Harry Mulisch - Odkrycie nieba.doc

(5027 KB) Pobierz

Harry Mulisch

Odkrycie nieba

Przełożył: Ryszard Turczyn


Część pierwsza Początek początku

Prolog

1 Rodzinna uroczystość

2 Ich spotkanie

3 Odprowadzenie do domu

4 Przyjaźń

5 Zabawa na dworze

6 Jeszcze jedno spotkanie

7 Obserwatorium

8 Idylla

9 Demony

10 Cyganie

11 Proces

12 Trójkąt

13 Porządki

14 Zadośćuczynienie

15 Zaproszenie

16 Kongres

17 Gorące dni

18 Punkt zbiegu

19 W morzu

Zadanie

Część druga Koniec początku

Pierwsze intermezzo

20 Hurleburle

21 Nowina

22 Co teraz?

23 Wóz albo przewóz

24 Wesele

25 Zwierciadło

26 Huragan Fancy

27 Pocieszenie

28 Wyprowadzenie zwłok

29 Nieodwracalność

30 Szafot

31 Prośba

32 Fuszerka

33 Sectio caesarea

Z otchłani

Część trzecia Początek końca

Drugie intermezzo

34 Dar

35 Osiedliny

36 Pomnik

37 Wyprawy

38 Grób

39 Następne wyprawy

40 Świat słów

41 Nieobecności

42 Zamczysko

43 Znaleziska

44 Nie

45 Zmiany

46 Gospodarka wolnorynkowa

47 Muzyka

48 Prędkości

49 Westerbork

50 Decyzja

Z otchłani

Część czwarta Koniec końca

Trzecie intermezzo

51 Złoty Mur

52 Podróż włoska

53 Cień

54 Kamienie Rzymu

55 To miejsce

56 Uczoność w Piśmie

57 Odkrycia

58 Przygotowania

59 Antyszambrowanie

60 Komando

61 Ucieczka

62 Tam

63 Środek środka

64 Chawa Lawan?

65 Prawobiorca

Epilog

Część pierwsza
Początek początku

Prolog

– Można na momencik?

– O co chodzi?

– Zadanie wykonane. Sprawa zamknięta.

– Jaka sprawa?

– Hm, no, bardzo przepraszam, ta najważniejsza. Zasadnicza sprawa.

– Zasadnicza sprawa? O czym ty mówisz?

– O Świadectwie.

– Ach tak, rzeczywiście! Wielkie nieba, to okropne! Bez przerwy się zajmujemy istotnymi rzeczami, wszystkie siły się temu poświęca, a potem przychodzi taka chwila, że się o nich po prostu zapomina albo załatwia w okamgnieniu.

– Może należałoby trochę więcej zlecać innym?

– Może raczej należałoby nie zapominać, kim się jest, nawet jak się usłyszy coś poufnego. Więcej zlecać innym! Chyba jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, co nam wisi nad głową! A jak ci się zdaje, dlaczego w ogóle wdrożono ten projekt? Powiedz no, jak długo zajmujesz się tą sprawą?

– Prawie siedemdziesiąt lat ludzkiego czasu.

– No to opowiadaj.

– Od czego zacząć?

– Sam wiesz najlepiej. Najpierw co nieco wstępu.

– Rzadko kiedy miewałem do czynienia z tak skomplikowanym programem. Bogu dzięki, ogólnie rzecz biorąc, pozostawiamy sprawy własnemu biegowi, a przy wcześniejszych zadaniach miałem do dyspozycji znacznie więcej czasu. Ponieważ jednak z tych czy innych względów całą sprawę należało zamknąć jeszcze przed zakończeniem tego tysiąclecia trwania świata, miałem najwyżej cztery pokolenia, żeby trafić wreszcie na kogoś, kto mógł wykonać zadanie. Przy mniej więcej normalnym biegu rzeczy absolutnie nie dałoby się tego osiągnąć w tak krótkim terminie. Na początku zadanie można było oczywiście zlecić dowolnej Iskierce, ale to by nie miało sensu. Problem polegał na tym, że on, jeśli rzeczywiście miał być naszym wysłannikiem, musiałby pamiętać o tym zadaniu, kiedy już przyoblekłby się w ducha i ciało. A to oznacza, że sam musiałby wpaść na taki nieprawdopodobny pomysł, ponadto musiałby mieć wolę i odwagę, by go zrealizować. Powiadam „on”, ponieważ nie wydaje mi się, żeby mogła to być „ona”. Pośród nieskończonych ludzkich rezerw, jakimi dysponujemy, na pewno znajduje się Iskierka spełniająca stosowne wymagania, ale jak ją przetransportować na Ziemię? Po pierwsze, trzeba byłoby określić tę jedną jedyną sekwencję DNA, w której mogłaby się objawić. Nie muszę chyba mówić, że taka podwójna spirala DNA z informacją na temat człowieka, hermetyczny kaduceusz tkwiący w jądrze każdej z miliardów komórek i ważący nie więcej niż jedna stutysięczna grama, po rozwinięciu sięga mniej więcej wzrostu człowieka: tak więc liczba możliwych kombinacji na poziomie molekularnym ma wartość wręcz nieprzyzwoitą. Gdyby to zapisać trzyliterowymi słowami czteroliterowego alfabetu, człowiek określony byłby przez opowiadanie genetyczne, którym wypełnić można księgę odpowiadającą pięciuset Bibliom. Nawiasem mówiąc, ludzie też już zdążyli do tego dojść.

– To prawda. Odszyfrowali nasz najtajniejszy koncept, mianowicie, że życie to niekończące się czytanie. Oni sami są Księgą nad Księgami. W ich roku 1869 te pokręcone istoty odkryły DNA w jądrze komórkowym, a my wmawialiśmy sobie, że to nie ma większego znaczenia, ponieważ nigdy nie dojdą, że te kwasy zawierają kod, a już na pewno nigdy nie uda im się go złamać – tymczasem już w sto ludzkich lat później odcyfrowali tajne genetyczne pismo w najdrobniejszych szczegółach. Chyba po prostu nasz kod sprawił, że stali się za mądrzy.

– Tych sto lat później i mnie udało się zrobić, co należy. Na początek udało nam się zapisać tajne imię naszego człowieka – ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co nas potem czekało. W końcu musieliśmy przecież znaleźć jeszcze jego prapradziadków, pradziadków i rodziców, którzy w ciągu mniej więcej pięćdziesięciu lat mogliby wytworzyć pożądaną kombinację. W swej niezgłębionej mądrości, która z pewnością zadziwiłaby jego samego, Szef tak wszystko kiedyś urządził, że w naszej Nieskończonej Światłości mamy Iskierki spełniające każdą z możliwych kombinacji komórek nasiennych i jajowych. Przy każdym wytrysku mężczyzna uwalnia trzysta milionów plemników: dla jednej żeńskiej komórki jajowej daje to dokładnie taką właśnie liczbę potencjalnie możliwych osób, za które odpowiada dokładnie tyle samo Iskierek. Dodatkowo jeszcze dla każdej kombinacji każdego plemnika z każdego wytrysku każdego mężczyzny z teraźniejszości, przeszłości i przyszłości z każdą komórką jajową każdej kobiety w teraźniejszości, przeszłości i przyszłości przewidziana jest jedna konkretna Iskierka. Było to niezbędne, ponieważ i w tym wypadku nikt nie mógł przewidzieć, kiedy człowiek odkryje coś, co przedłuży jego życie o setki czy tysiące lat. Tak więc istnieje też Iskierka dla konkretnego plemnika z konkretnej ejakulacji Juliusza Cezara, który mógłby się połączyć z konkretną komórką jajową Marilyn Monroe. I każdy taki plemnik z niezliczonych ejakulacji syna zrodzonego z tego mezaliansu mógłby się z kolei połączyć z dowolną komórką jajową każdej z nieskończenie wielu potencjalnych córek Johna F. Kennedy’ego i Kleopatry albo dowolnego kamieniarza z czasów Cheopsa z babcią klozetową żyjącą dziesięć tysięcy lat po nim – wszystkie te kombinacje i ich potomstwo mogłyby się znowu łączyć ze wszystkimi innymi potencjalnymi kombinacjami ich potencjalnego potomstwa w przestrzeni i czasie, i tak dalej, i tak dalej, bez końca. Tak więc obok Iskierek dla kombinacji wszystkich plemników – epoka po epoce nieprzerwanie wydostających się z hektolitrami wyrzucanej spermy – ze wszystkimi komórkami jajowymi ze wszystkich epok, są także dla wszystkich alternatywnych, hipernieskończenie powielających się i mieszających ze sobą pokoleń: oto właśnie Logos Spermatikos – Absolutnie Nieskończona Światłość!

– Wolno zapytać, czy mówisz mi to wszystko, żeby mnie czegoś nauczyć?

– Świętość, Świętość, Świętość nad Świętościami! Mówię to tylko dlatego, że wciąż jeszcze odejmuje mi mowę, gdy myślę o naszej Światłości!

– To się chwali. Pewnie chciałeś powiedzieć, że to trochę dużo.

– Otóż właśnie. Można to i tak określić.

– Ale jakoś ci się jednak udało?

– Wolę nie mówić jak. Rozszyfrowanie genomu, odkrycie pełnego tajnego imienia człowieka, to dla samych ludzi już tylko kwestia pieniędzy, ściśle, jednego dolara za każdy nukleotyd, czyli trzech miliardów dolarów, a wtedy będą nad tym pracować na całej Ziemi. Dzięki biotechnologii w niezbyt długim czasie znacznie szybciej i prościej będą wytwarzać genetyczną esencję konkretnej komórki jajowej i konkretnego jądra ogoniastej komórki, niż my selekcjonujemy ich w ramach naszej romantycznej i mocno staroświeckiej hodowli – ale taka była konieczność przed rokiem 2000.

– No właśnie. A może jedno ma z drugim coś wspólnego? Nic ci nie świta? My sami dopiero siedemdziesiąt pięć ludzkich lat temu odkryliśmy z przerażeniem, jak szybko przybywa tam na dole technicznych możliwości i do czego ludzie stają się dzięki nim zdolni – nie tylko w dziedzinie biotechnologii, ale we wszystkich innych także. Już wkrótce naszej organizacji nie pozostanie nic innego, tylko restrukturyzacja, wskutek czego niebo zostanie zatrzaśnięte jak książka. Opowiadaj, jak ci się udało to wszystko zorganizować.

– Mimo wszelkich trudności, jakieś siedemdziesiąt ludzkich lat temu dostrzegłem szansę tchnięcia właściwej Iskierki w ducha i ciało nie w ciągu czterech, ale już trzech pokoleń.

– No, proszę. Jesteś bardziej twórczy, niż sądziłem.

– Niestety, nie obyło się bez pewnych strat. Musiałem posłużyć się czymś strasznym.

– Mianowicie?

– Pierwszą wojną światową.

– Cóż, jest to po prostu inny aspekt tej samej sprawy. Ta bezsensowna jatka ostatecznie potwierdziła słuszność naszego zaniepokojenia rozmiarem rewolucji technologicznej, jakiej w coraz większym stopniu dokonywała ludzkość.

– Chciałbym dodać tylko jeszcze jedno. Otóż: cofając się na moje polecenie od niezbędnej sekwencji aminokwasów do potencjalnego dziadka ze strony ojca, moich 301655 722 pracowników doszło do pewnego Austriaka, niejakiego Wolfganga Deliusa, urodzonego bez specjalnego przeznaczenia w roku 1892. Jako babka ze strony ojca wchodziła w grę tylko i wyłącznie niejaka Ewa Weiss, także urodzona bez specjalnego przeznaczenia, ale dopiero w roku 1908, w Brukseli.

– Nazwisko Weiss nie wygląda na specjalnie flamandzkie. Czy nie powinna się nazywać raczej De Witte?

– Jej rodzicami byli niemieckojęzyczni Żydzi, pochodzili z Frankfurtu i Wiednia. Rodzina szlifierzy diamentów.

– Pobożni?

– Kompletni agnostycy. Wyśmiewali się z nas.

– Hm.

– Również wiara nie jest dla ludzi sprawą prostą, aż trudno nam sobie to wyobrazić. My przecież nie musimy wierzyć, my wiemy.

– Tak, tak, nietrudno wyczuć, że operujesz na najdalszych peryferiach Światłości. Może warto, żebyś się wystrzegał zbytniej dominacji rozumu. Mów dalej, proszę.

– W kwietniu roku 1914 otrzymałem polecenie i już w czerwcu w Sarajewie wyskoczył z tłumu student, niejaki Gawriło Princip, i zastrzelił austriackiego arcyksięcia. Gdy się słyszy to imię i nazwisko, trudno ukryć wewnętrzną radość. Był on zwolennikiem Nietzschego, najpotworniejszego z potwornych.

– Nazwisko Nietzsche także wydaje mi się niepozbawione dodatkowego znaczenia. Niczewo. To przecież ten nihilista, który swego czasu rozpuszczał plotki, że Szef nie żyje. Między nami mówiąc, nie był tak daleki od prawdy, choć fakt, iż nasz boss nie może umrzeć, jest niewątpliwie najwstrętniejszym ograniczeniem jego wszechmocy. Istnieje z łaski paradoksu, lecz z tej samej łaski musi istnieć wiecznie i wiecznie umierać.

– W ciągu paru miesięcy jatka rozkręciła się na dobre. Widowisko to mogłem wykorzystać nie tylko do połączenia Wolfganga Deliusa z Ewą Weiss, ale także w odniesieniu do następnego pokolenia, kiedy to konieczna była pomoc Holendrów.

– Holendrów? Czy to aby nie nazbyt przekombinowane?

– To był jedyny sposób. Niemieckie i austriackie sztaby generalne wyciągnęły z szuflady stary plan Schlieffena, który przewidywał pogwałcenie holenderskiej i belgijskiej neutralności, co umożliwiło wykonanie manewru oskrzydlającego i zaatakowanie Francji. Ale dla mojego projektu neutralność Holandii była sprawą równie zasadniczą, co pogwałcenie neutralności Belgii, i drogą delikatnych ingerencji w mózg von Moltkego udało mi się osiągnąć tyle, że plan został wykonany wyłącznie w odniesieniu do Belgii.

– Moja pamięć ludzkich spraw zaczyna już trochę szwankować! Jaki Moltke?

– Feldmarszałek von Moltke, niemiecki głównodowodzący. Wolfgang Delius – lub też, jak zwykł o sobie mówić zgodnie ze zwyczajem panującym w jego okolicach: Delius Wolfgang – którego jedynym tytułem był ten uzyskany w wiedeńskiej Akademii Handlowej, został zawodowym wojskowym i walczył na froncie włoskim, rosyjskim i francuskim. W Brukseli zakwaterowano go w domu rodziny Weissów, gdzie jego przyszła żona bawiła się jeszcze lalką na podłodze. Na tej lalce wprawiała się do przyszłej roli. Delius był chwackim młodym oficerem artylerii konnej, miał wysokie odznaczenia i srebrne ostrogi, ale też coś nadzwyczaj posępnego w wejrzeniu, co każdy przypisywał jego wojennym doświadczeniom, i było w tym sporo racji, chociaż nie do końca. Była w nim jeszcze głębsza, pierwotna posępność. W tornistrze nosił, jak się to mówi, dzieło Stirnera Jedyny i jego własność. Weiss, od dawna już szczęśliwy, że znowu jest pośród ludzi mówiących jego językiem, jeździł tymczasem otwartym samochodem niemieckiego gubernatora wojskowego po bulwarze Anspach, co nie uszło uwagi brukselczyków. Wojna wypełniła, co do niej należało, toteż kiedy Niemcy i Austria skapitulowały, Weiss popadł, zgodnie z moim planem, w poważne tarapaty. W dzień po ogłoszeniu zawieszenia broni skonfiskowano cały jego majątek, i żeby uniknąć aresztowania, musiał na łeb, na szyję uciekać wraz z całą rodziną z Belgii. Oczywiście do Holandii, gdzie ich potrzebowałem, bo to była moja jedyna szansa. W tym czasie Delius konno posuwał się na czele swojego oddziału w kierunku Niemiec.

– No ale przynajmniej już się znali.

– Fundament został położony. Po powrocie do zimnego, głodującego Wiednia Delius objął posadę nauczyciela rachunkowości w prywatnej pensji dla panien, nadal jednak utrzymywał kontakt listowny z Weissem, który w Amsterdamie bardzo szybko znowu nabrał wiatru w żagle. Z początkiem lat dwudziestych ściągnął do siebie młodszego przyjaciela i zatrudnił go na razie jako księgowego w swoim diamentowym interesie. Z pomocą Weissa Delius wkrótce sam otworzył firmę pośrednictwa w handlu z Niemcami i Austrią. W ciągu paru lat firma rozrosła się w całkiem pokaźne biuro, Delius przyjął obywatelstwo holenderskie i w roku 1926 poślubił Ewę Weiss, o szesnaście lat młodszą od siebie córkę swego dobroczyńcy. Dziewczyna miała wtedy osiemnaście lat i w rok po ślubie urodziła dziecko, ale niestety wskutek błędu pisarskiego popełnionego w moim dziale anielski chłopczyk zmarł już po dwóch tygodniach na zespół nagłej śmierci łóżeczkowej. To było okropne małżeństwo, przykro mi, że muszę tak powiedzieć. Znowu uświadomiłem sobie, jak to dobrze, że nie musimy być ani kobietami, ani mężczyznami. Było jednak konieczne ze względu na drugiego syna, który przyszedł na świat w roku 1933 i który miał dla mnie kluczowe znaczenie jako ojciec naszego człowieka na Ziemi.

– Dlaczego to małżeństwo było takie okropne?

– Bez wydanej przez ciebie instrukcji nigdy nie doszłoby do skutku. Wiadomo, że na Ziemi każdy bierze ślub nie z tym, co trzeba, ale rzadko zdarza się, żeby dwoje ludzi było aż tak źle dobranych jak oni. Tak czy inaczej ta młoda kobieta i jej znacznie starszy małżonek musieli się strasznie dręczyć nawzajem – nie tyle przez to, że coś konkretnego mówili, robili czy czegoś zaniechali, ile raczej przez to, jacy byli. W końcu pobrali się tylko dlatego, że my tak chcieliśmy, choć oczywiście nie zdawali sobie z tego sprawy. W jej przypadku decyzja przyszła może wskutek intrygującej, mrocznej głębi spojrzenia jego jasnoniebieskich oczu, która ostatecznie miała obrócić się przeciwko niej; dla niego może przez tę jej niezależność, której na koniec nie mógł już znieść. Była dziesięć razy bystrzejsza i myślała dziesięć razy szybciej od niego. Jego myślenie było ciężkie i poplątane jak lina kotwiczna, która dostała się w śrubę statku – tak samo zresztą jak myślenie niemal wszystkich Austriaków po roku 1918, duszące się nienawiścią do wszystkich i do samych siebie w tym sadosachermasochtorcie rozbitej cesarsko-królewskiej monarchii, która w kilka lat później, dzięki szaleństwu jeszcze jednego Austriaka, w ogóle miała przestać istnieć. Ona chciała wyjść wieczorem, ale on wolał zagłębiać się w swojego Maksa Stirnera. Podczas gdy ona ze swoimi żydowskimi przyjaciółkami i przyjaciółmi z jej osobnych czasów bawiła się w mieście, Germanin z monoklem w oku czytał o jednostce jako „Jedynym” i o jej własności: świecie. Zdaniem Stirnera człowiek nie powinien pozwolić, żeby ktokolwiek albo cokolwiek coś mu nakazywało: jednostkowe ego było w pełni swobodne, po występek włącznie. Kiedy wracała nocą do domu, zastawała go czasem krzyczącego przez sen, bijącego się poduszką z Włochami. Może powinna coś z tym zrobić, zanim sprawy zaszły za daleko, ale nie zrobiła. Może dlatego, że była za młoda, może też dlatego, że w końcu ona stała się jeszcze bardziej „jedyna” niż on. W roku 1939 Ewa opuściła swojego Wolfganga, zabierając ze sobą sześcioletniego synka.

– No pięknie. A teraz proszę o przyszłej matce.

– Tutaj na szczęście nie byłem zmuszony do tak szeroko zakrojonych ingerencji. Prawie nie było z tym problemów, przynajmniej międzynarodowych. Dotyczyło to wyłącznie Holendrów, a w przypadku tych dzielnych kupców wszystko w ogóle odbywa się mniej gwałtownie. Nie przeczę, iż po części dlatego, że udało mi się ich utrzymać z dala od pierwszej wojny światowej, druga wojna była dla nich w zasadzie pierwszą od XVI wieku, kiedy walczyli z Hiszpanią, która w tamtym czasie też rządzona była przez pół-Austriaka. Gdyby ominęła ich także druga wojna, byliby pewnie takimi samymi niezadowolonymi prawiczkami jak mieszkańcy szwajcarskich dolin.

– Nie jestem pewien, czy to porównanie specjalnie mi się podoba.

– Jeśli chcesz, mogę się z niego wycofać i stwierdzić coś wręcz przeciwnego.

– To też nie jest wyjście.

– Musiałem się tylko odrobinę wmieszać, żeby tę drugą wojnę powołać do życia. Wychodząc od osoby, która była nam potrzebna, w połączeniu z materiałem genetycznym Deliusa juniora, jako potencjalnego dziadka ze strony matki odkryliśmy osobę kustosza Holenderskiego Muzeum Historii Naturalnej w Lejdzie, niejakiego Oswalda Bronsa, urodzonego bez specjalnego przeznaczenia w roku 1921. Niezbędna babka ze strony matki, Sophia Haken, całkiem przypadkowo mieszkała w pobliżu, mianowicie w Delft, gdzie przyszła na świat w roku 1923, także bez specjalnego przeznaczenia. Ze względu na wiek Brons pod koniec wojny znalazł schronienie w muzeum; często tam również sypiał, w sali z surrealistycznym przyrządem Heike Kamerlingha-Onnesa, służącym do skraplania helu i wyglądającym jak monstrum z „piekła muzykantów” na prawym skrzydle Ogrodu rozkoszy Hieronima Boscha oraz jak najwyżej umieszczona figura z Wielkiej szyby Marcela Duchampa.

– O czym ty mówisz?!

– Nie zwracaj na to uwagi. Przez tę genetyczną dłubaninę ciągle jeszcze jestem rozedrgany jak szpulka na krosnach. Pod koniec roku 1944, ostatniej wojennej zimy, niemieccy okupanci regularnie zatrzymywali pociągi z rakietami V2 na stacji w Lejdzie, trochę na południe od Kliniki Uniwersyteckiej, w nadziei, że powstrzyma to Anglików od ataków z powietrza. Pociski odpalano na Londyn z położonej niedaleko bazy. Ale pewnego grudniowego południa, punktualnie o godzinie dwunastej, stacja została jednak zbombardowana; wkrótce potem po Delft zaczęła krążyć fałszywa plotka, jakoby zapalił się szpital. Chociaż osłabiona głodem, Sophia mimo zimna natychmiast pojechała na rowerze do Lejdy, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało jej najlepszej przyjaciółce, pielęgniarce. Kiedy przejeżdżała obok muzeum, kilkaset metrów na południe od stacji, rozpoczął się drugi nalot i Sophia schowała się w wejściu. Ponieważ jednak Anglicy pod moim korzystnym wpływem bali się trafić w szpital, nagle spadł wokół niej grad bomb. Jedna spustoszyła skrzydło muzeum, w którym eksponowano mosiężne teleskopy z XVIII i XIX wieku. W chaosie ognia, huku, pyłu, krzyków po niderlandzku i niemiecku, straży pożarnej, karetek i policji Sophia z impetem wpadła na Oswalda Bronsa. Ogłupiały, w po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin