy nie brali udziału w obronie ratusza, by nie chlapnęli przypadkiem dziennikarzom, co się tam działo naprawdę – powie nam dekadę później ranny w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin