William Styron - NA PASTWĘ PŁOMIENI.rtf

(3205 KB) Pobierz

Styron William

NA PASTWĘ PŁOMIENI

 

 

Jeśliby tej opatrzności Bożej, co wnika w życie każdego chwastu i robaka, i mrówki, i pająka, i ropuchy, i żmii, nigdy, przenigdy nie miał spłynąć na mnie płomień; jeśliby ten Bóg - który na mnie wejrzał, gdym był nicością, i wywołał mnie z łona i głębin ciemności, kiedy jeszcze nie istniałem - teraz miał nie chcieć obrócić na mnie wzroku, gdy wprawdzie jestem stworem nędznym, wygnanym i potępionym, wszelako Jego własnym, i przyczyniam się do Jego chwały nawet w swym potępieniu - jeśliby ten Bóg, który nie raz wejrzał na mnie w mojej najobrzydliwszej nieczystości i widział mnie, kiedy się odgradzałem zasłonami, oknami i drzwiami od słońca, oka dnia, i od świecy, oka nocy, i od oczu całego świata, i okazywał mi miłosierdzie dając mi pojąć, że mnie widzi, a czasem budził moje sumienie i sprawiał, żem naonczas wstrzymywał się od grzechu -jeśliby przeto Bóg ten tak miał się ode mnie odwrócić ku swoim chwalebnym świętym i aniołom, a żaden święty ani anioł, ni nawet sam Jezus Chrystus nigdy by go nie uprosił, iżby na mnie spojrzał, ani też nie przypomniał mu, że taka dusza istnieje - gdyby ten Bóg, który tak często mawiał do duszy mojej: Quare morieris? Czemu chcesz umrzeć? i tak często zaklinał duszę moją: Vivit Dominus. Przez Bóg żywy, nie chcę, byś umarł, lecz abyś żył - miał nie dozwolić mi, abym żył, ani dozwolić, bym umarł, jeno bym żył wiecznotrwałą śmiercią; jeśliby ten Bóg, który gdy nie mógł wstąpić we mnie stojąc i kołatając ani swoimi zwykłymi sposoby, Słowem ni łaską, użył swej mocy i wstrząsnął ten dom, ciało moje, dreszczem i pląsawicą, i oddał ten dom na pastwę płomieni gorączki i febry, i przeraził pana domu onego, duszę moją, okropnościami różnymi a niepokojem ciężkim, i tym sposobem we mnie wstąpił; gdyby ten Bóg miał się wyrzec wszelakich swoich zamierzeń a praktyk, i poniechać mnie, i odtrącić, jak gdybym go nic nie kosztował - na koniec, gdyby ten Bóg dozwolił duszy onej rozpłynąć się na kształt dymu, mgły czy bańki na wodzie, a dusza ta nie mogłaby być dymem °i mgłą, ni bańką na wodzie, jeno musiałaby leżeć w mroku tak długo jak Pan Światłości jest samą światłością, której żadna

iskierka nigdy by duszy mojej nie dosięgła - to jakież piekło nie byłoby rajem, a siarka ambrą, jakież zgrzytanie zębów nie byłoby pokrzepieniem, a kąsanie robaka łaskotaniem, któraż udręka nie byłaby małżeńską łożnicą w porówna­ niu z owym przekleństwem, jakim jest zostać pozbawionym na wieki, na wieki, na wieki widoku Boga?

John Donnę dziekan katedry Św. Pawła*

John Donne (1572-1631) - duchowny i poeta angielski.

H

Sambuco.

O              drodze z Salerno do Sambuco „Italia” Nagela ma do powiedzenia, co następuje: „Droga ta prawie na całej swej długości jest wyciosana w nadbrzeż­ nej skarpie. Przed naszymi oczami przewija się urozmaicona panorama, z widokami na lazurowe morze, potężne urwiska oraz głębokie jary. Wyjeżdżamy z Salerno przez Via Independenza. Droga skręca ku morzu, ponad Marina di Vietri. Dotarłszy do wybrzeża rozkoszujemy się przepysznym widokiem na Salerno, Marina di Vietri, dwie skały (Due Fratelli) oraz Raito. Za odgałęzieniem drogi ukazuje nam się nagle barwna wioska Cetara (4‘/2 mili). Skręcamy ku morzu i okrążamy posępną rozpadlinę Erchie zbliżając się ponownie do morza koło przylądka Tomolo. Po przejechaniu przez wąwóz

o              wysokich skalnych ścianach ukazują się nam Minori i Atrani, a wysoko nad nimi - Sambuco. Droga rozwidla się za Atrani i wybiega w dolinę Dragone”.

Jeżeli idzie o samo Sambuco, to Nagel jest swoiście liryczny: „(1033 stopy)

-              małe miasteczko o niezwykłym wyglądzie wśród wyjątkowo pięknego krajobrazu; kontrast między jego odosobnionym położeniem a urzekającą okolicą, między ruinami jego starodawnych pałaców a wesołością ogrodów wywiera duże wrażenie. Zbudowane w IX wieku, pod rządami Amalfi, Sambuco cieszyło się wielkim dobrobytem w XIII stuleciu”.

Sambuco nie jest już dziś bogate, chociaż ze względu na swoje położenie geograficzne ma się niewątpliwie lepiej od wielu włoskich miasteczek. Odosobnione nad przepaścią, dalekie i cudownie niedostępne, jest wzorem niezdobytego miasta i z pewnością jedną z nielicznych miejscowości we Włoszech, których nie naruszyły niedawne bombardowania i najazdy. Gdyby Sambuco leżało na jakiejś strategicznej drodze wiodącej dokądkolwiek, pewno nie miałoby tyle szczęścia, i w tym czy innym momencie, podobnie jak Monte Cassino, mogłoby być obrócone w perzynę. Jednakże koleje wojny pozostawiły je nie tknięte, prawie nie zauważone, tak że domy, kościoły i dziedzińce, chociaż

przeżarte przez nędzę, wydają się w porównaniu z innymi miasteczkami tej okolicy wspaniale, a nawet niesprawiedliwie zachowane, niby rześki i krzepki człowiek wśród okaleczonych, wyniszczonych weteranów. Być może właśnie to odosobnienie, ta nieznajomość wojny i nikczemnych aktów gwałtu, będących jej naturalnym pokłosiem, sprawiły, że wydarzenia owego minionego lata wydały się wszystkim takie straszliwe i wstrząsające.

Ażeby na podstawie powyższego nie oskarżono mnie od samego początku, że wpadam w ton zbyt złowieszczy, powiem, iż tymi wydarzeniami były morderstwo i gwałt, który również zakończył się śmiercią, oraz cała seria innych wypadków, nie tak gwałtownych, ale ponurych i przygnębiających. Wydarzyły się one, albo miały swoje zaczątki, w Palazzo d’Affitto („...ciekawe zgrupowanie arabsko-normańskich konstrukcji, szczególnie malownicze i po­ ciągające dzięki przepysznej roślinności, która stanowi jego oprawę. Z tarasu ogrodowego widok na wspaniałą panoramę”), a było w nie zamieszanych kilkoro mieszkańców miasteczka oraz co najmniej trzech Amerykanów. Jeden z tych Amerykanów, Mason Flagg, już nie żyje. Drugi, Cass Kinsolving, żyje i prosperuje, i jeśli niniejsza opowieść ma jakiegoś bohatera, to właśnie chyba on pasuje do tej roli. Z całą pewnością nie ja.

Nazywam się Peter Leverett. Jestem białym, protestantem, Anglosasem, wychowanym w Wirginii, ledwie po trzydziestce, zdrowym, o dość znośnej powierzchowności, chociaż bez romantycznej iskry czy wyglądu, skłonnym do uregulowanego życia, więcej niż przeciętnie wnikliwym i mającym silne nastawienie erotyczne - jakkolwiek jest to mniemanie właściwe wszystkim normalnym młodym mężczyznom. Przez ostatnie kilka lat mieszkałem i pra­ cowałem w Nowym Jorku. Bez dumy ani zmartwienia wyznaję, że - używając współczesnej gwary - jestem po trosze zacofańcem. Z zawodu jestem prawnikiem. Mam dość ambicji, by pragnąć sukcesów w swoim zawodzie, ale nie lubię iść przebojem, a będąc z natury niezdolny do użerania się i kombino­ wania, podejrzewam, że zostanę na tym przyzwoitym, przeciętnym poziomie, właściwym wszystkim moim przodkom z obu gałęzi drzewa genealogicznego. Nie jest to ani cynizm, ani też samoponiżenie. Jestem realistą i pragnę powiedzieć wam na podstawie dobrej znajomości przedmiotu, że prawo

-              nawet w moim skromnym zakresie, gdzie ma się do czynienia tylko ze sprawami o szkody, testamentami i kontraktami - wymaga tyleż zwykłego lawirowania i spychania z własnej drogi dobrych przyjaciół, co każdy inny zawód. Nie, nie mam zamiaru tego robić. Jestem, że tak powiem, skazany na swój los i staram się możliwie najprzyjemniej do tego dostosować. Może nie jest

to tak zadowalające jak rola kompozytora, którą niegdyś zamierzałem odegrać, ale wielokrotnie korzystniejsze finansowo; poza tym w Ameryce nikt nie słucha kompozytorów, natomiast prawo, w sposób zarazem subtelny, majestatyczny i fascynujący, ciągle oddziałuje swoją muzyką na ludzkie umysły. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Kilka lat temu, kiedy wróciłem z Włoch i z Sambuco i wziąłem posadę w nowojorskiej firmie (trochę drugorzędnej, muszę przyznać, a mieszczącej się wprawdzie nie na Wall Street, ale bardzo blisko, co sprawiło, że nasi biurowi dowcipnisie ukuli slogan „Idź za róg i oszczędzaj”) - kilka lat temu więc byłem naprawdę w niedobrej formie. Śmierć przyjaciela - zwłaszcza w takich okolicznościach, jakie towarzyszyły zgonowi Masona Flagga, a tym bardziej, jeśli się było wtedy na miejscu, widziało krew, zamęt i ruinę - nie jest czymś, z czego można się łatwo otrząsnąć. I to nawet wtedy, gdy - jak w moim przypadku — myślałem, że i Mason, i wszystko to, co reprezentował, stało się dla mnie obce. Niebawem przejdę do śmierci Masona, która zostanie opisana, mam nadzieję, z całą niezbędną prawdziwością; na razie powiem tylko, że mnie zupełnie rozpaczliwie ogłuszyła.

W ciągu minionego okresu miałem nieustannie sny o oszustwie i zdradzie

-              sny, które ciągnęły się potem cały dzień. Szczególnie zapamiętałem jeden z nich; jak większość okropnych koszmarów, miał zwyczaj powracać wciąż od nowa. W tym śnie znajdowałem się w jakimś domu usiłując zasnąć; była głęboka noc, wietrzna i burzliwa. Nagle usłyszałem hałas pod oknem, odgłos dowróżbnyodcinający się od szumu deszczu i wiatru. Wyjrzawszy przez okno widziałem jakiś cień - czyjąś poruszającą się postać, niewyraźny kształt skradającego się człowieka, którego ciemna sylwetka posuwała się groźnie ku mnie. W przerażeniu sięgałem po telefon, ażeby wezwać zamieszkałego w pobliżu przyjaciela (mojego najlepszego, ostatniego, najdroższego przyjacie­ la; koszmary operują superlatywami i wielkością), bo wiedziałem, że właśnie on jest jedynym człowiekiem na tyle mi drogim i bliskim, aby mi pomóc. Jednakże nikt nie odpowiadał na moje rozpaczliwe dzwonienie. Więc odkładałem słuchawkę i wtedy słyszałem stukanie do okna i obracałem się, aby zobaczyć

              z wyrazem obrażonej, szatańskiej złośliwości za ociekającą strugami deszczu szybą - złowrogą, krwiożerczą twarz tegoż właśnie przyjaciela...

Któż mnie zdradził? Kogo zdradziłem? Nie widziałem, lecz byłem pewien, że to wszystko ma coś wspólnego z Sambuco. I chociaż nie czułem wielkiego żalu z powodu śmierci Masona - chcę to od razu jasno powiedzieć - jednakże byłem zgnębiony, okropnie zgnębiony tym, co się wydarzyło w owym włoskim

miasteczku. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, widzę, iż może powodowało to moje najbardziej dręczące podejrzenie: że chociaż bynajmniej nie byłem przyczyną śmierci Masona, kto wie, czy nie mogłem jej zapobiec.

Oczywiście natura potrafi uporać się z naszymi najcięższymi zgryzotami. Stopniowo, tak niedostrzegalnie, że prawie nie byłem tego świadom, wspomnienia moje poczęły zacierać się i blednąc, i wkrótce czułem ¿ię już prawie normalnie. Po kilku miesiącach nawet się zaręczyłem. Na imię miała Annette i była piękna, a poza tym bogata.

Jednak o ile mój smutek właściwie przeminął, nie minęło zdumienie i ciekawość. Wiedziałem, że doczesne szczątki Masona, zmarłego przed wieloma miesiącami, zostały wysłane z tych Włoch, których nie cierpiał, i spoczywały teraz - jeżeli można mówić o spoczynku, gdy idzie nawet o nieżywego Masona

-              gdzieś w ziemi amerykańskiej. Zdaje się, że w Rye, w stanie Nowy Jork, ale to nieważne. Wiedziałem, że ta włoska dziewczyna, o której zgwałcenie i pobicie go oskarżono, umarła także (owej nocy widziałem ją przez kilka sekund i była oszałamiająco i doskonale piękna, co, jak sądzę, w dużej mierze przyczyniło się do mojej późniejszej udręki). I wiedziałem też, że cała sprawa - la tragedia, jak ją nazywały dzienniki neapolitańskie - jest już zamknięta i że dała niewielki żer wścibskim, plotkarzom i zwykłym ciekawskim, skoro dwoje głównych jej bohaterów tak bezwzględnie i nieodwołalnie nie żyło. Przekonałem się, że nawet nowojorskie dzienniki poświęciły temu niewiele miejsca - i to pomimo że chodziło o nazwisko Flagga, które przecież budziło mniej lub więcej błyskotliwe skojarzenia - być może dlatego, że Sambuco jest ostatecznie bardzo daleko, ale, co prawdopodobniejsze, z tej racji, że nie było nikogo, kto by ukazał hańbę i winę Masona w pełnym, drapieżnym świetle. Toteż poza wyjątkowym faktem, że znajdowałem się wówczas w Sambuco, pod wieloma względami nie wiedziałem więcej o tej przerażającej historii niż pierwszy lepszy przechodzień.

Tylko że jednak coś w i e d z i a ł e m, i to właśnie nękało mnie nadal, jeszcze długo po tych wszystkich żałobnych nastrojach, które tu opisałem. Wiedziałem coś i chociaż to coś nie było wiele, choć było raczej silnym podejrzeniem niż czymkolwiek innym, jednak utrzymywało moją niepewność i zaciekawienie przez rok albo więcej. Ale nawet i to zaciekawienie przeszłoby mi niewątpliwie, gdyby nie jeden rysunek, który zobaczyłem pewnej niedzieli w „New York Timesie”...

Każdy, kto mieszkał kiedyś samotnie w nowojorskim domu, zna albo pamięta specjalny charakter niedzieli. Powolne, późne przebudzenie w mieście nagle i niedorzecznie cichym, filiżanki kawy i piętrzące się sterty gazet, nastrój

indolencji i nudy, oświetlone słońcem podwórko, gdzie wąskookie koty suną faliście wzdłuż płotów, gołębie latają w kółko, a dźwięki kościelnego dzwonu spadają w ciszę beznadziejnie i smutnie. Jest to czas prawdziwego odrętwienia, lecz także nieokreślonego, choć nieustającego drążenia i niepokoju - z jakiej przyczyny, tego nigdy nie potrafiłem określić, chyba że człowiek ma na chwilę narzucone odosobnienie w tym najbardziej publicznym z miast, i wtedy stare pytania „Co robię? Dokąd idę?” narzucają się z taką siłą, jakiej nigdy nie mogłyby mieć w poniedziałek.

Ta niedziela, o której mówię, była gdzieś późną wiosną, w czasie niedobrym do introspekcji. Moja dziewczyna pojechała odwiedzić rodziców w Pound Ridge, przyjaciele porozjeżdżali się albo byli chorzy, ja zaś właśnie zapiąłem kołnierzyk gotując się do samotnego spaceru po Placu Waszyngtona, kiedy zupełnie przypadkowo rzuciłem okiem na dział redakcyjny „Timesa”. Może tego wczesnego popołudnia znowu myślałem o Sambuco odświeżając dawne smutki i żale, i kilka jałowych oskarżeń. Nie jestem tego pewien, ale wiem, że kiedy zobaczyłem rysunek, a pod nim niewątpliwy podpis: „C. Kinsolving”

-              serce mi podskoczyło i cofnąłem się w czasie do Sambuco, mknąc poprzez wspomnienia, nieważki jak liść. Tamto wszystko spłynęło na mnie znowu, ale tym razem bez grozy, bez udręki.

Nie wyszedłem tego popołudnia. Oglądałem ów rysunek; był przedrukowa­ ny z jakiejś gazety wydawanej w Charlestonie, w Południowej Karolinie. Badałem rysunek i podpis, chodziłem tam i z powrotem po pokoju paląc papierosa za papierosem, aż rozbolały mnie dziąsła, wyglądałem przez okno, na ciche, niedzielne ogrody (niedługo nie będzie już ogrodów w dzielnicy Greenwich Village), na gołębie i ludzi w sportowych koszulach, popijających piwo, i na grasujące koty. Wreszcie, gdy zmierzch począł zapadać, a naprzeciw­ ko rozległ się brzęk naczyń przy kolacji, usiadłem i napisałem list do Cassa. Była północ, kiedy go skończyłem. Nic nie jadłem i byłem kompletnie wyczerpany.

Po pierwszej poszedłem do „Białej Wieży” na Greenwich Avenue i zjadłem kilka sandwiczów. W drodze powrotnej wrzuciłem do skrzynki list, który był nie tyle listem, co dokumentem, i który wysłałem do Cassa na adres owej gazety w Charlestonie.

Odpowiedź długo nie przychodziła. Minął miesiąc, potem jeszcze kilka tygodni, i już byłem bliski zebrania się na odwagę, żeby napisać znowu, kiedy gdzieś w lipcu otrzymałem list:

Kochany Peter,

Naturalnie pamiętam Cif i byłem uradowany otrzymawszy od Ciebie wiadomość. Miałeś rację. Nie sądzę, żeby było wielu C. Kinsohingów. Cieszę się, ze Ci się podobał mój rysunek, i uważam za bardzo szczęśliwe, żeś na niego natrafił h’„ Timesie”, chociażby z tej przyczyny, że to Cię skłoniło do nawiązania ze mną kontaktu i napisania takiego miłego listu. Jestem prawdziwie dumny z tego rysunku, który, jak sądzę, mimo mojej pogardy dla polityki w ogóle, dał porządnego klapsa hipokryzji Waszyngtonu. Jeżeli idzie o Twoje pytanie, to te rysunki są dodatkiem, a nie moim właściwym zajęciem, ponieważ pracuję przez pół dnia w fabryce cygar tu, w Charlestonie, a poza tym prowadzę wykłady malarstwa, chociaż pod koniec lata tempo trochę słabnie. Mimo to nie lekceważę rysowania dla prasy; kto wie, czy to nie jest amerykańska forma sztuki (bez żartów), w każdym razie uważam się za spadkobiercę w prostej linii Daumiera i Rowlandsona, a poza tym dostaję 35 dolarów od kawałka, a czasem więcej, co, jak to mówią, piechotą nie chodzi. Poppy ma też posadę; pracuje jako księgowa w stoczni marynarki, i mamy bardzo dobrą Murzynkę do dzieci, kiedy nie są w szkole, więc chociaż nie żyjemy tak dobrze jak ten inny wybitny karolińczyk, B. Baruch, dajemy sobie radę. Poza tym maluję w każdej wolnej chwili i cała ta paraliżująca śmierć duszy, którą musiałeś obserwować, już przeminęła.

Peter, zawsze chciałem Ci podziękować za to, co zrobiłeś h> Sambuco dla Poppy i w ogóle. Opowiedziała mi wszystko dokładnie, i teraz powinienem przepraszać używając wątłej wymówki, że nie wiedziałem, jak się z Tobą skontaktować w Nowym Jorku. To jednak byłoby kłamstwo, więc powiem po prostu: dziękuję raz jeszcze i ufam, że zrozumiesz.

Rozumiem też doskonale Twoje zainteresowanie M. i chęć dowiedzenia się czegoś więcej o tym, co było w Sambuco. Mnie osobiście jest bardzo trudno mówić czy nawet myśleć oM.io rzeczach, które się zdarzyły, a tym bardziej pisać na ten temat. Ale to jednak zabawne, bo podobnie jak Ty piszesz, że nie możesz się połapać w tym, co zaszło w Sambuco, i ja od czasu do czasu zastanawiam się, kim byl M. - to znaczy, kim był naprawdę i co go zżerało, i dlaczego skończyI w ten sposób. Nie sądzę, żeby ktoś to odgadł, i przypuszczam, że tak jest najlepiej, jakkolwiek na to spojrzeć. Masz rację „mniemając”, że przeżyłem tam ciężkie chwile. Chyba znalazłem się bardzo blisko tego, co pospolicie nazywają przepaścią, ale teraz już jestem okej. Jeżeli o to idzie, prawie od dwóch lat nie miałem w ustach nawet kropli piwa. Dzięki temu jest znacznie łatwiej czytać Sofoklesa, a teraz zaczynam przedzierać się przez Szekspira nadrabiając | podeszłym wieku braki amerykańskiego systemu szkolnictwa publicznego.

Jeżeli kiedykolwiek znajdziesz się w tych stronach, daj mi znać. Mieszkamy

niedaleko Battery w domu liczącym sobie dwieście lat, który wynajmuje się za niedużą sumę, a jest w nim dużo miejsca dla gości. Poppy wspomina Cif czule, tak samo dzieciaki.

Molti auguri* Cass

Nigdy nie mam wielkiej wiary w słowa „Jeżeli kiedykolwiek znajdziesz się w tych stronach”, ponieważ sam ich używałem w niezręcznych sytuacjach, kiedy prawdziwe uczucia, kryjące się za tym frazesem, były aż nadto oczywiste. Jest to grzeczne i przyjazne, ale z pewnością o nic nie prosi ani do niczego nie namawia. Nie jest identyczne z „Byłoby miło zobaczyć cię znowu”, a równie dalekie od „Proszę cię, odwiedź mnie, brak mi ciebie”, jak prosta uprzejmość od miłości. Jednakże w tym liście Cassa było coś, co kazało mi wierzyć, że nie przyjąłby niechętnie moich odwiedzin - a nawet, w związku z Masonem, może tak samo pragnął zobaczyć się ze mną, jak ja z nim.

We wrześniu należały mi się trzy tygodnie urlopu. Pierwszy tydzień zamierzałem spędzić z moją dziewczyną, Annette (jest coś przesądnego i ostatecznego w słowie „narzeczona”), w Białych Górach. Dwa pozostałe tygodnie przeznaczyłem na odwiedziny u moich rodziców w Wirginii; oboje byli starzy i schorowani, i chociaż w gruncie rzeczy nigdy nie byliśmy ze sobą tak blisko jak inne rodziny, jakieś znużenie i smutek w ich listach sprawiły, że już od dawna chciałem ich zobaczyć. Zamierzałem więc - i to od razu napisałem Cassowi - narzucić mu się o tyle, że spędziłbym z nim weekend w Charlestonie, dokąd przyleciałbym z Norfolk podczas bytności u rodziców. Nie miałem zamiaru zamieszkać u niego, mimo sugerowanego zaproszenia. Czy odpowia­ dałby mu taki a taki weekend? Czy mógłby zamówić dla mnie pokój w hotelu? Nie powinienem był chyba się dziwić, ale jednak to mnie zaskoczyło: nie dostałem od Cassa żadnej odpowiedzi.

Okres spędzony w New Hampshire z moją olśniewającą Annette był całkowitą i druzgocącą katastrofą. Powiem na ten temat tylko tyle, że padał deszcz, że wytrzymaliśmy dwa dni i że kiedy opuszczaliśmy wśród ulewy nasz górski domek, nie byliśmy już zaręczeni. Nie mieliśmy żadnych trudności seksualnych. Po prostu doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy stworzeni dla siebie. Oboje na zewnątrz zachowaliśmy się dzielnie, ale historia miło­ sna, podobnie jak jakiś cud chirurgii plastycznej, jest ciałem nakładanym na żywe ciało, i jej zerwanie jest oddzieraniem wielkich kawałów samego

siebie. Odjechałem do Wirginii pełen żalu, ponury, nieopisanie samotny.

O              moim pobycie w Wirginii mam jednak trochę więcej do powiedzenia. Nic w Ameryce nie pozostaje niezmienne przez dłuższy czas, ale moje dawne miasto rodzinne, Port Warwick, stało się rozleglejsze, bardzie^opływowe i bardziej błazeńskie, niż moim zdaniem może być szanujące się miasto na Południu. Oczywiście zawsze tam budowano okręty i był port morski (wyobraźcie sobie Tampę, Pensacolę czy bure dzielnice portowe Galvestonu; jeżekście ich nigdy nie widzieli, wystarczy Perth Amboy) i w propagandzie oficjalnej miasto nigdy nie zostało zaliczone do ozdób stanu, ale jako młody chłopiec poznałem jego łagodny, nadmorski urok, wdychałem wiatr od oceanu, wylegiwałem się pod olbrzymimi magnoliami i spoglądałem na wyruszające w morze, pokryte smugami brudu frachtowce - krótko mówiąc zbierałem plon osobliwej romantyczności tego miasta. Teraz wykarczowano magnolie, by zrobić miejsce dla nadbrzeżnej autostrady, wszędzie były hałaśliwe place, błękitne od spalin i obrzeżone supermarketami; telewizja gnieździła się na całych akrach łamanych dachów, a co chyba najgorsze, zniknęły promy do Norfolk - te płaskie, ziejące dymem balie, które zawsze miały nieporównany, swoisty urok

-              i zastąpił je zbudowany przez Jankesów tunel dla pojazdów, który przewiercał swoim paskudnym, białym ryjem dwie mile pod błotami Hampton Roads. Gorączkowe i ożywione, tętniące dostatkiem, pełne nomadów, tych, co nie mają nigdzie korzeni, i tych wyrwanych z korzeniami („Parweniusze

-              mówił mój ojciec. - Synu, jesteś świadkiem zmierzchu Zachodu”), miasto wydało mi się od razu obce, a jednak tak dojmująco swojskie, jak coś w rodzaju Bridgeport czy Yonkers. I zgubiony, ogarnięty niepokojem, porażony takim uczuciem wywichnięcia, jakiego rzadko zaznałem równie boleśnie przedtem czy potem, pojąłem, że nie będę mógł pozostać tam długo; faktem jest, że o mało nie wyjechałem tego samego dnia, kiedy przybyłem, bo owego wieczora, szukając w niejasnym popłochu jakiegoś znajomego miejsca, zawędrowałem nad rzekę w łagodnym wrześniowym zmierzchu i zamiast szerokiego, trawiastego pola, które tak dobrze znałem (nosiło nazwę „Casino”; o zmroku szumiące sykomory rzucały na nie cień, była tam estrada dla orkiestry i widok na poczciwą, szeroką, ciepłą rzekę James, w której odbijały się gwiazdy; tutaj w gasnącym świetle grywaliśmy w piłkę nożną i tu także Murzyni bez marynarek sprzedawali orzeszki ziemne i przypiekane kraby, aż w końcu cichły i zamierały tony klarnetów, zamykano wszystko, a pod drzewami przechadzali się kochan­ kowie przy odgłosie spadających wśród ciszy na ziemię kulek sykomorów, przy dźwiękach syreny wypływającego w mroku na morze frachtowca), zamiast więc tego pola zastałem tam wypełnioną warkotem stację autobusów Greyhound

i osobliwy, przysadzisty budynek w kształcie rombu, kryty zieloną dachówką, zajmowany między innymi przez pedikiurzystkę, psychiatrę oraz - ostatnia rzecz, jaką można powiedzieć o zamierającym Południu - biuro pełne doradców czy konsultantów.

Ale to wszystko jest nazbyt znane, aby się nad tym rozwodzić. W Ameryce nasze punkty orientacyjne i granice stapiają się, przesuwają i zmieniają tak szybko, że nie możemy się połapać. Jednego dnia czujemy się mocno osadzeni, a podłoże naszego doświadczenia jest rzeczą swojską, na której pewnie stoimy

-              a potem, jak gdyby za czarodziejskim zaklęciem, wyrywa je nam się spod nóg i wtedy lądujemy - na czym? Na tej samej starej ulicy, oczywiście. Ale podczas gdy dawniej miała solidną, dźwięczną nazwę Bankhead Magruder Avenue

-              drogą tym wszystkim, co pamiętają owego żołnierza, który zaszachował McClellana - teraz nazywa się Buena Vista Terrace („To wpływy kalifornijskie -uskarżał się mój ojciec. - W końcu dopadną naś wszystkich”). Natrętny szyld pizy drodze (przepisy strefowe upadły; niegdyś huśtaliśmy się tam na pnączach w rosiste poranki) każe nam słuchać „Jacka Avery, ulubionego spikera radiowego Wirginii”, i chociaż jesteśmy niejasno poruszeni objawami rozrostu i postępu, czujemy się puści i przybici. A nasza nostalgia nie jest bynajmniej niewłaściwa. Tylko głupcy lamentują nad przemianą jako taką, ale w tym „złupionym mieście”, jak je nazwał mój ojciec, znajdował się niejeden głupiec, który nawet na łożu śmierci przysięgałby, że jest niewinny jego pogwałcenia. „Przywróćcie zieleń, przywróćcie liście, tak będą wrzeszczeli - mówił ojciec.

-              Tak będą wrzeszczeli, kiedy światło przygaśnie. A dostaną jedynie tego tam Avery’ego”.

Musiało to być po południu czwartego czy piątego dnia mojego pobytu w Port Warwick, kiedy mój ojciec, dzisiaj emeryt nie pracujący już w stoczni, zabrał mnie samochodem na długą przejażdżkę po mieście. Przejechaliśmy wszystkimi starymi alejami, z których niejedna była mi teraz obca (widocznie największe i najczcigodniejsze drzewa pierwsze padają ofiarą municypalnego renesansu; nie tylko magnolie, ale dęby i wiązy zwalono w toku odbudowy, która między innymi czyniła miejsce i dla pierwszego na Południu, wzorowane­ go na Bauhauzie, kościoła sekty Zielonoświątkowców), zjedliśmy nóżki wieprzowe i napiliśmy się piwa za upstrzoną przez muchy szybą baru Jake’a Eisenmana, który jedyny wpośród automatycznych pralni, selfservice’ów i lokali Howarda Johnsona opierał się zmianie, opierał się neonom, plastikom i chromoniklom, opierał się urządzeniom sanitarnym i nowej klienteli (stara młoda paczka nadal tam była, zmizerowana i teraz już łysiejąca, wśród kijów bilardowych oraz spluwaczek koloru grynszpanowego, wciąż gadająca

0              dziewczynkach, białych i czarnych, choć teraz także i o tym kontorsjonistycz- nym manewrze prawnym, dumie Byrdlandu, zwanym interwencją, która z pewnością osadzi czarnuchów na miejscu) - a potem, trochę podpici

1              rozmarzeni w roziskrzonym wrześniowym upale zajrzeliśmy na krótko do portu i wolno przejechaliśmy brzegiem błękitnej i malowniczej zatoki. Dzień był pogodny, z lekką mgiełką w oddali, tam gdzie stały na kotwicy szare, gigantyczne krążowniki i tankowce - ale pachnący solą, przezroczysty i czarodziejski, biały od połyskliwych mew. Minęliśmy plażę, gdzie chłopcy

0              ubłoconych nogach wygrzebywali mięczaki, a dzieci bawiły się na piasku w zasięgu pulchnych matek mających na głowach chustki, wysmarowanych olejkiem do opalania i lśniących jak foki.

Jakaś motorówka, bezgłośna daleko na wodzie, rozszczepiała fale dwiema bliźniaczymi, srebrnymi parabolami piany. Na krótką chwilę, przyjemnie zagubiony pogrążyłem się w zadumę o latach dawno minionych - o trzepocie żagli, zapachu smoły, skorupkach mięczaków, chłodnych i chropawych na dłoni - który to niezmienny krajobraz dzieciństwa nawet tu, nawet teraz, zdawał się wymykać i zaprzeczać najazdowi postępu. Czerwone światło na skrzyżowaniu zatrzymało nas raptem; było to przerażającym chwytem ojca, zawsze tak gwałtownie naciskać hamulce, bez żadnego marginesu na błąd, w ostatnim momencie sprawdzianu.

I kiedy się zatrzymaliśmy, powiedział;

-              Synu, odkąd przyjechałeś do domu, chodzisz z nosem na kwintę. Co się stało? Zmartwienia z kobietami?

Cóż mogłem mu powiedzieć? I tak, i nie; było to zmartwienie ż powodu kobiety, ale także i inne, głębsze i bardziej niepokojące, które tkwiło u korzeni tamtego; a ponieważ nikomu nie mówiłem o Sambuco, nie mogłem się zmusić do powiedzenia i jemu. Wymamrotałem coś na temat wilgoci.

Wtedy (psychiczny meteorolog) powiedział:

-              Ja wiem, wiem, Peter. To paskudne czasy. - Światło się zmieniło

1              ruszyliśmy naprzód z szarpnięciem. - Obrzydliwe czasy. Puste. Nijakie. Bez mała można wyczuć zgniliznę w powietrzu. A co więcej, będzie jeszcze gorzej. Wiesz o tym? Poczytaj Carlyle’a. Poczytaj Gibbona. Jak nastają takie czasy, kiedy ludzie upadlają się w pogoni za fałszywymi bogami i byle co jest dla nich najlepsze, a nowość, łatwizna i emocja są wszystkim - to do czego się w końcu dochodzi? Do moralnej i duchowej anarchii, nic więcej. Potem do anarchii politycznej. A dalej co? Dyktatura! My już ją mamy tu, w tym stanie - dodał i plunął nazwiskiem owego prokonsula, którego czyny napawały go zajadłym oburzeniem od lat trzydziestu.

Rzadki to...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin