2112 przekład 14.doc

(45 KB) Pobierz
Epizod 14

Epizod 14

LONDYN, WIELKA BRYTANIA

Jesteśmy w drodze od wczesnego rana. Z Londynu do Cardiff – helikopterem. Z Cardiff przez Morze Celtyckie do malutkiej wsi koło miasta Crosshaven – na kutrze rybackim, z załogą. Potem na północ, ku granicom Dublina – na ciężarówce, z konwojem. Pod Dublinem czeka na nas samochód. Do stolicy Irlandii docieramy we dwóch, tylko ja i ty. Kiedy spytałem, czy nie boisz się, że cię rozpoznają i pochwycą, odrzekłeś, że takiej bezczelności – wizyty na tej wyspie młodszego brata Mycrofta Holmesa, celu numer 1 irlandzkich terrorystów – nikt się nie spodziewa. Ty tam nawet nie jesteś na liście poszukiwanych. Tak, już ustaliłem, że zawsze działasz przebojem. W każdej sytuacji. Wchodzisz wprost do legowiska Bestii. Bierzesz, co chcesz. Na przykład mnie.

Sherlock…

Poszczęściło mi się, że jesteś właśnie taki. Nie dający sobą kierować. Arogancki. Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny.
Nie wziąłem cię późną nocą, choć zasypiałem z tą myślą. Leżeliśmy nadzy w pościeli, mój członek dotykał twojego wejścia. Ale ja się całkiem wyłączyłem. Zamknąłem oczy i wydaje się, że zaraz się obudziłem od twojego tubalnego głosu: „John, pobudka!”. Zerwałem się natychmiast na równe nogi, jak w wojsku na mdlące zawodzenie syreny alarmowej. Ale to tylko ty… tylko. Niemożliwie świeży i niemożliwie energiczny. Wziąłeś już prysznic i zrobiłeś nam kawy – prawdziwej kawy, sądząc po rozkosznym zapachu. A ja jestem zaspany i nie mogę się ogarnąć. W głowie mi huczy, jakbym oberwał po niej zakurzonym workiem z piaskiem. Poranek rzeczywiście jest zakurzony. Od dawna nie sprzątałeś w mieszkaniu. W słonecznym świetle latają miliardy pyłków…

…kur… mać, John! Werble i fanfary! Przegląd oddziału!

Momentalnie przypominam sobie nocne wizje. Panikowałem, wydawało mi się, że jeśli dojdę to rozpadniesz się na miliardy elementarnych – elementarnych! – cząsteczek. Zdawało mi się, że jestem prehistoryczną bestią… Święci pańscy… Cały wczorajszy dzień wystawia mi rachunek i staje przed oczami jako dziki pląs obrazów. Moje popisowe wystąpienie. Moja osobista parada. Wymiotowałem w toalecie, a potem, jak oszalały pieprzyłem się z prawie nieznajomym – niewiarygodnym – mężczyzną, o którego istnieniu jeszcze dobę temu nawet nie wiedziałem. Paliłem marihuanę, chichotałem, płakałem, wywnętrzałem się i… wszystko wskazuje na to, że zakochałem się w tobie, Sherlock. W tobie – facecie sfiksowanym na punkcie seksu, prawie genialnym, zarozumiałym sukinsynie. Pełen serwis. Wpadłem po same jaja. Pewnie myślisz, że jestem debilem.

Sherlock…

Ale ty jakbyś w ogóle o mnie nie myślał. Ranek jest pełen zgiełku. Tak niepodobny do ubiegłej nocy. Byliśmy odizolowani od świata. A teraz usiłujesz w pośpiechu skontaktować się z połową ludności tej planety. Nieustannie ktoś dzwoni, miotasz się po salonie, przeglądasz elektroniczne mapy, porównujesz trasy, wymuszasz na kimś poprzez środek łączności potrzebny transport, krytykujesz, szantażujesz, obrażasz, wydajesz rozkazy, wymagasz bezwzględnego posłuszeństwa, skandalicznie, bez pardonu awanturujesz się z bratem. Wrzeszczysz na wszystkich i wszystko. Jak oni ciebie znoszą? Ty chyba naprawdę jesteś pieprzonym geniuszem. Przez ciebie boli mnie głowa. Przez ten twój głośny krzyk, natrętne słońce i drażniący kurz.

Nie patrzysz na mnie, jakby mnie tu wcale nie było. Tylko czasem zerkniesz chłodnymi, błękitnymi oczami. Gestami objaśniasz, gdzie jest łazienka, wskazujesz szafeczkę, gdzie stoi puszka z cukrem. Raz jeden odmownie, ostrzegawczo kręcisz głową, kiedy zamierzam otworzyć lodówkę. Wykorzystuję zamieszanie, bezmyślnie doprowadzam się do porządku, smakuje prawdziwą kawę z prawdziwym cukrem, rozkoszuje się obserwacją twojego porannego ataku burzliwej działalności. Jestem prawie zadowolony, że mnie nie zauważasz. Prawie. Czyszczę broń. Jestem w pełni ogarnięty i gotów do wyjazdu.

Jesteś dziwnie ubrany. Wszystkie rzeczy mocno znoszone: porozciągany czarny sweter i dżinsy, schodzone buty na grubej podeszwie. Na kanapie wala się kurtka z kapturem. Również czarna i stara. „Cholerna czarna pantera” – myślę, patrząc na ciebie. Mam ochotę cię wziąć. Na przykład na stole w twojej nienormalnie ascetycznej i nieprzytulnej kuchni, gdzie nie ma niczego jadalnego, a niemal wszystkie przybory stołowe występują tylko w jednym egzemplarzu. Talerz, szklanka, nóż, łyżka, widelec, filiżanka… Do licha, piję kawę ze szklanki. Czy ty w ogóle tu mieszkasz? Ktoś do ciebie przychodzi? Kiedy wrócimy z Irlandii, kupię wyposażenie do kuchni. I przelecę cię. Zabiję w tobie pychę. Ludzkość będzie mi wdzięczna. Tutaj, albo nawet wcześniej, w Dublinie – kto wie, ile tam spędzimy czasu? To ja jestem tym, kto ma broń. Ciekawe, a gdyby ci zagrozić pistoletem? Chmurzę się. Takiemu świrowi, jak ty, w to graj. Będziesz zachwycony i poprosisz o jeszcze.

…ale po prawdzie chcę czegoś całkiem innego. Przez całe rano nie objąłem cię i nie pocałowałem.

Sherlock…

Jestem zakłopotany. Nie mogę zdecydować, co mi się bardziej podoba: obserwować cię w łóżku czy przy pracy. Jedno nie ustępuje drugiemu. Jest tak samo wstrząsające. Nie zawsze w dobry sposób, ale jednak… Wciąż jeszcze jestem zmiękczony wspomnieniami tej nocy. Moim bajecznym szczęściem. W świetle dnia rodzi się we mnie coś… coś… co przypomina mi o dawno zapomnianych uczuciach. O przywiązaniu albo czułości. Poprzez zasłonę bezmyślnej błogości nie dociera do mnie sygnał alarmowy.

Już się zmieniłeś. Nie jesteś taki, jak w nocy. Nie jesteś tym, kto pocałował mnie w rękę i przytulił ją do swojej piersi, zasypiając. Powinienem sobie przypomnieć, że jestem nie tylko kochankiem, ale i żołnierzem. Nieustannie mną miotało, jak statkiem w czasie burzy. Jechałem, płynąłem, szybowałem, leciałem od chwili, kiedy cię zobaczyłem. Wpierw, kiedy wszedłeś do audytorium w Bletchley Park. Potem w śmigłowcu i w taksówce. W naszym łóżku. Ponownie czeka nas lot helikopterem. Kuter. Ciężarówka i auto. A ty będziesz cały czas obok. Jesteś czynnikiem rozpraszającym, który należy wykluczyć. Fantastycznie przyciągający czynnik. Zreanimuj nareszcie swoją wolę, kapitanie i doktorze Watson! W Irlandii będę musiał zstąpić na twardy grunt. Niech cię diabli, Sherlock, ciebie i twoje pomysły. Być jednocześnie ochroniarzem i kochankiem młodszego Holmesa to trudna misja. Zwłaszcza dla mnie.
A do tego jeszcze piekielnie chce mi się jeść.

- Zjemy na kutrze – rzucasz krótko.

No oczywiście. Dobra.

Bierzemy torby i wychodzimy. Przyjechał po nas samochód. Wiem, że nie masz niczego przy sobie: ani pistoletu, ani komputera, radiostacji czy urządzeń śledczych systemu Galileo – niczego. Nawet mój własny pistolet kazałeś mi zostawić w domu. Wydadzą mi broń w Dublinie. Wspaniale. Czuję się nagi – w złym sensie. Bezbronny. Nie tak, jak wczorajszej nocy…
Lecimy na zachód. Znów jesteś nieobecny. Znów rozmawiasz z Mycroftem… o ile można to nazwać rozmową. Czuję, jakbym leciał z tobą po raz pierwszy. Niezbyt to wesołe i przyjemne. Tamtego pierwszego lotu nie pamiętam. Byłem w euforii. A teraz… Nie zwracasz na mnie uwagi. Absolutnie. Jakbym był pustym miejscem w przestrzeni. No i dobrze. Patrzę w iluminator. Jesteś tutaj i to wystarczy. Razem jesteśmy w niebie. Już drugi raz w ciągu doby. W tym jest zapewne coś symbolicznego. Pomyślałbym o czymś skrajnie podniosłym i poetycznym. Odpowiadającym temu momentowi. „Pozostań, piękna chwilo”[1], czy coś w tym rodzaju. Znalazłbym jakąś wspaniałą metaforę. Uznałbym ją za proroczą. Jednak ty tak ogłuszająco wrzeszczysz na Mycrofta, że w głowie i piersi mam rozpaczliwą pustkę. Nie jestem teraz potrzebny Sherlockowi Holmesowi. Nie ma żadnego piękna chwili.

Fizycznie odczuwam więź między nami. Moje ciało czuje obecność twojego, jak pies na wiorstę czuje innego psa. Rwie się do ciebie, wywieszając język, podwijając ogon, ociekając śliną i preejakulatem. Jednak ciebie takie rzeczy nie martwią. To że spędziliśmy ze sobą pierwszą noc, że zostaliśmy kochankami, to, że było nam nieprzytomnie dobrze – jest ci obojętne. Tak więc nie wyobrażaj sobie zbyt wiele i podziwiaj widoki ojczystego kraju, mały człowieczku, Johnie Watsonie. Nie mieszaj się do rozmowy wielkich ludzi. Oni decydują o losach ludzkości. A ty przydasz się, kiedy trzeba będzie nakryć Sherlocka własnym ciałem. Przed kulą, albo w łóżku. Od tego jesteś, kretynie.

Wzdycham i kulę się. Czuję się nieswojo. Zawieszony. A idź ty, Sherlock…

Dobra, dość.

Wciąż jeszcze gadasz. Kogo ty usiłujesz przekrzyczeć? Co zagłuszyć? Silnik śmigłowca? Trajkoczesz jak obłąkany. Jak opętany przez stado biesów. Sto razy czepiasz się tych samych ludzi o te same sprawy. Sprawdzasz, kontrolujesz, nikomu nie dajesz odetchnąć.

I…

Nagle czuję, jak bierzesz i mocno ściskasz moją dłoń. Oglądam się ze zdumieniem. Nie przerywasz swojej diabelnej przemowy nawet na sekundę. Nawet nie patrzysz na mnie. Robisz to odruchowo? Złapałeś po prostu to, co wpadło ci w rękę? Czy też próbujesz mi coś przekazać? Kierujesz na mnie spojrzenie, wpierw zagubiony i porażony, jakbyś widział mnie po raz pierwszy. A potem dochodzisz do siebie i puszczasz do mnie oko, jakbyś chciał dodać otuchy. Pieprzony Juliusz Cezar. Nie przestając się kłócić z kimś przez nadajnik, wciąż gładzisz i ściskasz moją dłoń, uśmiechając się bardzo znajomym uśmiechem. Powinienem pamiętać, co ona znaczy. Na pewno nie namiętność. Ale co? Coś niezbędnego do życia…

… i z jakiegoś powodu ja też się uśmiecham.

Kiedy docieramy na kuter, przede wszystkim znajdujesz drogę do maszynowni. Schodzisz po krótkim trapie, jakbyś zapadał się pod ziemię. Krzyczysz do kogoś: „Won!” i na zewnątrz wybiegają ludzie. Idę w ślad za tobą. Stateczek odbija od brzegu. Trzęsie nami i kołysze. Wleczesz mnie niżej i głębiej, prędko zamykasz drzwi, przyciskasz mnie do ściany i żarłocznie całujesz. Na oślep błądzisz rękami pod koszulą, chciwie gładzisz plecy i pierś. Włączyli silnik. Schylasz się i głośno mówisz mi prosto do ucha:

- John, John… Do diabła! Całe rano chciałem to zrobić. Próbowałem… Nie powinienem… Martwisz się? Ja po prostu… Pomyślałem, że powinieneś ode mnie odpocząć. Dopuściłem do taktycznego błędu. W Dublinie powinieneś jasno myśleć. Będzie ci trudno. I… Nie, to nie twoja wina. Ale… Cholera, John, cholera!

Nadal szaleńczo pieścisz mnie rękami i wargami, lecz z wysiłkiem się cofam i też krzyczę ci do ucha:

- Kim jest Kapłan i Kokota?

- Co…?

- Kiedy weszliśmy na pokład, kapitan tej łajby zameldował komuś przez radio: „Pijemy zdrowie Kapłana i Kokoty”. To ty wymyśliłeś?
Radośnie kiwasz głową. Bałwan.

- Piękne dzięki, Sherlock!

- Za co?

- Czyli ja jestem dla ciebie czymś w rodzaju kokoty?


Nieoczekiwanie odrzucasz swoją rozwichrzoną, szlachetną głowę do tyłu i zanosisz się niepowstrzymanym śmiechem. Gęgasz, jak albatros.

- John, jesteś idiotą!

Schylasz się i prawie płaczesz na moim ramieniu. To mnie jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że związałem się ze świrem. Nie wiem czy mam tobą potrząsnąć, czy uderzyć, żeby przerwać ten atak histerii… czy może śmiać się razem z tobą. Niemożliwe, żeby efekt jednego blanta utrzymywał się tak długo. Euforia: jestem jednocześnie zły, pobudzony i wesoły. Mocno, aż do bólu przyciskasz mnie do siebie. Nasze ciała wibrują od twojego żarliwego śmiechu i pracy silnika.

Sherlock…

Wydaje mi się, jakbym zaczął żyć dopiero teraz. Nigdy wcześniej nie czułem się tak swobodny. Tak szalony… I taki szczęśliwy.

 

 


[1] Właściwy cytat: „Trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!” - Johann Wolfgang von Goethe „Faust”.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin