Doetsch Richard - Złodzieje nieba.rtf

(1585 KB) Pobierz
Richard Doetsch

Richard Doetsch

Złodzieje nieba

 

„KB”


 

 

 

Dla Virginii, mojej najlepszej przyjaciółki.

Kocham Cię całym sercem

 

Miłość jest pociechą, którą czują tylko ci, którzy wiedzą, co ona naprawdę oznacza. Jest czymś ciepłym i bezpiecznym, wolnym od gnieiuu i zazdrości. Jest uczuciem euforycznym i uodparnia na okrucieństwo życia. Jest wypełnione niekończącą się nadzieją, niegasnącą wdzięcznością i prawdziwą bezinteresownością. To najrzadszy z darów.


 

PODZIĘKOWANIA

Z prawdziwą przyjemnością dziękuję:

Genemu i Wandzie Sgarlata, bez przyjaźni i pomocy których nie czytalibyście tych słów; Irwynowi Applebaumowi, za otwarcie drzwi i stworzenie mi tej szansy; Nicie Taublib za doprowadzenie do końca całej transakcji i umożliwienie mi realizacji swojego marzenia; Kate Miciak, za niewyczerpaną cierpliwość, wskazówki i zaufanie; Joelowi Gotlerowi za dokonanie tego, co było niemożliwe; Marii Faillace i wszystkim w Fox 2000 za wzbudzenie pierwszego zainteresowania.

A przede wszystkim: Cynthii Manson. Dziękuję ci za innowacyjne myślenie, niekończącą się wiarę, kiedy natrafialiśmy na przeciwności, i za prawdziwą przyjaźń.

Podziękowania dla mojej rodziny: Ryszardowi - za ciekawość, inteligencję i siłę; Marguerite - za poczucie humoru, serce i że jest taka piękna; Isabelle - za uśmiech, śmiech i niewinność. I, co najważniejsze, Virginii, za znoszenie mojego pracoholicznego siedzenia do 3 rano. Jesteś moją inspiracją, moim śmiechem, moją radością; jesteś powodem wszystkiego, co dobre w moim życiu.

Na koniec chciałbym podziękować tobie, mój czytelniku, za poświęcenie czasu na przeczytanie Złodziei nieba. Obecnie, kiedy ludzie wybierają rozrywkę w postaci dwugodzinnego filmu, półgodzinnego serialu lub trzyminutowych wideoklipów, miło jest wiedzieć, że nadal są tacy, którzy wolą czytać, i pozwalają, aby historia rozgrywała się w ich wyobraźni.

Richard


NEW YORK CITY W NOCY

Michael St. Pierre nasunął na lewe oko noktowizor, rozluźnił uchwyt na linie i ponownie zaczął się opuszczać. Zamierzał wylądować w ocienionym zaułku, który teraz widział na zielono. Uważał, żeby nie patrzeć na wielkomiejskie światła błyszczące w oddali; na tym etapie nie mógł sobie pozwolić na oślepnięcie. Zaułek był pusty, pomijając kilka worków ze śmieciami i kilka szczurów grasujących pod osłoną nocy. Po przebiegnięciu trzydziestu metrów przez ulicę znajdzie się nad trzymetrową granitową ścianą, za którą czeka go już bezpieczny mrok Central Parku. Teraz osłaniał go cień rzucany przez otaczające budynki. Nie bał się, że zostanie złapany, najtrudniejsze miał już za sobą, a zaułek był opustoszały.

Był już jakieś osiemnaście metrów od ziemi, kiedy lewym okiem - tym wspomaganym - dostrzegł jakieś ciało. Delikatne, nagie ciało. Zobaczył je w oknie sąsiedniego budynku na piątym piętrze. W ciemnej, bezosobowej szeregowej kamienicy położonej tuż obok Piątej Alei. Mógłby przysiąc, że to była pierś. Odwrócił wzrok, nie był przecież podglądaczem. Co nie zmienia faktu, że widok był przyjemny. I do tego całkiem blisko. Nie zauważyłby niczego, gdyby nie noktowizor. Nie przestraszył się, bo kobieta nie mogła go zobaczyć; tego był pewny.

Zaczął się dalej opuszczać w ciemną, lepką noc.

Kusiło go jednak, żeby raz jeszcze spojrzeć, choćby na moment - jak żeglarza, który zobaczył syrenę. Tak, to była pierś. Właściwie dwie. Ładne, nad wciętą talią, a cały obraz



skąpany był w zielonym świetle. Diabelnie mu się to podobało. Kobieta leżała na plecach. Nie mógł dostrzec jej twarzy, ale ciało miała wspaniałe. Obserwował, jak wiła się w spazmie namiętności. Myśl o pracy, upomniał sam siebie, walcząc z pożądaniem, które go nagle ogarnęło.

Poluzował linę i zaczął znowu schodzić. Zbyt wiele poświęcił godzin, żeby teraz ryzykować dla kilku spojrzeń na nieświadomych jego obecności kochanków. Jeśli będzie się trzymał planu, już wkrótce znajdzie się w domu, bezpieczny w objęciach swojej młodej żony. Z całą pewnością bardziej pociągającej niż ta - kobieta. Chociaż ta ma ciało, z jakim nie może się równać żadne z tych, jakie kiedykolwiek widział.

W tej chwili kobieta, jakby czytała w jego myślach, obróciła gwałtownie głowę w lewo, w stronę okna. Zastygł w bezruchu, mocno przytrzymując się liny i wstrzymując oddech. Dostrzegła go? Niemożliwe. Był w kamuflującym stroju, zatopiony w czerni nocy.

I nagle zrobiło mu się słabo.

Nie patrzyła na niego. Nie mogła. Miała na oczach ciemną przepaskę, a w ustach knebel. A jej ciało wiło się nie z rozkoszy, ale z przerażenia. Przyjrzał się uważniej. Leżała przywiązana do stołu, z rozłożonymi rękami i nogami, i widać było, że cierpi. Ogarnęła go fala wściekłości, bo u jej boku dostrzegł nagle jakąś postać. Twarz tamtego była niewidoczna, ale za to zauważył w jego ręce strzelbę. To nie była zabawa; kobieta została wzięta siłą. I to wszystko rozgrywało się w odległości zaledwie sześciu metrów od niego.

Popatrzył w dół: zostało mu do zejścia tylko piętnaście metrów. Wolność. Poczuł, że w plecaku coś się lekko przesunęło. Pół roku planował, jak zdobyć ten woreczek, który gwarantował mu przyszłość. Nie pozwoli, aby wszystko to przepadło. Nie czas grać bohatera.

Ale ona tam ciągle była; noktowizor nadał jej skórze zielony odcień. Jej ciało naprężało się, walcząc z więzami.

Michael nie musiał słyszeć, żeby wiedzieć, że krzyczała, choć knebel tłumił jej głos.

Lato na Upper East Side. Większość mieszkańców wyjechała z miasta do Hamptons, do Greenwich, na działki, które nazywali wiejskimi, zostawiając swoje mieszkania ciemne i zakurzone aż do września. Królowie i królowe porzucili swoje zamki dla zielonych łąk i świeższego powietrza, pozostawiając za sobą lenna w Silicon Alley i imperia przy Wall Street. W trzydziestu blokach z fasadami z wapienia i ze zwalistymi, niezdarnymi irlandzkimi portierami koncentrowało się bogactwo, z jakim nie mogło się równać żadne inne na świecie.

Okazały budynek ambasady mieścił kiedyś dom i biura J.S. Vandervelde’a, barona ropy naftowej, którego imperium rywalizowało z Gettym, Rockefellerem i Carnegiem. Na początku lat siedemdziesiątych zakupił go rząd Akbiquestanu, jednak nie ze względu na jego walory architektoniczne, tylko ze względu na niedostępność: blisko metrowej grubości mury, masywne drzwi, szyby ze szkła kuloodpornego. Cóż, Vandervelde’owie znali swoje miejsce na świecie, znali swoich wrogów lepiej niż własną rodzinę i zaprojektowali dom, wykorzystując tę wiedzę. W 1915 r. Johan Sebastian Vander-velde zbudował istną twierdzę - osiem pięter domu mieszkalnego oraz siedem biurowca - i przeniósł do niej rodzinę z domu przy Fourth Street w Greenwich Village. Dla Johana Sebastiana konflikty z robotnikami były zjawiskiem normalnym i wiedział, że kiedyś przyjdzie mu za nie zapłacić. Ale nie miał ochoty plamić krwią progu własnego domu.

Akbiquestanie także znali swoje miejsce na świecie i wiedzieli, że potrzebują raczej bunkra niż biurowca. Unowocześnili dawny dom Vandervelde’a - hydraulikę, elektryczność, ogrzewanie i zabezpieczenia. Wejść można było jedynie przez





drzwi frontowe, jeżeli ktoś chciał mieć do czynienia ze strażnikami, skanerami, strzelbami itp.

Ponieważ ludzie myślą raczej dwuwymiarowo, a nie przestrzennie, nigdy nie wzięto pod uwagę możliwości zaatakowania domu od góry, nawet kiedy zamieszkał w nim ambasador. Dach wyposażony był więc jedynie w standardowe alarmy w drzwiach, oknach i świetlikach.

Opracowanie planu zajęło pół roku. Michael znał każdy kąt budynku lepiej nawet niż jego projektant. W zdobyciu planów posiadłości niezwykle pomocna okazała się Komisja Ochrony Zabytków. Kiedy jej pracownicy usłyszeli, że Michael pisze książkę o historii najsłynniejszej na świecie alei, porzucili swoje zajęcia, aby pomóc temu młodemu, miłemu człowiekowi w garniturze od Ralpha Laurena, i dostarczyli mu informacje nie tylko na temat budynku, o który mu chodziło, ale i wszystkich przylegających do niego. Forbes Carłton Smyth - Michael przyjął to nazwisko ze względu na kojarzący się z nim rodowód - zapewnił, że wymieni w swej pracy każdego z nich, dziękując za pomoc. Bez trudu też udało mu się rozpoznać amerykański system zabezpieczeń i kupić od producenta kody po nominalnej cenie. Akbiquestanie nie byli bowiem szczególnie lubiani w USA.

Michael potraktował przygotowania jak prawdziwy biznesmen, dbając o najmniejsze nawet szczegóły. Był drobiazgowo profesjonalny. W planach nie pozostawiał żadnych niedomówień, analizując sytuację, nie pomijał żadnego szczegółu. Każdy przygotowany scenariusz został przećwiczony i do każdego istniały plany awaryjne. Ale jego firma była jednoosobowa. Żadnych pracowników działu naukowo-bada-wczego, żadnych sekretarek, żadnego wiceprezesa ds. kadrowych. Zawsze pracował sam. Nie można być zbyt ufnym, działając w niebudzącej zaufania sferze. Zawsze pilnował, by nie znaleźć się w zasięgu przeczesującego przestrzeń wokół rządów, kryminalistów czy osób ubezpieczonych na zdumiewająco wysokie kwoty. Nic nigdy nie mogło wskazywać na niego. Wchodził i po kilku minutach znikał, nie popełniał błędów, nie zostawiał śladów, żadnego tropu i, co najważniejsze, nigdy go nie złapano.

Teraz, kiedy pracownicy ONZ mieli wakacje, ambasada także pracowała ze zmniejszoną obsadą. Raptem po dwóch strażników na jednej zmianie, a w godzinach urzędowania kilka sekretarek. Pozostali wrócili do domu, nacieszyć się swoją górzystą, pustynną krainą, której byli przedstawicielami.

Ambasador Anwar Sri Ruskot był szanowanym generałem słynącym z wybitnego talentu dyplomatycznego, który nie dorównywał jednak jego największym umiejętnościom. Sławę zdobył bowiem na czarnym rynku jako czołowy kurier, paser i kupiec specjalizujący się przede wszystkim w obrocie antykami, biżuterią i obrazami. Jeśli chodzi o niego, immunitet dyplomatyczny był wynalazkiem bardziej znaczącym niż elektryczność, żarówka i kobiety razem wzięte. W kręgach policyjno-prokuratorskich aż huczało od płotek na temat jego działalności, ale FBI i Interpol były bezsilne. Gdyby oficjalnie poruszyły ten temat, Departament Stanu miałby na karku poważny kryzys, który łatwo mógłby doprowadzić do otwartego konfliktu pomiędzy dwoma niezupełnie przyjaznymi krajami.

Kiedy generał Ruskot był w ambasadzie, zarządzał swoją firmą z ostatniego, piętnastego piętra budynku, niedostępnego dła strażników, radców, sekretarek i obsługi. Poza nim nikt nie miał tam dostępu. Ruskot twierdził, że tam właśnie prowadzi najdelikatniejsze interesy swojego kraju i międzynarodowe, i gdyby sprawy te zostały przedwcześnie ujawnione, skutki byłyby katastrofalne dła światowej dyplomacji. Toteż na piętnaste piętro nikt nigdy nie wchodził, w żadnych okolicznościach.

Michael jako pierwszy odkrył prawdziwą działalność ambasadora. Zwisając w pokoju na linie kevlarowej półtora me







tra nad podłogą, przyświecał sobie punktową latarką. Gabinet był duży, stanowił połączenie biblioteki dżentelmena z meliną palaczy opium. Przy jednej ścianie stało wielkie, męskie biurko, a wokół niego krzesła z wysokimi oparciami i obiciami z czerwonej skóry. Drugi kraniec pokoju przypominał namiot nomadów - pufy rozstawione wokół nargile, z której rozchodził się zatęchły zapach opium. Wśród niezliczonych wschodnich antyków i cennych obrazów, tureckich dywanów i gobelinów widać było księgi rachunkowe, akta i komputery, szczegółowo dokumentujące każdą podejrzaną transakcję, każdą nielegalną płatność, każdą potajemną umowę. Przestępcy zazwyczaj ukrywają wszelkie dokumenty, ale Ruskot nie musiał się tym martwić. Nie był na amerykańskiej ziemi, ambasada stanowiła niezależne terytorium Akbiquestanu i chroniła ją Konwencja Wiedeńska.

Michael zjawił się w zaułku tuż po północy i zaraz rozpoczął wspinaczkę. Granitowa fasada czteropiętrowego butiku obok Madison Avenue była jak marzenie dla każdego alpinisty. Na plecach niósł kilka zwojów cienkiej liny do wspinaczki, w pasie, starannie przymocowane taśmą, żeby nie dzwoniły, miał przypięte karabińczyki, klamry i zestaw narzędzi. Jakby to była przechadzka; wczepiając się palcami w wąziutkie szczeliny pomiędzy granitowymi płytami elewacji, wdrapał się w ciągu kilku sekund na butik, przeszedł przez dach i zaczął się wspinać na przyległą ośmiopiętrową kamienicę. Po mistrzowsku pokonywał budynek po budynku, przesuwając się na coraz większej wysokości w stronę Fifth Avenue. Uwielbiał wspinaczkę po budynkach, bo było to większe wyzwanie i dawało mu silniejsze poczucie sukcesu. Złapał bakcyla jeszcze w college’u, a jego pierwszym szczytem był akademik, popularnie zwany Wieżą. Wspiął się wtedy na dwudzieste drugie piętro, bezszmerowo wszedł i wyszedł przez okno, do gabinetu, a wszystko po to, żeby zdobyć test egzaminacyjny. Wyprawa nie dała efektów, na jakie liczył... dziewczyna, dla której ukradł ten test, i tak oblała.

Michael spuścił się na dach ambasady Akbiquestanu z sąsiedniego, osiemnastopiętrowego budynku. Zainstalowany w 1968 roku świetlik zabezpieczony był alarmem, który jednak bez trudu wyłączył. Wyjął szybę, przez noktowizor zajrzał do ciemnego pokoju, po czym spuścił się do środka. Niesamowity apartament, niesamowita kolekcja sztuki. Michael przestudiował plany wnikliwie i mógł je teraz bez problemu odtworzyć w pamięci. Znał to miejsce w najdrobniejszych szczegółach, zanim jeszcze się w nim znalazł. Z różnych źródeł zdobył informacje, że może tu znaleźć dużą ilość diamentów, co się potwierdziło, kiedy tylko otworzył wysoki na metr osiemdziesiąt sejf Wells Fargo z 1908 roku. Rozwinął czarny rulon aksamitu i zobaczył je - rozsypane jak gwiazdy na nocnym niebie, skrzące się, migoczące. Tyle, że można by nimi napełnić litrowy słoik. Na oko warte były trzydzieści milionów czarnorynkowych, nie do wyśledzenia dolarów. I miały jeszcze tę dodatkową zaletę, że nikt nie zgłosi ich zniknięcia. Z całą pewnością były kradzione, nieubezpieczone i wiedzieli o nich tylko nieliczni. Ambasador nigdy nie zgłosi ich kradzieży, bo ryzykowałby, że zaczną mu zadawać wiele pytań o ich pochodzenie. Poza tym nie pozwoli przecież nikomu wejść do pomieszczeń na piętnastym piętrze, żeby zbadać miejsce przestępstwa. Żadnej policji, żadnego dochodzenia, żadnego problemu.

W tej samej chwili, kiedy otworzyły się drzwi sejfu, kapral Javier Sam aha zaczął się niecierpliwie wiercić na swoim stanowisku przy drzwiach ambasady. Niedawno ciągnęli zapałki, żeby zobaczyć, kto wkrótce wróci do domu, i to on trafił na tę krótszą. Monotonia dwunastogodzinnej służby powodowała drętwienie stóp i ból głowy. Była to spokojna, czwartkowa





noc i, jak zwykle, nic się nie działo. Jedyne ich zajęcia to jedzenie, czytanie i gra w karty. Pomimo wszystkich obaw związanych z pracą na wrogim terenie nigdy nie doszło do żadnych incydentów w ambasadzie ani żadnej napaści na któregokolwiek z jego krajan. Samaha uważał, że paranoja ambasadora i narzucone przez niego środki ostrożności, w odniesieniu do najwyższego piętra, nie miały żadnego uzasadnienia. Był XXI wiek, era tolerancji, a ich siedziba mieściła się w najbardziej liberalnym mieście na świecie. Poza tym był środek lata. Wszyscy radykałowie, studenci i uczniowie byli na wakacjach, więc co najmniej do września nie istniało ryzyko, że ktokolwiek zorganizuje choćby jakiś protest. Samaha zwrócił się w stronę recepcjonisty i powiedział, że zrobi dziś obchód wcześniej; musiał rozprostować nogi i przewietrzyć głowę. Zazwyczaj zaczynał na drugim piętrze i szedł w górę, ale - korzystając z tych niewielkich uprawnień, jakie posiadał - podjął decyzję i postanowił zacząć od samej góry.

Michael zamknął sejf i wepchnął diamenty do torby, którą wrzucił do plecaka. Spokojny, że nikt nie wejdzie do tej zabronionej strefy, przez moment podziwiał dzieła sztuki. I wtedy zauważył w rogu pokoju wysadzany kamieniami krzyż. Miał jakieś dwadzieścia trzy centymetry długości i był gęsto inkrustowany szafirami, rubinami i szmaragdami. Michael przyszedł tylko po diamenty, ale krzyż dosłownie go przywoływał. Sam nie wiedział dlaczego, ale tak właśnie czuł. Nienawidził odstępstw od planów, a krzyża w nich nie było; zawsze niezwykle skrupulatnie wykonywał swoją pracę. Wiedział, że kluczem do sukcesu - który sprowadzał się do tego, żeby nie dać się złapać - było postępowanie zgodnie z planem. A, poza wszystkim, to miała być jego ostatnia praca.

Wrzucił krzyż do plecaka i w ciągu 93 sekund już go nie było w pokoju.

 

Drzwi windy otworzyły się na piętnastym piętrze. Kapral Samaria znał zakaz, ale dzisiaj ciekawość okazała się silniejsza od poczucia dyscypliny. Nikt się nawet nie zorientuje, że tu był, co więc złego mogłoby go za to spotkać? Sprawdził jedyne drzwi prowadzące do pomieszczeń na tym piętrze - jedyne w całym budynku, do których strażnicy nie mieli klucza - i, stwierdziwszy, że są zamknięte, lekko rozczarowany skierował się w stronę schodów ewakuacyjnych. A potem odwrócił się i ponownie spojrzał na rzeźbione, mahoniowe wejście do sanktuarium Ruskota. Samaha nie odnosił się ze szczególnym respektem do paranoicznego dyplomaty, ale jego obowiązkiem było chronienie generała i obrona godności swojego kraju. Cóż, nigdy się nie dowie, co jest za tymi drzwiami, pomyślał. Otworzył drzwi ewakuacyjne, wyszedł na schody i wtedy usłyszał głośne kliknięcie. Stanął, nasłuchując w skupieniu. Dźwięk dochodził z apartamentu. I znów kliknięcie. Nie tak głośne jak poprzednio, ale na pewno je usłyszał, i nie był to odgłos naturalny. Wrócił i ponownie sprawdził drzwi: zamknięte. Przyłożył ucho do wypolerowanego mahoniu. Był pewien, że coś słyszał. Pomyślał o konsekwencjach, o swoich obowiązkach wobec kraju, o gwałtownym charakterze generała... i jeszcze raz o gwałtownym charakterze generała.

Rezygnując z ostrożności, kopnął w drzwi. W apartamencie było ciemno, jedynie trochę światła wpadało z korytarza i nieco blasku księżyca przedostawało się przez świetlik. Zauważył, że przestronny gabinet był elegancko umeblowany. Lepiej niż pozostałe pomieszczenia ambasady. Istny podniebny pałac. Przez moment rozglądał się, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Jego uwagę przyciągnął duży sejf; zastanawiając się nad jego przeznaczeniem, sprawdził zamek. W porządku. Odwrócił się do wyjścia, myśląc, że hałas wywołał zapewne wentylator, i wtedy właśnie zauważył coś dziwnego na ścianie.








Wyglądało to jak znak wodny albo jakiś brud. Ruszył w tamtą stronę, żeby przyjrzeć się z bliska. Chociaż nie zapalił światła, w salonie było wystarczająco widno, żeby mógł dostrzec ciemny zarys na ścianie. Przebiegł palcami po jego obwodzie. Pod wpływem światła słonecznego farba na ścianie wyblakła, z wyjątkiem tego jedynego miejsca, na którym pozostał pierwotny, żywy odcień zieleni. Mała plama w kształcie krzyża.

Michael wisiał piętnaście metrów nad ziemią, z gwarancją dobrej przyszłości „w plecaku. Pozostało tylko pięć pięter do wolności. A przed oczami miał bliską śmierci, torturowaną kobietę. Dławiło go złe przeczucie, takie, które rodziło się w żołądku i zazwyczaj podpowiadało mu, żeby postąpił inaczej. Ale było ono niczym w porównaniu z obawą o los tej niewinnej ofiary.

Zaczął się pospiesznie wspinać po linie, ręka za ręką, i w ciągu kilku sekund pokonał trzydzieści metrów. Przeskoczył przez gzyms. W odległości sześciu metrów, dziewięć pięter niżej, była sześciokondygnacyjna kamienica. Wczepiając palce w elewację z cegieł wdrapał się na przyległy budynek, przebiegł na drugą stronę dachu, przytwierdził linę i zaczął się po niej spuszczać.

Lubił mieć dobry plan, a także plan zapasowy i zapasowy do zapasowego. Wolał unikać działania nieprzemyślanego. Ale teraz nakręcała go adrenalina i musiał zdać się na instynkt. Zaczął sobie przypominać wszystko, co wie: kamienica była zarejestrowana na firmę, jakąś europejską spółkę tekstylną; mieszkali w niej mąż, żona i mały sznaucer. Była zabezpieczona tanim, mało skutecznym systemem alarmowym. Budynek mieścił się w jego planie, był pozycją zabezpieczającą powrót i dlatego dokładnie go przestudiował.

W głowie kłębiły mu się różne myśli. Gdzie był mąż? Kim był napastnik? A może był nim mąż? Może w taki sposób rozwiązywali swoje problemy? Nie ma czasu na pytania, liczą się fakty, język jej ciała wyrażał błaganie o pomoc - była bliska śmierci.

Samaha właściwie nie musiał podejmować żadnej decyzji. Wyjaśnił recepcjoniście, że usłyszał jakiś hałas na piętnastym piętrze i pomimo zakazu wchodzenia tam, uznał, że ma obowiązek chronić swój kraj. Wyjaśnił, że sprawdził resztę budynku i czuje, że ktoś mógł grasować na dachu. Jedyną reakcją recepcjonisty było stwierdzenie, że to nonsens. Samaha zasugerował, żeby zadzwonili na komisariat policji. Niech patrol przejedzie się po okolicy i sprawdzi, czy nie dzieje się nic podejrzanego. Byłoby to dobre usprawiedliwienie tego, co zrobił: niech połicja przeczesze okolicę. Jeśli złodziej był nadal gdzieś blisko, mogą go złapać, a wtedy pochwalą Sa-mahę za bystrość i może nawet dostanie wyróżnienie. A jeśli nikogo nie złapią? Cóż, porywczy ambasador Ruskot miał wrócić za dwa tygodnie, a samowolne opuszczenie miejsca pracy w mieście takim jak Nowy Jork nie było najgorszą alternatywą.

Michael cicho wszedł do kamienicy przez okno na najwyższym piętrze. Nie miał broni palnej. Nienawidził jej, nigdy jej nie używał i nie wiedziałby, co zrobić, nawet gdyby miał przy sobie jakiś pistolet. Miał za to nóż; gładka rękojeść dobrze układała się w ręce, a śmiercionośne ostrze lśniło w słabym świetle. Przesuwał go w dłoni, modląc się, żeby nie musiał go użyć, żeby zaostrzony metal nie musiał zetknąć się z nieznaną mu dotąd elastycznością skóry.

Nasunął na oko noktowizor i wszedł do holu. Delikatne dźwięki - miotania się, pocierania nagą skórą o stół i stłumione jęki - wywoływały dreszcze, umacniając jego decyzję. Na





końcu korytarza, tuż przy drzwiach, w kałuży krwi leżał martwy sznaucer. Michael przesunął się o kilka centymetrów i zajrzał do pokoju. Była to pracownia ceramiczna. Na drewnianej półce schły w rzędach gliniane garnki, na biurku stały różne farby, rozpuszczalniki, szkliwa. W rogu pokoju był duży piec do wypalania; Michael słyszał wentylator wydmuchujący z wnętrza intensywne ciepło. Czuł zapach wilgoci i ziemi, przemieszany z nienaturalną nutą jaśminu. Pokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Na podłodze walały się pecyny suchej gliny i porozrzucane drewniane narzędzia. Wreszcie zobaczył stół do pracy, ale to nie glinę obrabiano tej nocy.

Kobieta była blondynką około czterdziestki. Jej ciało lśniło od potu, a piersi falowały ze strachu. Nawet w tej sytuacji sprawiała wrażenie bardzo bogatej. Ciało miała pięknie wyrzeźbione, twarz perfekcyjnie wycyzelowaną przez chirurga plastycznego z Park Avenue. Jej wypielęgnowane stopy zwisały poza blat, przywiązane do nóg stołu, ręce miała umocowane ponad głową, a oczy zasłaniała czarna przepaska. Spod knebla wydawała płaczliwe jęki, od których Michaela przechodziły ciarki, ale przynajmniej potwierdzały jedno: nadal żyła.

Na parapecie okna stało coś, co przypominało zestaw antycznych narzędzi chirurgicznych: noże, skalpele, piłki do kości.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nigdzie nie widział napastnika. Zsunąwszy z oka noktowizor, włączył światło i podbiegł do kobiety. Jej skóra była nietknięta; kimkolwiek był prześladowca, nie rozpoczął jeszcze pracy. Michael szybko zaczął rozcinać krępujące ją więzy. Wierzgnęła nogą i wydała stłumiony krzyk, nieświadoma, że oto zjawił się wybawca.

I właśnie wtedy walec uderzył Michaela w bok głowy. Upadł do tyłu, ogłuszony, tracąc poczucie czasu i miejsca. Przed oczami mignęła mu jakaś postać z twarzą zasłoniętą chustką, trzymająca w prawej ręce młot rzeźbiarski, a w lewej broń. Dudniło mu w głowie. Walczył, żeby nie stracić przytomności. W swoich planach nie uwzględniał śmierci jako możliwej opcji, ale teraz... Nie padło ani słowo, kiedy zimna lufa dotknęła jego czoła. Szaleniec odrzucił młot i przez chwilę tkwił w bezruchu, jakby czerpiąc radość z przedłużającej się sceny. Michael ścisnął rękojeść noża, zadowolony, że ukrył go przed wzrokiem napastnika. Bez zastanowienia wbił ostrze w nadgarstek atakującego go mężczyzny, aż po rękojeść, aż zakrwawiony czubek wyszedł na zewnątrz z drugiej strony ręki. Mężczyzna szarpnął się do tyłu, potknął o piec i wylądował ramieniem na rozgrzanym do tysiąca dwustu stopni metalu. Broń wypadła mu z dłoni. W koszuli natychmiast wypaliła się dziura, a powietrze wypełnił odór przypalanego ciała.

Michael zerwał się na nogi, usiłując złapać równowagę. Ciągle jeszcze ogłuszony, przytrzymał się stołu. Wreszcie mógł przyjrzeć się napastnikowi. Oczy mężczyzny były zimne i bez wyrazu, z osmalonego ramienia unosił mu się dym, a z przedramienia płynęła krew. Ignorując ból, mężczyzna wyrwał nóż z poharatanego nadgarstka i zaatakował, wbijając ostrze w ramię Michaela. Przygniótł go do ziemi, potem złapał za rękojeść i ciągnął jak martwą świnię przez cały pokój, żeby rzucić koło pieca. Wreszcie, w nagłym przypływie wściekłości, kopnął ostrze, wywołując przeszywający ból.

Nagłe trzaski radiowe oprzytomniły Michaela. Napastnik miał policję na podsłuchu. Z trudem zrozumiał podawany komunikat: „Prawdopodobnie włamanie do ambasady Akbi-questanu, radiowóz w drodze”.

Michael leżał, a jego ciało zaczynało poddawać się bólowi. Kobieta na stole wydała przejmujący krzyk, stłumiony przez knebel w ustach. Z pewnością umierała. Michael pomyślał o żonie. Co ona z tego zrozumie? Wyobraził sobie policję informującą ją o okolicznościach jego śmierci; o tym, gdzie go znaleziono, jak został zamordowany. Czy zechciałaby pomóc

im w dochodzeniu? Wyjaśnić, skąd w plecaku jej męża wzięły się diamenty. Czy znała jego nagą towarzyszkę? Czy jej mąż i ta kobieta mieli romans?

Michael potężnym szarpnięciem wyrwał nóż z ramienia. Poczuł tak wściekły ból, że aż zrobiło mu się ciemno przed oczami. Był bliski omdlenia, ale ocknął się, kiedy napastnik chlusnął na niego jakimś płynem. Rozpuszczalnik spłynął na podłogę, szczypiąc go w nosie, drażniąc skórę i wżerając się w ranę. Nigdy przedtem o tym nie myślał, ale teraz nagle uświadomił sobie, że jest śmiertelnikiem. Jeśli się nie podniesie - i to natychmiast - umrze. Nie tylko on, ale i kobieta.

Stojący w drzwiach szaleniec zamachnął się, rzucając zapalony koktajl Mołotowa. W tej samej chwili Michael zerwał się na nogi. Wydawało się, że bomba z rozpuszczalnika do farb leci przez całą wieczność, wreszcie opadła łukiem i eksplodowała na rozpalonym do czerwoności piecu. Płomień błyskawicznie rozpełzł się po podłodze. Szaleniec zniknął w chwili, kiedy w ogniu stanęły drzwi.

Michael, walcząc z rwącym bólem ramienia, brnął przez pokój w gęstniejącym ogniu i dymie. Z drewnianej półki złapał brezent i okrył nim kobietę. Zerwał jej z oczu przepaskę i wyciągnął z ust knebel. Zauważyła płomienie i wrzasnęła histerycznie. Michael złapał linę i przywiązał jeden koniec do nogi stołu. Przypiął uprząż i chwycił kobietę. Zorientowała się, co zamierza zrobić, i objęła go.

Przerzucił się przez okno w chwili, kiedy w pokoju nastąpił wybuch. Opadali chłodzeni letnim powietrzem; stół ślizgał się po podłodze, aż w końcu zablokowało go okno. Lina szarpnęła i zatrzymali się kilka pięter ponad ziemią. Płomienie lizały okno zaledwie kilka metrów nad ich głowami.

Dotknęli chodnika w chwili, kiedy okno w kamienicy eksplodowało, wyrzucając w niebo płomienie i kłęby dymu. Wnętrze kamienicy lśniło pomarańczowym blaskiem, a ogień rozprzestrzeniał się na całe szóste piętro. Michael położył kobietę na ziemi. Pojękiwała, usiłując okryć się brezentem. Zerwał pas, cisnął narzędzia w krzaki i sprawdził, czy ma swój plecak z diamentami. Był. Ramię krwawiło coraz mocniej, ciemna koszula była już purpurowa. Miał nadzieję, że się nie wykrwawi; nie miał w tej chwili czasu umierać. Pochylił się nad kobietą. Jej oczy powracały do życia. Uśmiechnęła się, a po twarzy pociekły jej łzy.

Zawyły syreny i w ciągu kilku sekund po drugiej stronie ulicy z piskiem opon zahamowały trzy wozy policyjne. Mi-chael spojrzał przez Fifth Avenue na mur prowadzący do Central Parku. Dotknął plecaka. To jego przyszłość. Wolność była w odległości zaledwie dwudziestu metrów.

Nadal miał szansę.


 

 





ROZDZIAŁ 1

Witraże. Teraz już takich nie robią: olśniewająca purpura, głęboki róż i intensywne złoto przedstawiające Wrota Niebios. Główna” ozdoba starego, pobielonego wapnem kościoła. Promienie porannego słońca rzucały kolorowe cienie na parafian. Niektórzy przyszli tu, bo chcieli, większość - z przymusu. I jak w każdym domu modlitwy, niezależnie od wyznania, byli też tacy, którzy musieli siedzieć w pierwszych ławkach, przekonani, że miejsce tuż przed ołtarzem zbliża ich ku zbawieniu. Kobiety w odświętnych sukniach, mężczyźni pachnący wodą kolońską, w marynarkach, strojni w najlepsze, jedwabne krawaty, myślący, że to strój czyni człowieka świętym. Na ambonie stał ksiądz Patrick Shaunessy. Jego krótko obcięte włosy były prawie całkiem siwe i ostro kontrastowały z kruczoczarnymi brwiami. Krótkimi, grubymi rękami ukrytymi w fałdach obszernej, zielonej sutanny poruszał w rytm wypowiadanych z irlandzkim akcentem słów. Od lat nauczał swoją trzódkę, spędzał długie godziny nad przygotowaniem kazań, ale ciągle się zastanawiał, czy udało mu się wpłynąć choćby na jedną osobę. Bo teraz, tak samo jak w latach jego młodości, przestępczość utrzymywała się na stałym poziomie, ludzie cudzołożyli i, generalnie, odchodzili od religii. Wydawało się, że ich wyznaniem stały się technika, nauka i seks, że wierzą tylko w rzeczy materialne - nie wierz w nic, czego nie możesz dotknąć. Ksiądz Shaunessy głosił więc kazania i miał nadzieję, że uda mu się uchronić przynajmniej jedną duszę na tym pełnym zamętu świecie.

Ojciec Patrick był niezwykle drobnym mężczyzną; czasami przemykało mu przez myśl, że gdyby został dżokejem, na torze w Churchill Downs z pewnością by zwyciężał. Ale miał pewien dar - głos, który był równie donośny, jak mikre było jego ciało. I to właśnie ten głos dudnił teraz w kościele.

- Nie możecie ukraść zbawienia, jak złodziej nocą, ponieważ to nie do doskonałości życia na tej ziemi dążymy, ale raczej do doskonałości wiary. To wiara w Boga da nam życie wieczne. Sama wiara jest kluczem do wiecznego zbawienia.

Zebrał kartki i jakby dla większego wrażenia wyszeptał:

- Otwórzcie modlitewniki na „Kiedy ranne wstają zorze”, strona sto trzecia.

Zgromadzeni przyłączyli się i choć nie było to wykonanie w stylu Cata Stevensa, śpiewali melodyjnie i z zaangażowaniem, a ich głosy wypełniały kościół i odbijały się echem od krokwi.

W pobliżu drzwi, jakby w ukryciu, siedziała największa wielbicielka ojca Patricka. Ale gdyby nawet chciała się schować, nie zdołałaby; spływające na plecy płomienne, kasztanowe loki sprawiały, że trudno było jej nie dostrzec. Pełna ufności, z książeczką do nabożeństwa w dłoni, śpiewała cichym głosem. W jej przypadku takie zachowanie zaskakiwało. Odkąd skończyła trzynaście lat, należała do tych impulsywnych dzieci, które za dnia uczyły się w katolickiej szkole o siedmiu grzechach głównych po to, by wieczorem uczestniczyć w ich popełnianiu. I choć w miarę upływu lat utemperowała się nieco i nabrała poczucia odpowiedzialności, nigdy jednak do końca nie wyzbyła się tej nutki szaleństwa. W sobotę wieczorem bywała zazwyczaj n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin