Kay Guy Gavriel - Tigana.rtf

(3465 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

GUY GAVRIEL KAY

 

 

 

TIGANA

(Przełożyła: Agnieszka Witecka)

 

 

SCAN-dal

 

Podziękowania

 

Przy powstawaniu tego dzieła służyło mi pomocą oraz udzieliło wsparcia bardzo wiele osób. Serdecznie im za to dziękuję. Sue Reynolds po raz kolejny zaproponowała mi mapę, która nie tylko odzwierciedlała rozwój mojej opowieści, lecz także nim kierowała. Rex Kay i Neil Randall wspierali mnie swoim entuzjazmem oraz służyli wnikliwymi komentarzami od początkowych stadiów powieści do ostatnich poprawek. Jestem im za to ogromnie wdzięczny.

Skorzystałem z wiedzy bardzo wielu osób. Ze szczególną przyjemnością daję wyraz swemu podziwowi dla “Nocnych bitew” (I Benandanti) Carlo Ginzburga. Wiele zawdzięczam też dziełom między innymi Gene Bruckera, Lauro Martinesa, Jacoba Burckhardta, Iris Origo i Josepha Huizingi. Chciałbym także złożyć hołd pamięci dwóch ludzi, których od dawna darzę głębokim szacunkiem i których dzieła oraz źródła inspiracji wytyczyły mi drogę: Josepha Campbella i Roberta Gravesa.

W końcu, mimo że wzmianka autora o roli współmałżonka przy tworzeniu książki często sprawia wrażenie rytuału lub czynności rutynowej, chciałbym dać wyraz swej wdzięczności oraz miłości do mojej żony Laury i podziękować jej za podtrzymywanie mnie na duchu i za rady, którymi służyła mi podczas pisania Tigany w Toskanii i w domu.

 

O wymowie

 

Mając na uwadze czytelników, którzy do takich spraw przywiązują  wagę, winienem może wyjaśnić, że większość imion własnych występujących w tej powieści należy wymawiać zgodnie z zasadami języka włoskiego. I tak na przykład wymawia się wszystkie końcowe samogłoski: Corte ma dwie sylaby, a Sinave i Forese po trzy. Początkowa głoska w wyrazie Chiara jest taka sama, jak w chianti, lecz Certnndo zaczyna się podobnie jak cztery lub czapka.

 

 


Naprzód porzucisz najsłodsze kochania:

To pierwsza będzie z twych losów przygody

Strzała puszczona po łuku wygnania.

Poznasz następnie, jakie gorzkie gody

Spożywać cudzy chleb; jak uciążliwa

Droga wstępować na nie swoje schody.

Dante, Boska Komedia, Raj

Pieśń XVII, 55-60 (tłum. Edward Porębowicz)

 

 

Cóż może zapamiętać płomień? Jeśli pamięta odrobinę mniej, niż jest to konieczne, gaśnie; jeśli pamięta odrobinę więcej, to też gaśnie. Gdybyż tylko mógł nas nauczyć, w czasie gdy płonie, jak pamiętać wiernie.

Jorgos Seferis, “Marynarz Stratis opisuje człowieka”

 

Prolog

 

Oba księżyce stały wysoko, przyćmiewając swoim blaskiem prawie wszystkie gwiazdy. Na brzegach rzeki płonęły ciągnące się daleko obozowe ogniska. Księżycowe światło i pomarańczowe błyski odbijały się w spokojnie płynącej wodzie.

Siedział na brzegu rzeki, oplótłszy rękoma kolana, rozmyślając o śmierci i o swoim życiu.           

Ta noc jest wspaniała. Głęboko wdychał łagodne, letnie powietrze, czuł zapach rzeki, wodnych kwiatów i trawy, patrzył na refleksy błękitnego i srebrzystego światła słuchał delikatnego szmeru Deisy i przytłumionego śpiewu, dobiegającego od strony ognisk. Po drogiej stronie rzeki, gdzie obozował wróg, tez śpiewali Jakoś trudno było ślepo znienawidzić te melodyjne głosy - chociaż tak dyktowałby obowiązek żołnierza. Ale Saevar właściwie nie był żołnierzem i nigdy nie potrafił naprawdę nienawidzić.

Nie dostrzegał ludzi na przeciwległym brzegu. Widział natomiast ogniska i bez najmniejszych trudności potrafił ocenić, o ile więcej było ich niż czekających brzasku Jego rodaków. Dla większości z nich będzie to ostatni świt Nie miał złudzeń - nikt ich nie miał, przynajmniej od czasu bitwy, która rozegrała się nad tą samą rzeką przed pięcioma dniami. Mieli tylko odwagę i przywódcę, któremu prawie dorównywali walecznością dwaj jego młodzi synowie obecni w obozie.

Obaj byli nad wyraz urodziwi. Saevar żałował, ze nigdy nie miał okazji wyrzeźbić posągu żadnego z nich. Oczywiście książę z którym pozostawał w przyjaźni, był jego modelem wiele razy. Saevar nie uważał, by prowadził życie bezużyteczne czy puste. Miał swoją sztukę, radość i podnietę, jakie mu dawała, i doczekał się pochwał od możnych swojej prowincji, a w istocie - całego półwyspu.

Poznał też miłość. Pomyślał o swojej żonie, a potem o dzieciach. O córce, której narodziny przed piętnastu laty przekonały go po części o sensie życia. I o synu, za młodym, by pozwolono mu wyruszyć na północ na wojnę. Pamiętał wyraz twarzy chłopca, kiedy się rozstawali. Nim targały te same uczucia. Przytulił dzieci, a następnie długo, w milczeniu, obejmował żonę. Potem szybko się odwrócił, aby ukryć łzy, niezgrabnie dosiadł konia, nie przyzwyczajony do miecza u boku, i odjechał z księciem na wojnę przeciwko tym, którzy najechali ich zza morza.

Nagle z tyłu, z lewej strony, usłyszał lekkie kroki. Tam właśnie płonęły obozowe ogniska i stamtąd dobiegały głosy splecione w pieśni granej na syrenii. Odwrócił się.

- Uważaj - zawołał cicho - chyba że chcesz potknąć się o rzeźbiarza.

- Saevar? - zapytał ktoś rozbawionym głosem, którego brzmienie natychmiast rozpoznał.

- Tak, mój książę - odrzekł. - Widziałeś kiedyś, panie, tak piękną noc?

Valentin podszedł bliżej - było na tyle jasno, że widział, gdzie stawia nogi - i przysiadł obok.

- Chyba nie - zgodził się. - Spójrz. Vidomniego przybywa, a Ilariona odpowiednio ubywa. Oba księżyce razem tworzyłyby całość.

- Dziwną całość - rzekł Saevar.

- Bo i dziwna jest ta noc.

- Czyżby? Czy jest inna przez to, co robimy tu, na dole? My, śmiertelnicy, pogrążeni w szaleństwie?

- W naszych oczach tak - odparł cicho Valentin. - Piękno, które teraz dostrzegamy, objawi się całkowicie dopiero o poranku.

- A co on nam przyniesie, panie? - wyrwało się Saevarowi. Podświadomie wierzył, że jego łaskawy i dumny książę zna odpowiedź na pytanie, co czeka ich za rzeką. Odpowiedź na wszystkie ygratheńskie głosy i ygratheńskie ogniska płonące na północ od nich. Odpowiedź, co najważniejsze, na straszliwego króla Ygrathu i jego czarną magię oraz nienawiść, którą przynajmniej on, Saevar, wzbudzi w sobie jutro rano bez trudu.

Valentin siedział w milczeniu i patrzył na rzekę. Saevar spostrzegł spadającą gwiazdę, która przecięła niebo na zachód od nich, by pogrążyć się w otchłani morza. Żałował swoich słów - nie była to pora na zadawanie księciu takich pytań.

W chwili, kiedy już miał za nie przeprosić, Valentin odezwał się cichym głosem, tak by nie być słyszanym poza ich ciasnym kręgiem ciemności.

- Chodziliśmy wśród ognisk razem z Corsinem i Loredanem, niosąc pociechę, by pomóc ludziom zasnąć. Cóż więcej można zrobić?

- Obaj są dzielnymi chłopcami. Właśnie myślałem, że nie wyrzeźbiłem podobizny żadnego z nich.

- Szkoda - rzekł Valentin. - Jeśli przetrwa po nas cokolwiek, to właśnie sztuka, to, co robisz. Nasze księgi i muzyka, zielono-biała wieża Orsarii w Avalle. - Przerwał, a po chwili powrócił do poprzedniego wątku. - Tak, to odważni chłopcy. Mają jednak szesnaście i dziewiętnaście lat i gdybym mógł, kazałbym im zostać z ich bratem... i twoim synem.

Był to jeden z powodów, dla których Saevar kochał Valentina: książę pamiętał o jego chłopcu i nawet teraz, w takiej chwili, stawiał go w myślach obok swego najmłodszego syna.

Na wschodzie, gdzieś za ogniskami, nagle zaczęła śpiewać trialla i obaj mężczyźni zamilkli, wsłuchani w jej srebrzysty głos. Saevara ogarnęło wzruszenie, ale wstrzymywał łzy, które mogłyby zostać wzięte za oznakę strachu.

- Nie odpowiedziałem na twoje pytanie, stary przyjacielu - powiedział Valentin. - Tutaj, w ciemności, z dala od ognisk i trosk, jakie przy nich widziałem, prawda wydaje się łatwiejsza. Saevarze, niezmiernie mi przykro, ale prawda jest taka, że my przelejemy więcej krwi; obawiam się, że będzie to cała nasza krew. Wybacz mi.

- Nie ma tu nic do wybaczania - Saevar odparł szybko i stanowczo. - Nie ty, panie, wywołałeś tę wojnę, ani nie mogłeś jej uniknąć czy zapobiec. Poza tym może nie jestem żołnierzem, ale mam nadzieję, że nie jestem głupcem. To było niepotrzebne pytanie: znam odpowiedź. Widzę ją w ogniskach po drugiej stronie rzeki.

- I w czarach - dodał cicho Valentin. - Bardziej w nich niż w ogniskach. Mimo że po zeszłotygodniowej bitwie jesteśmy osłabieni i pokryci ranami, moglibyśmy odeprzeć liczniejszego wroga. Ale on ma do pomocy magię Brandina. Przybył sam lew, nie zaś lwie szczenię, a ponieważ szczenię nie żyje, poranne słońce musi unurzać się we krwi. Czy powinienem się poddać w zeszłym tygodniu? Temu chłopcu?

Saevar odwrócił się z niedowierzaniem do księcia, by spojrzeć na niego w połączonym blasku księżyców. Dopiero po chwili odzyskał mowę i odezwał się stanowczym tonem:

- Zaraz po poddaniu się wróciłbym do domu, wszedł do Nadmorskiego Pałacu i rozbiłbym wszystkie twoje posągi, panie, które kiedykolwiek wyrzeźbiłem.

W chwilę później usłyszał dziwny dźwięk. To Valentin się śmiał, ale takiego śmiechu Saevar nigdy przedtem nie słyszał.

- Och, przyjacielu - powiedział wreszcie książę. - Wiedziałem, że tak zareagujesz. Ach, ta nasza duma. Ta nasza straszliwa duma. Jak myślisz, czy kiedy nas zabraknie, ludzie będą o niej pamiętać?

- Być może - odparł Saevar. - Z całą pewnością będą nas pamiętać. Tu na półwyspie, w Ygrath, w Ouilei, nawet na zachodzie za morzem, w Barbadiorze i całym Imperium. Zostawimy po sobie imię.

- I zostawiamy nasze dzieci - rzekł Valentin. - Te najmłodsze. Synów i córki, które będą o nas pamiętać. Poznają prawdę. Usłyszą opowieści o rzece Deisie, o tym, co tu się rozegrało, a nawet więcej - o tym, kim byliśmy w tej prowincji przed klęską. Brandin z Ygrathu może nas jutro zniszczyć, może najechać nasz dom, lecz nie może odebrać nam imienia czy pamięci o tym, kim byliśmy.

- Nie może - powtórzył Saevar, czując dziwną, nieoczekiwaną lekkość w sercu. - Masz rację, mój książę. Nie jesteśmy ostatnim wolnym pokoleniem. Echa jutrzejszego dnia będą rozbrzmiewały po wsze czasy. Dzieci naszych dzieci będą nas pamiętać i nie ugną się niewolniczo pod jarzmem.

- A jeśli któreś z nich będzie chciało postąpić inaczej - dodał Valentin innym głosem - to znajdą się dzieci czy wnukowie pewnego rzeźbiarza, którzy rozbiją mu głowę, czy będzie ona z kamienia, czy też nie.

Saevar uśmiechnął się w ciemności. Chciał się roześmiać, ale nie znalazł w sobie dość siły.

- Mam nadzieję, panie, jeśli boginie i bogowie dopuszczą. Dziękuję. Dziękuję, że to powiedziałeś.

- Żadne podziękowania nie są potrzebne, Saevarze. Nie między nami i nie dzisiejszej nocy. Niech Triada strzeże i chroni cię jutro i później, niech strzeże i chroni wszystko, co ukochałeś.

Saevar przełknął ślinę.

- Wiesz, panie, że jesteś tego częścią. Częścią tego, co kocham.

Valentin nic nie odrzekł. Dopiero po chwili pochylił się i ucałował skroń Saevara. Następnie uniósł dłoń, a rzeźbiarz, którego wzrok stracił nagle ostrość, uniósł swoją i przytknął ją do dłoni księcia w geście pożegnania. Valentin wstał i odszedł do ognisk swej armii, poruszając się w księżycowym blasku niczym cień.

Śpiew ustał po obu stronach rzeki. Było bardzo późno. Saevar wiedział, że powinien wrócić i na kilka godzin położyć się spać. Trudno mu było jednak porzucić doskonałe piękno tej ostatniej nocy. Rzekę, księżyce, gwiezdne sklepienie, świetliki i blask ognisk.

W końcu postanowił zostać nad wodą. Siedział samotnie w letniej ciemności nad brzegiem Deisy, mocnymi dłońmi oplótłszy kolana. Obserwował zachód obu księżyców i powolne dogasanie ognisk, myślał o żonie, dzieciach i rzeźbach, które będą żyły po jego śmierci, a trialla śpiewała dla niego przez całą noc.

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

Nóż w serce

 

Rozdział l

 

Gdy nadszedł czas jesiennego winobrania, Sandre, diuk Astibaru niegdysiejszy władca miasta i całej prowincji, nagle zmarł w swej wiejskiej posiadłości, znanej z pięknych cyprysów, oliwek i winorośli, gdzie od lat był na wygnaniu.

U jego boku nie znaleźli się żadni ze sług Triady, którzy odprawiliby odpowiednie obrzędy: ani biało odziani kapłani Eanny ani duchowni służący mrocznej Morianie od Portali, ani kapłanki boga Adaona.                     

W mieście Astibar wieści te, przyniesione wraz z wiadomością o śmierci diuka, nie wywołały szczególnego zaskoczenia. Wściekłość wygnanego Sandre na Triadę i jej duchowieństwo, trwająca przez ostatnie osiemnaście lat jego życia, była wszystkim znana, a i od bezbożności Sandre d'Astibar nigdy się nie odżegnywał nawet w czasach kiedy sprawował władzę.

W wigilię Święta Winorośli miasto przepełniały tłumy ludzi z pobliskiej distrady oraz dalszych okolic. W zatłoczonych tawernach oraz khavenach ludzie, którzy nigdy nie oglądali twarzy diuka a w razie wezwania na jego dwór w Astibarze bledliby ze strachu, teraz wymieniali między sobą prawdziwe wiadomości przemieszane z kłamstwami o diuku niczym wełnę i przyprawy.

Diuk Sandre zawsze stanowił temat rozmów i domysłów na całym półwyspie, zwanym przez ludzi Dłonią - i nic po jego śmierci tego nie zmieniło, mimo że Alberico z zamorskiego imperium Barbadioru najechał zbrojnie kraj i wygnał Sandre do Distrady osiemnaście lat temu. Kiedy władza odchodzi, pamięć o niej pozostaje.

Być może dlatego Alberico, który trzymał żelazną ręką cztery z dziewięciu prowincji, a o dziewiątą rywalizował z Brandinem z Ygrathu, ściśle przestrzegał protokołu, a już z całą pewnością  robił to dlatego, że zawsze działał ostrożnie i z rozwagą.

Zanim minęło południe dnia, w którym zmarł diuk, widziano, jak przez wschodnią bramę miasta wyjeżdża posłaniec Alberico. Wiózł ze sobą srebrnobłękitny żałobny sztandar oraz, w co nikt nie wątpił, kondolencje dla dzieci i wnuków Sandre.

W khavenie “Pod Paelionem”, gdzie w tym sezonie zbierali się najdowcipniejsi, ktoś cynicznie zauważył, że gdyby pozostali przy życiu Sandreni nie byli tak nieudolni, to zamiast jednego posłańca tyran wysłałby raczej oddział własnych barbadiorskich najemników. Zanim ucichło wywołane tym rozbawienie, tłumione nieco obawą przed szpiclami, pewien wędrowny muzyk - w Astibarze były ich w tym tygodniu dziesiątki - zaproponował zakład o wszystkie pieniądze, jakie zarobi w ciągu następnych trzech dni, że przed końcem świąt z wyspy Chiara nadejdą wierszowane kondolencje.

- To zbyt wielka okazja - wyjaśnił pewny siebie przybysz, trzymając w dłoniach parujący kubek khavu doprawionego jednym z tuzina likierów stojących na półkach za barem. - Brandin nie omieszka przypomnieć Alberico - i nam wszystkim - że chociaż podzielili oni nasz półwysep, to sztuka i nauka ciążą raczej ku zachodowi, ku Chiarze. Zważcie na me słowa, a kto chce, niech się założy: nim za trzy dni w Astibarze ucichnie muzyka, otrzymamy koślawo zrymowany wiersz zażywnego Doarde lub jakiś pokrętny akrostych Cameny, w którym “Sandre” będzie napisane na sześć sposobów, także na wspak.

Rozległ się śmiech, chociaż znów ostrożny, mimo że była to wigilia święta, kiedy to, zgodnie z tradycją, można było pozwolić sobie na większą swobodę niż w inne dni roku. Kilku mężczyzn mocnych w rachunkach zaczęło szybko obliczać czas żeglugi, uwzględniając stan morza na północ od prowincji Senzio, a potem wzdłuż Archipelagu, i propozycja zakładu grajka została przyjęta. Na tabliczce wiszącej na ścianie “Pod Paelionem” właśnie w tym celu pojawiły się odpowiednie sumy. Astibar było miastem znanym z hazardu.

Jednak już po chwili wszystkie zakłady i pokpiwania poszły w niepamięć. Ktoś w wysokiej czapce z zakręconym piórem otworzył szeroko drzwi khaveny, poprosił o uwagę, a kiedy wrzawa ucichła, oznajmił, że właśnie widziano posłańca tyrana, jak wracał przez wschodnią bramę, tę samą, którą tak niedawno wyjeżdżał; że jechał znacznie szybciej niż poprzednio i że o niecałe trzy mile za nim ciągnie kondukt żałobny diuka Sandre d'Astibar. Pragnął, aby jego ciało było wystawione na widok publiczny przez jedną noc i jeden dzień w mieście, którym niegdyś władał.

Reakcja gości “Pod Paelionem” była natychmiastowa i łatwa do przewidzenia: zaczęli głośno uspokajać wszystkich innych, chcąc, by ich usłyszano w hałasie, który sami robili. Gwar, polityka i spodziewane atrakcje święta powodowały u ludzi wzmożone pragnienie. Obrót był tak duży, że pobudliwy właściciel “Pod Paelionem” zaczął machinalnie dodawać do zaprawianego khavu, który ciągle zamawiano, pełne miarki likieru. Jego żona, bardziej flegmatyczna, nadal oszukiwała wszystkich klientów, dobrodusznie nie wyróżniając nikogo.

- Zostaną zawróceni! - zawołał młody poeta Adreano, z rozmachem stawiając kubek i rozlewając gorący khav na ciemny, dębowy stół największej loży “Pod Paelionem”. - Alberico nigdy na to nie pozwoli! - Jego znajomi i pochlebcy, którzy zawsze gromadzili się przy tym stole, wydali pomruk zgody.

Adreano rzucił okiem na wędrownego muzyka, który tak zuchwale postawił pieniądze na Brandina z Ygrathu i jego dworskich poetów z Chiary. Ten zaś, wielce rozbawiony, z kpiarsko uniesionymi brwiami rozparł się wygodnie na krześle, które jakiś czas temu bezczelnie przysunął do stołu. Adreano czuł się mocno urażony, choć nie wiedział, czy jego uraza bierze się raczej z tak niedbałego przyznania przez muzyka kulturalnej wyższości Chiarze czy z lekceważącego potraktowania wielkiego Cameny di Chiara, którego Adreano przez ostatnie pół roku pracowicie naśladował zarówno w stylu swoich wierszy, jak i w stroju, nosząc dniem i nocą trójwarstwowy płaszcz.

Adreano był wystarczająco inteligentny, by uświadomić sobie możliwość sprzeczności drzemiącą w tych dwu źródłach gniewu, lecz był też bardzo młody i wypił nadmiar khavu doprawionego likierem z Senzio, tak więc świadomość ta pozostała ukryta głęboko pod warstwą jego myśli.

A myśli te nadal skupiały się na owym zarozumiałym wieśniaku. Najwyraźniej przybył do miasta, żeby za garść astinów, które będzie mógł roztrwonić podczas święta, przez trzy dni rzępolić na jakimś wiejskim instrumencie. Jak taki człowiek śmie wejść do najmodniejszej we Wschodniej Dłoni khaveny i posadzić swój wiejski tyłek na krześle przy najważniejszym stole? Adreano ciągle jeszcze miał w pamięci dojmująco żywy obraz długiego miesiąca, podczas którego - nawet po wydaniu pierwszych wierszy - ostrożnie krążył coruz bliżej, wzdrygając się na myśl o mogącej go spotkać odprawie, dopóki nie został członkiem wybranego i sławnego kręgu roszczącego sobie prawo do tej loży.

Liczył, że grajek ośmnieli się zaprzeczyć jego opinii; miał już nawet przygotowany kuplet o wędrownym motłochu, co to wygłasza opinie na temat lepszych od siebie w obecności tychże.

Nieznajomy, jakby sprowokowany tą szykującą się odprawą, rozsiadł się jeszcze wygodniej, pogładził długim palcem przedwcześnie posiwiałą skroń i odezwał się wprost do Adreano:

- To chyba moje popołudnie na zakłady. Zaryzykuję wszystko, co wygram w tamtej sprawie, i postawię na to, że Alberico jest zbyt, ostrożny, by zburzyć z tego powodu nastrój święta. W Astibarze jest teraz za dużo ludzi i panuje za duże podniecenie - nawet przy chrzczonym trunku, jaki się tu podaje ludziom, co powinni zresztą zauważyć. - Uśmiechnął się, chcąc nieco złagodzić ostatnie słowa, i ciągnął: - O wiele lepiej dla tyrana będzie okaznć łaskawość. Trzeba pochować starego wroga z należnym ceremoniałem, a potem złożyć podziękowania bogom, których jego zamorski imperator każe ostatnio czcić Barbadiorczykom. Podziękowania, a także ofiary, bo może być pewien, że wałachy, które zostawił po sobie Sandre, szybko zrezygnują z niemodnej pogoni za wolnością, symbolem której był w niewytrzebionym Astibarze zmarły.

Przy końcu swej wypowiedzi już się nie uśmiechał i nie spuszczał z twarzy Adreano szeroko rozstawionych szarych oczu.

Po raz pierwszy padły prawdziwie niebezpieczne słowa. Zostały wypowiedziane cicho, lecz usłyszeli je wszyscy obecni w loży i nagle ich kącik “Pod Paelionem” stał się nienaturalnie cichy wśród niepohamowanej wrzawy panującej w pomieszczeniu. Tak szybko ułożony szyderczy kuplet Adreano wydał się jemu samemu błahy i nie na miejscu. Nic nie odpowiedział, a serce biło mu dziwnie szybko. Z wysiłkiem wytrzymał wzrok muzyka.

A ten, uśmiechając się sarkastycznie, dodał:

- Czy zakład stoi, przyjacielu?

Grając na zwłokę i gwałtownie obliczając, ile astinów mógłby zdobyć, przyparłszy do muru pewnych znajomych, Adreano powiedział:

- Zechciałbyś nas oświecić, dlaczego chłop z distrady tak niefrasobliwie traktuje swoje przyszłe pieniądze oraz poglądy na takie sprawy?


Nieznajomy uśmiechnął się szerzej, ukazując równe, białe zęby.

- Nie jestem chłopem - zaoponował wesoło - ani nie pochodzę z tej distrady. Jestem pasterzem z gór południowej Tregei i coś wam powiem. - Powiódł rozbawionymi szarymi oczyma po słuchaczach. - Stado owiec potrafi nauczyć człowieka więcej o bliźnich, niż niektórzy z nas chcieliby przyznać, a kozy... no cóż, kozy uczynią z człowieka filozofa skuteczniej niż kapłani Moriany, szczególnie jeśli ściga się je w górach w ulewnym deszczu, a zbliża się burza i noc.

Gdy mówił, napięcie stopniowo łagodniało i w końcu loża rozbrzmiała szczerym śmiechem. Adreano na próżno usiłował zachować surowy wyraz twarzy.

- Czy nasz zakład stoi? - zapytał przyjaźnie pasterz jeszcze raz. Wejście malarza Nerone, gwałtowniejsze niż mężczyzny w czapce z piórem, zaoszczędziło Adreano konieczności udzielenia odpowiedzi, a kilku jego przyjaciołom żalu za utraconymi astinami.

- Alberico dał zezwolenie! - zapiał wśród wrzawy panującej “Pod Paelionem”. - Właśnie wydał dekret kończący wygnanie Sandre z chwilą jego śmierci. Diuk zostanie wystawiony na widok publiczny jutro rano w starym pałacu Sandrenich i będzie miał wspaniały pogrzeb ze wszystkimi dziewięcioma obrzędami! Pod jednym warunkiem... - Tu zrobił pauzę dla efektu. - Pod warunkiem, że zostaną wpuszczeni duchowni Triady, by odprawić swoją część.

Znaczenie tego wszystkiego było po prostu zbyt wielkie, żeby Adreano rozpamiętywał utratę twarzy - młodym, nadto zapalczywym poetom zdarzało się to mniej więcej co dwie godziny. Tymczasem to... to były wielkie wydarzenia! Coś go skłoniło, by spojrzeć na pasterza. Twarz tamtego wyrażała łagodne zainteresowanie, lecz z całą pewnością nie triumf.

- No cóż - powiedział, potrząsając ze smutkiem głową. - Chyba świadomość, że się nie myliłem, będzie musiała wynagrodzić mi ubóstwo. Obawiam się, że taki już mój los.

Adreano roześmiał się. Klepnął korpulentnego, zadyszanego Nerone po plecach i zrobił mu miejsce obok siebie.

- Niech Eanna ma nas obu w swojej opiece - powiedział do malarza. - Właśnie zaoszczędziłeś więcej astinów, niż ich posiadasz. Chciałem trochę od ciebie pożyczyć na zakład, który dzięki twoim wieściom właśnie bym przegrał.

Zamiast, odpowiedzi Nerone podniósł kubek poety, w którym została jeszcze połowu khavvu, i opróżnił go jednym haustem. Rozejrzał się wokół, lecz wszyscy inni, doskonale znając zwyczaje malarza, pilnowali swych trunków. Ciemnowłosy pasterz z Tregei roześmiał się cicho i podsunął mu własny kubek. Nerone, który nauczył się nigdy nie powstrzymywać cudzej hojności, pociągnął potężny łyk, a kiedy zobaczył dno, wymruczał podziękowanie.

Adromo zauważył to, lecz jego myśli pędziły nie znanymi mu dotąd ścieżkami, prowadząc do nieoczekiwanego wniosku. Zwrócił się do Nerono, ale mówił do wszystkich obecnych w loży:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin