Bez ciebie.doc

(1454 KB) Pobierz
Bez ciebie, part I, cz 1

Bez ciebie, part I, cz 1  

Weteran wojenny i doktor, oraz genialny detektyw konsultant w jednym stali domu, czyli o tym, jak John był usiłującym znaleźć szczęście heterykiem a Sherlock zechciał z mięsnym seksem eksperymentować.



Obertasy i dudziarze
roz. 1

 

Bez ciebie jestem tak smutny
jak kondukt w deszczu pod wiatr.
Bez ciebie jestem wierutny
Pozór mężczyzny i ślad.
Bez ciebie jestem nieładny,
bez żadnej szansy u pań.
Bez ciebie jestem bezradny
jak piesek, co wypadł z sań.
Bez ciebie jestem za krótki
na długą drogę przez świat.
Bez ciebie jestem malutki
i wytłuc może mnie grad.

Jeremi Przybora, Inwokacja

 

John Watson po powrocie z Afganistanu cierpiał na chroniczny brak kolorów. Mała, szara codzienność w małym szarym mieszkanku, szare skarpety, spodnie i swetry, szare jabłka w koszu na stole w szarej kuchni. Szary Londyn i jego szare puby, zasnute szarą mgłą ulice z szarymi tłumami, przepływającymi jak duchy. Szarość John napotykał na każdym kroku, ulewała się z jego rzeczywistości i nie potrafił sobie z nią poradzić. Już lepszy był rozbłysk kolorów podczas afganistańskich walk, stres i terror, trzęsąca człowiekiem bliskość śmierci, niż ta lepiąca się, obezwładniająca, wysysająca energię bezbarwna maź.

Terapeutka mówiła, że to minie. John przestał jej wierzyć po dwóch miesiącach. Wtedy właśnie szarobura maź codzienności ukazała swoje mroczne oblicze i zaczęła go wciągać niczym ruchome piaski, dusiła, miażdżyła. Przestała być takim sobie szarym smuteczkiem osobnika rannego z przeżyciami traumatycznymi a stała się potworem. Najgroźniejszym, bo atakującym w milczeniu, cicho i znienacka. Mamiła obietnicami końca tego bezsensu, kusiła rękojeścią kuchennego noża, lufą broni, którą John trzymał w szufladzie i pieczołowicie o nią dbał. Szarobura maź wykazywała wielką inwencję, nieustannie wynajdywała sto nowych sposobów na ukrócenie męki codzienności wysłanego do domu żołnierza doktora, niby towarzyskiego, ale samotnika, niby miłego, ale ironistę. Szarość była podstępna, znała słabe punkty Johna i wykorzystywała je bezlitośnie.

Coraz trudniej było mu z nią walczyć.

- To minie.- mawiała Thompson ze współczującą miną specjalisty, parającego się przypadkami nieuleczalnymi.

- Wszystko kiedyś minie.- odpowiadał jej John z uśmiechem i nawet udało mu się nie brzmieć ironicznie.

Starał się wrócić na dobre tory. Usiłował gotować sobie jedzenie, nie żywić się samymi kanapkami i jabłkami. Ogarniał się, przebierał w nowe ubrania i wychodził z domu, oglądał mecze w pubach i flirtował.

Być może związek był remedium na szarość, być może mógł ją odgonić, chociaż na chwilę. John nigdy tego nie spraktykował. Kobiety przyciągane jego spokojnym, stoickim sposobem bycia, upatrywały w nim stabilnego człowieka, idealnego na przywódcę stada, głowę rodziny, być może nawet na ojca ich dzieci. I tylko gdy zbliżały się bardziej dostrzegały, że jego szarość nie jest wygodną, wełnianą kapą wysiedzianego fotela, że w istocie jest przykrywką, kamuflażem, a pod nią, jak ukryty w piachu pustyni, siedział potwór. I głaskał broń. Kobiety zwykle miały czuja do tego typu rzeczy, uciekały zanim John zdołał się porządnie otworzyć i uzewnętrznić.

Watson nigdy ich nie gonił. Po co gonić kogoś, kto nawet nie doczekał pierwszego słowa wyjaśnień.

Tak więc John tęsknił sobie spokojną, małą, cichą tęsknotą do związku i do seksu. Ot, czasami sobie o tym przypomniał, w przerwach pomiędzy walką z zalewającą go szarością a szybkimi, konkretnymi, ręcznymi sesjami masturbacyjnymi. Może gdyby we dwójkę stawić czoło szarości byłoby łatwiej, ale nie dane mu było tego sprawdzić.

Czasami myślał, że po prostu powinien znaleźć sobie kogoś tylko do seksu, ale w ostatecznym rozrachunku nigdy się jakoś na to nie zebrał i w rezultacie dawał za wygraną już na starcie. Za dużo energii by go to kosztowało, a on i tak z ledwością unosił się na powierzchni, z ledwością chwytał łyki powietrza w natłoku szaroburej mazi codziennej. Seks z prostytutką nie wchodził w grę. John, chociaż w życiu swoim nie doświadczył wielkich porywów miłosnych, wciąż jakoś głupio i romantycznie wierzył, że seks powinien być wyrazem głębszego uczucia. Miłości. Albo wspólnego pokonywania codzienności. Albo obu na raz.

Najlepiej obu naraz.

- Byłeś z kimś kiedyś dłużej niż dwa miesiące, John?- zapytała Thompson, gdy już podstępem wydusiła z Johna wyznanie, że brakuje mu bliskości. Słowo - seks- jakoś nie chciało mu przejść przez usta.

- Dlaczego akurat dwa miesiące?- chciał wiedzieć John, ze stoickim spokojem mierząc wzrokiem kamienną minę terapeutki. Thompson odłożyła długopis, zamknęła notatnik i popatrzyła na Watsona trzeźwym, płaskim spojrzeniem psychoterapeuty bardzo potrzebującego urlopu.

- Od tej cezury mówi się o związku. Dwa miesiące lub dłużej.-

John podrapał się po brodzie, po uchu, aż w końcu, stwierdzając, że wystarczająco długo udawał, że się namyśla, postawił na szczerość.

- Nigdy.-

Thompson nawet nie udawała zaskoczonej.

///////////

John lubił obserwować Sherlocka od pierwszej chwili, w której go poznał. Jeszcze tam, w laboratorium St Bart, pośród mikroskopów, pipet i ciał nieboszczyków wystawionych na zbawienną chłostę, doktor Watson dowiedział się, że Holmes jest urodzonym obserwatorem, ale jest także stworzony do bycia obserwowanym. John Watson w swojej nudzie, w wyblakłym świecie weterana wojennego utkniętego w niewygodny strój cywila, snującego się bez celu po Londynie, potrafił docenić jak nikt inny koloryt kogoś takiego jak Sherlock Holmes.

Niespodziewana i witana z radością plama koloru pośród szaroburych labiryntów codzienności, znienacka rozchlapana farba, wibrująca i tętniąca życiem, oto jak w czarno białym filmie życia doktora Watsona wyglądał Sherlock.

John nie mógł wypuścić tej szansy z rąk.

Podążył za swoją przepustką do kolorów jak pies, prowadzony na smyczy przez swojego ukochanego właściciela. Bez problemowo, chętnie. Ekspresowo przeprowadził się na Baker Street, towarzyszył w sekcjach zwłok i na miejscach przestępstw entuzjastycznie zaglądał denatom w kołnierze płaszczów. Wszystko dla Sherlocka Holmesa, wszystko przez Sherlocka Holmesa.

Mycroft do pewnego stopnia miał rację. Wygłodniały kolorów John Watson był dość ufny i szybko rozwijał poczucie przynależności i lojalności, z drugiej jednak strony John szczycił się tym, że był dobry w rozeznawaniu ludzi. Sherlock Holmes nie był aniołem, ale był wart zaufania i wart podążania za nim. Jego obecność obiecywała kolory w wyblakłym świecie, to już samo w sobie stanowiło dla Watsona wielką wartość.

- John, dokończ herbatę. Mamy trupa w studni na przedmieściach i musimy tam dojechać w ciągu pół godziny.- mówił Sherlock i błyskał uśmiechem, a John dokańczał pośpiesznie herbatę i zarzucał kurtkę.

Laski już dawno nie używał. Jak widać trochę koloru w życiu człowieka może zmienić wiele. Thompson nie komentowała, ale cieszyła się, że blog doktora Watsona zakwita kolorami, nawet jeżeli były to kolory zapożyczone od Sherlocka.

- Tylko uważaj, żeby się nie zagubić. Nie uczyń Sherlocka swoją nową podpórką zamiast kuli.- mówiła, ale John już jej nie słuchał, bo Holmes właśnie wysłał do niego kolejnego smsa. Z propozycją przyjrzenia się w kostnicy pozbawionemu głowy ciału. I pytaniem, czy kupi mleko, bo się skończyło, to co zwykle, dwa procent tłuszczu.

Sherlock odpędził szarą maź w ciągu zaledwie jednej doby, wszystkie powody do niepokoju, które przytaczała Thompson, przedawniły się i zniknęły.

///////////////

Tak więc John, poza towarzyszeniem słynnemu konsultantowi detektywowi i opisywaniem przygód na blogu, także obserwował go i badał.

Robił to sekretnie. Nie chciał wyjść na beznadziejnego idiotę, usiłującego zbadać tak niezwykłe, burzliwe, chwiejne zjawisko jak Sherlock Holmes. Genialny detektyw konsultant, wyszkolony w dedukcji młodszy brat szarej eminencji brytyjskiego rządu, bałaganiarz i pedant w jednym, niezrównany matematyk, nieobliczalny chemik i błyskotliwy ale niebezpieczny fizyk. W zaciszu domowym Sherlock był innym Sherlockiem niż na widoku publicznym. Nosił rożnego rodzaju ubrania, od rozwleczonych piżam i szlafroków pamiętających lepsze czasy, po garnitury z przyciasnymi koszulami, o których nigdy nie wiedziało się do końca, czy jest to efekt zamierzony, czy po prostu Holmes posiada zestaw koszul jeszcze ze swoich czasów studenckich i uparcie się w nie upycha, ignorując dobry smak.

Sherlock Holmes był prywatnym projektem badawczym Johna Watsona, projektem przyjemnym i wstydliwym jednocześnie. Wstydliwym, bo John nie miał aż takich zdolności jak Sherlock i jego dedukcje zasadzały się na prostych spostrzeżeniach, takich jak obiekt nie lubi dżemu pomarańczowego i herbaty zielonej, ale uwielbia dżem aroniowy i czarną herbatę oraz kakao z imbirem. Obiekt nie lubi kobiet, chyba, że są mu potrzebne do śledztwa, do mężczyzn odnosi się neutralnie, nawet jak usiłują się do niego jakoś zbliżyć. Obiekt nie spotyka się z nikim, o nikim nie wyraża się w sposób romantyczny, a w poniedziałki i soboty urządza sobie wieczorami długie, gorące prysznice, podczas których prawdopodobnie zaspokaja swoje potrzeby erotyczne w bardzo oszczędny, wydajny sposób. John odkrył to przez przypadek, gdy pewnego piątku wrócił z dyżuru wcześniej i usłyszał z łazienki odgłosy znane każdemu zdrowemu, samotnemu i nie tylko, mężczyźnie.

Sherlock w tej materii nie był wyjątkiem, chociaż na wszelkich innych płaszczyznach był wyjątkiem jakich mało.

Gdyby zastanowić się głębiej, John mógł stwierdzić, że obserwuje nawyki Sherlocka dokładniej niż zachowania swoich partnerek, które przychodziły, odchodziły i generalnie były bardzo tymczasowe. I tak cenił je sobie bardzo, przynajmniej coś robił, starał się, nie stał w miejscu tylko usiłował ruszyć na przód.

- Wychodzę na randkę.- powiedział John i przyklepał sobie włosy, zerkając w przedpokojowe lustro. Sherlock uzbrojony w gumowe rękawice, fartuch i gogle ochronne, nawet nie podniósł głowy znad kolejnego dymiącego po cichu w kuchni eksperymentu.

- Nie musisz mówić, że na randkę, John. Widzę to po stanie twoich świeżo wypastowanych butów. Tweedowy brązowy garnitur, którego nie cierpisz. Koszula, która pije cię pod pachami, ale którą i tak uważasz za swoją najlepszą. Kelvin Klein, perfum od siostry, podobnie jak krawacik. Za dużo odżywki we włosach. Konkluzja nasuwa się sama i jak zwykle jest potwornie nudna.-

- Koszula wcale mnie nie pije!- odburknął John i obrzucił się całościowym spojrzeniem w lustrze. Nie był może tak przystojny i wysmakowany jak Sherlock, nie miał w sobie tego polotu, lekkości i siły przebicia, ale miał inne, dobrze przyjmowane i pożądane przez kobiety cechy. A jego koszula była solidna, szczera i lojalna, taka jak cały John Watson, i nawet jeżeli troszeczkę piła pod pachami...

- Oj zamknij się, Sherlock. Na randkę idę, cieszę się tym i nie zepsujesz mi tego.-

- Nie zamierzam. Sam zrobisz to wystarczająco skutecznie.- odpowiedział Sherlock, ale John już schodził po schodach, pędząc po swoje metaforycznie nowe życie.

Nowe życie okazało się nudniejsze wewnątrz niż na zewnątrz. Na zewnątrz Sophie była śliczną brunetką o burzy czarnych, kręconych włosów, układających się finezyjnie nad czołem. Posiadała też pięknie ukształtowane piersi, pełne biodra, do tego łagodną twarz, drobny, śliczny nosek i miękkie, wilgotne usta, które John ochoczo pocałował, gdy tylko skończyli deser. Nie planował tego, jakoś tak wyszło. Sophie speszyła się i zamilkła na całego, chociaż w zasadzie przez całą kolację niewiele mówiła i ogólnie sprawiała wrażenie nieobecnej. Namiętnie natomiast obserwowała swoje odbicie, w lustrach, szybach w restauracji, w oszklonych drzwiach.

- Ślicznie wyglądasz.- komplementował John, starając się zaangażować Sophie w konwersację, ale pochlebstwo tylko czasowo potrafiło przyciągnąć jej uwagę.

John postanowił pocałować swoje nowe życie jeszcze raz, pod jej drzwiami, pod które solennie, jak prawdziwy dżentelmen swoją randkę podstawił. Sophie dokonała wdzięcznego przechyłu w tył, pozwalając mu się całować i dość leniwie odpowiadając na pocałunki. Po jakimś czasie John odniósł wrażenie, że ma dosyć tak nieruchawej, sennej, nudnej partnerki, a erotycznej iskry jak nie ma tak nie ma i raczej już być nie będzie.

Sophie wydawała się jego szybkim rejterem i pośpiesznymi przeprosinami speszona, najwyraźniej w jej wewnętrznym świecie randka należała do udanych, podobnie jak pocałunek. John nie dociekał. Zmył się jak niepyszny, obiecując sobie w duchu, że jeżeli Holmes wydedukuje cały wieczór ze stanu jego ust i kołnierzyka, nie dostanie śniadania przez następny tydzień.

Sherlock nie skomentował. Sherlock stał przy oknie, odwrócony plecami do drzwi i żywiołowo grał Obertasa Wieniawskiego. John nauczył się już rozpoznawać ten utwór. Ilekroć miał nieudaną randkę lub zrywał z dziewczyną, Sherlock zaczynał wygrywać rubaszne mazurki polskiego kompozytora o niemożliwym do wymówienia nazwisku. Sherlock grał z przytupem, radośnie. John widział w tym komentarz ironiczny do kolejnej klęski, co widział w tym Holmes, nie wiedział nikt.

- Jestem.- oznajmił neutralnym tonem Watson i wszedł do salonu. Sherlock nie przerywając gry wskazał podbródkiem w kierunku kuchni.

- Herbata.-

John westchnął. Wyszedł z butów, kopnął je na bok, rozpiął kurtkę i zdjął górną część garnituru. Po namyśle rozpiął także nieszczęsną, pijącą koszulę. Na kuchennym stole czekał na niego kubek gorącej herbaty, sądząc po zapachu z imbirem i miodem.

- Dzięki Sherlock.-

Sherlock nie odpowiedział, całkowicie pochłonięty Obertasem.

John wziął łyka herbaty i odetchnął głęboko, rozluźniając się rozkosznie. W końcu na Baker Street, w końcu w domu, gdzie nie trzeba było niczego grać, udawać, gdzie można się było spokojnie zrelaksować i nawet czasami, w przypływie szczerości, pokuśtykać, jak z powodu zmian pogodowych zabolała noga. Rany, kiedy to randki stały się dla Johna źródłem stresu?... A chrzanić to.

John zdjął pijącą pod pachami koszulę i rzucił ją na podłogę przy koszu na śmieci. Na szmatę się nada, zważywszy, że ostatnio Sherlock robił coraz więcej eksperymentów i coraz więcej mopów kończyło ze stopionymi trzonkami. John wrócił do salonu w spodniach i samej podkoszulce. Na kanapie czekał na niego złożony w idealną kostkę jeden z ulubionych, wełnianych swetrów.

Wcześniej go tutaj nie było.

John spojrzał na Sherlocka z ukosa, ale Sherlock właśnie wygrywał wesołe nuty, naśladujące dudziarskie kwinty, kiwał się, obracał, podrygiwał i generalnie wykonywał cały taniec do swoich - charakternych mazurków- , jak je nazywał. John powinien teraz ochrzanić Holmesa, że włazi mu do pokoju bez pozwolenia i grzebie w rzeczach, nawet jeżeli robi to w dobrej wierze, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć.

Założył sweter, usiadł na kanapie i poddał się kompletnie uzdrawiającej mocy muzyki Sherlocka i zagraconego, domowego saloniku na Baker Street. Gdy Holmes skończył Obertasa i zaczął grać Dudziarza, John już nawet o Sophie nie pamiętał.

/////

Watson bardzo lubił obserwować Holmesa. To było jak obserwowanie zbliżającej się, nieposkromionej burzy, jak patrzenie na żywioł w akcji. John lubił patrzeć jak Holmes wpada na jakiś kolejny trop, jak z polotem, szybkością i radością wypuszczonej z klatki fretki pędzi od jednej konkluzji do drugiej, wymachując ramionami i zawijając dramatycznie połami płaszcza.

Holmes dedukujący, odkrywający tajemnice jedna po drugiej, z zaciekłością i poświęceniem śledzący, wnioskujący, rozważający. Holmes rozkładający się na kanapie jak męska wersja madame Pompadour na szezlongu. Holmes w depresji, zwisający bezwładnie z fotela i gapiący się przez długie godziny w jeden, nieidentyfikowany punkt na suficie. Holmes skupiający swoje szaroniebieskie oczyska na wieczornej gazecie, na mikroskopie, zasypiający nad laptopem, grający na skrzypcach w samym szlafroku, gatkach i kapciach. Holmes wyskakujący na golasa z łazienki, bo eksperyment poszedł źle i coś dziwnego leci z prysznica i na pewno nie jest to woda.

John od razu znalazł się w roli przyjaciela, kompana i opiekuna detektywa konsultanta. Przyjaciel i kompan kogoś takiego jak Sherlock nie mógł mieć i nie miał szarego życia. Opiekunem zaś Watson został, ponieważ mieszkanie na Baker Street podobało mu się, no i niełatwo było znaleźć współlokatora w zbliżonym do niego wieku. Barwni niegdyś dla Johna studenci, rozbawieni, zwariowani, balangujący po nocach, teraz wydawali się zmęczeni i szarzy, i lepiej było się od nich trzymać z dala.

Im dalej w las tym więcej drzew. Im bardziej Sherlock kolorował szary żywot doktora Watsona, tym bardziej doktor Watson potrzebował kolorów. Powinien być zaniepokojony, że aż tyle może zrobić, tyle poświęcić dla Sherlocka, ale jakoś nie był. Wszystko miało swoją cenę, tak jak średnio udane randki w bardzo drogich restauracjach, po których okazywało się, że w zasadzie i z tą kobietą nie za bardzo jest o czym rozmawiać a seks jest przygnębiająco przeciętny.

Tak więc John obserwował Sherlocka, a im dłużnej to robił, tym bardziej podobało mu się to, co widział.

Intrygujący, wysoki mężczyzna o kanciastej twarzy, przystojnej i brzydkiej jednocześnie, burza czarnych loków, pełne usta i przenikliwe, przerażająco niebieskie oczy. Sherlock Holmes wiedział, jak się wyeksponować, żeby być przyjemnym obiektem do obserwacji. Być może robił to mimochodem, może lubił dobrze wyglądać, a może po prostu niektórzy ludzie już tak mieli. W sposób niewymuszony uprawiali piękno i szyk, naturalnie, jak ryba w wodzie obnaszając się ze swoim wdziękiem i przyjmując pochwały.

John Watson nie był gejem, ale potrafił docenić piękno, gdy je akuratnie zobaczył. A Sherlock był na swój brzydki, nie dający się wpisać w klasyczne kanony, sposób piękny. John z kolei piękny nie był, ale był hetero, tylko że wesoły. I zawsze zarzucał hipokryzję i głupotę kolegom w wojsku, wyśmiewającym się z mniejszości. John posiadał mocno rozwinięte poczucie sprawiedliwości, jego zdaniem większość zawsze sobie radziła, to mniejszości trzeba było pomagać. Nieważne, czy była to mniejszość seksualna, rasowa czy cholera jasna, mniejszość ludzi używających srebrnych łyżeczek tylko w poniedziałki. Johnowi nie raz się za tą sprawiedliwość dostało, ale nie przejmował się. Zawsze dobrodusznie kpił, że zginie w pojedynku, zapewne wojując o cudzą sprawę.

Wojnę w Afganistanie trudno było nazwać pojedynkiem. Pewnie dlatego Johnowi udało się ją przeżyć.

///////

Sherlock traktował ciało jako maszynkę do obwożenia swojego genialnego mózgu po okolicy i nie cierpiał, gdy reakcje jego maszynki wpływały na jego kondycję psychiczną. Co, niestety, działo się nader często. Zwykli ludzie lubili ten stan, zdarzał się im on regularnie, Sherlock natomiast szczerze go nienawidził.

- Okropne splątanie, John.- gestykulował zawzięcie Holmes, krzywiąc z obrzydzeniem swoje przystojno-brzydkie lico i odsuwając od siebie talerz z ciastkami. Ciastka były maślane, ciepłe i dopiero co upieczone przez panią Hudson. John był zdecydowany nakarmić nimi Sherlocka, choćby przy użyciu brutalnej siły. Holmes, oczywiście, z politowaniem ignorował jego wysiłki, gardłując dalej.

- Koszmarne. Kiedy mięso wpływa na twój mózg, kiedy odkształca twoje widzenie rzeczywistości emocjami, odczuciami, uch! Nie wiem jak ludzie to wytrzymują. No i nie zapominajmy, że w tej całej farsie nie jesteśmy sami. Czasami jest też równie splątany jak my nasz partner.-

John nie pytał, czemu Sherlock mówił o partnerze, a nie o partnerce, być może było to zwykłe uogólnienie. Tak czy owak, Holmes jeszcze nie raz wyraził swoje pogardliwe zdanie na temat czynności tak cielesnej i w gruncie rzeczy niekoniecznej jak seks, czy inne fizyczne formy czułości. John niezmiennie odpowiadał mu, że ludzie potrzebują zbliżenia bardziej intymnego niż uścisk ręki czy pocałunek.

- Nie mam pojęcia po co.- napuszał się Sherlock, podciągając kolana pod brodę i sadowiąc się w fotelu jak wielki, nastroszony ptak. Z jakiejś przyczyny nosił jeden z najstarszych swetrów Johna, beżowy z wyciągniętymi z rękawów nitkami i rozwleczonym golfem.

- Tak się wytwarzają relacje, pogłębiają więzi.- tłumaczył rozbawiony John a Sherlock przybierał pełną obrzydzenia minę.

- Tak pospolici ludzie przywiązują się do innych pospolitych ludzi. Żeby się rozmnożyć i pchnąć dalej w kosmos swoje pospolite geny.-

- Niekoniecznie. Istnieje cała gałąź przemysłu farmaceutycznego, zajmującą się zapobieganiem rozmnażaniu. Antykoncepcja i te sprawy.- uśmiechnął się John i wstał z fotela. - Herbaty?-

- Czarnej z cytryną. Dziękuję.-

John podążył do kuchni, przyrządzić herbatę i pokiwał z rozbawieniem głową. Ludzie nie przywiązywali się do siebie tylko po to, żeby się rozmnażać i właśnie dlatego tak wielu z nich pytało, czy Watson i Sherlock są ze sobą razem. Ekscentryczny samotny detektyw konsultant i wieczny kawaler weteran wojenny i doktor, w jednym stali domu, a im dłużnej taka sytuacja trwała, tym głębiej ich szufladkowano.

John starał się nie myśleć o Sherlocku tymi kategoriami, które jak większość w przypadku Holmesa po prostu się nie sprawdzały. Socjopata czy osoba z lekkim zespołem Aspergera, gej czy hetero, rozpustnik, prawiczek czy umiarkowanie rozbudzony seksualnie trzydziestolatek, w kwestii Sherlocka nie miało to znaczenia. Sherlock był.... sobą. Z całym inwentarzem ironicznych komentarzy, rozpadających się książek, braku empatii, przydepniętych kapciów podomowych i granatowych, jedwabnych bokserek, suszących się na kaloryferze w łazience. Ktoś, kto nie mieszkał na Baker Street z pewnością miałby problem ze zrozumieniem tego stanu rzeczy, John to wiedział i nawet nie tłumaczył, chociaż z uporem godnym lepszej sprawy zawsze zaprzeczał, jakoby byli z Holmesem w związku.

- Nie jestem gejem.- mawiał z naciskiem a osoba, która popełniła gafę, wycofywała się z przepraszającym uśmiechem, lub z uśmiechem politowania.

- Doprawdy, nie wiem po co im to tłumaczysz.- gadał Sherlock, który najzwyczajniej w świecie ignorował komentarze na temat swojej tożsamości seksualnej i generalnie nie bawił się w przypisy dla maluczkich. - Będę się spowiadał przed kimś jaką płeć lubię najbardziej macać po mięsie, żeby wytworzyć z nią związek. Kuriozalne.-

Siedzieli razem w restauracji, jedząc kurczaka po syczuańsku, i rozważali zaskakujące zakończenie ostatniej sprawy. Zabójstwa transwestytów, nieciekawe okolice i nieciekawe osoby, seryjny morderca, duszący ofiary parą kabaretek, ale przynajmniej było kolorowo.

John uśmiechnął się z ustami wypchanymi kurczakiem.

- Pani Hudson też myśli, że jesteśmy razem.-

- Pani Hudson się z nami drażni.- machnął ręką Holmes. - A tak w ogóle to jesteśmy razem i właśnie dlatego wiem, gdzie jest twój portfel. W kieszeni mojego wiosennego płaszcza. Nie wiem jak zapłacimy za tego kurczaka John.-

 

/

Podczas sprawy trzech studentów i wykradzionego skryptu egzaminacyjnego, decydującego kto otrzyma jedno z najwyższych stypendiów w kraju, Sherlock zdecydował odegrać kochanka. Chciał wkraść się tym sposobem w kręgi znajomych podejrzanego o handlowanie stypendiami profesora.

John, gdy tylko zobaczył Holmesa, flirtującego z młodą wykładowczynią, doktorantką ostatniego roku na wydziale fizyki i matematyki, panną Horn, od razu wiedział, że to się źle skończy. Sherlockowi zdarzało się flirtować, ale nigdy nie wchodził przy tym w długoterminowe zobowiązania. To się po prostu musiało zakończyć katastrofą.

Horn była drobną, średniego wzrostu kobietą o włosach koloru zboża i wielkich, błękitnych oczach, ukrytych za szkłami okularów. Ładny, miły, klasyczny kopciuszek, czekający na swojego księcia. Sherlock oczarował ją od razu. Niewymuszona gracja, wiedza, elokwencja, do tego przystojna twarz, włosy w fantazyjnym nieładzie, markowe ubranie i zdolne, arystokratyczne dłonie skrzypka. Spełnienie marzeń wyposzczonego mola książkowego, samotnie zabarykadowanego przez długie lata w bibliotece.

John patrzył z przerażeniem, jak panna Horn płoniąc się uroczo pozwala Sherlockowi zaprosić się na kawę. A potem do kina. I do parku.

- Nie posuwasz zbyt daleko, Sherlock?- zapytał znad porannej gazety John, gdy Holmes zszedł na sobotnie śniadanie, odziany tylko w szlafrok i spodnie. - I załóż jakieś kapcie, nie mogę patrzeć na twoje nagie stopy.-

Sherlock wydął usta, usiadł przy kuchennym stole i teatralnie zarzucił nogi na sąsiednie krzesło. Nagie palce u stóp Sherlocka Holmesa były równie arystokratyczne, blade i zmysłowe, co palce u dłoni. Gdyby arogancki geniusz chciał, zapewne i nimi potrafiłby zagrać na skrzypcach.

John usiłując się nie roześmiać ze swoich wewnętrznych żarcików, postawił przed Sherlockiem talerz i wrzucił na niego z rozmachem dwa tosty. Holmes westchnął niecierpliwie.

- Właśnie z moich obserwacji wynika, że posuwam się za blisko i zbyt wolno, John. Panna Horn ma chęć na coś głębszego i bardziej intensywnego niż pogawędki przy kawie i spacerki za rączkę.-

John, żeby ukryć zadziwienie, przez dłuższą chwilę zajął się wydłubywaniem reszty dżemu pomarańczowego ze słoika.

- Znaczy, chce, żebyś się z nią przespał.-

- Znaczy chce mnie uwiązać jakąś relacją, bo rzekomo seks pogłębia więzi.- sprostował z gracją Sherlock i nie wstając od stołu sięgnął do tyłu, do szafki. - Masz, miód.-

John wziął słoik miodu z dłoni Sherlocka, wciąż przetrawiając zasłyszane nowiny.

- Ale podobno seks generalnie to nie twój rejon.-

- Tak, ale co zrobić. Zamknę oczy i pomyślę o Anglii.- westchnął teatralnie Sherlock i wziął łyka herbaty, włączając laptopa i ustawiając go ostrożnie pomiędzy maselniczką a koszem z owocami. John dobre kilka minut patrzył na genialnego detektywa konsultanta, oczekując puenty, albo przynajmniej jakiegoś drobnego wyjaśnienia, że nie, Holmes nie zamierza użyć jak przedmiotu biednej, niczemu nie winnej dziewczyny tylko po to, żeby potwierdzić jakąś swoją szaloną tezę.

- Kpisz sobie.- wydusił w końcu John, na co Sherlock tylko odchrząknął pogardliwie, wciąż zagapiony w ekran laptopa.

- Nie, tylko sobie dworuję. Serio, nie mam pojęcia, czemu ludzie tak się całym tym seksem przejmują. Czynność niemalże fizjologiczna, nieprzyjemnie mięsna. Wyniesiona z jakiś przyczyn do rangi świętego Graala, którego w pełni dostępują tylko nieliczni, bo musi być on udostępniony z podkładką w postaci romantycznego mitu o miłości. Zauważ, prostytutki i żigolacy mają na ten temat odmienne zdanie. Ha.-

John z zapałem zabrał się za zasmarowywanie tostów wielką ilością miodu. Czuł, że na twarz wypływa mu rumieniec, ale też wiedział, że Holmes za nic ma sobie jego rumieńce, zajęty doszczętnie swoim laptopem.

- Więc zamkniesz oczy, pomyślisz o Anglii i przelecisz nieszczęsną, nieświadomą dziewczynę tylko po to, żeby zdobyć informacje.- zsumował spokojnie John. Sherlock wzruszył ramionami i wraził sobie w usta kolejny kawałek ociekającego miodem tosta.

- No właśnie tego chcę uniknąć, ale najwyraźniej twoja nieszczęsna i och jakże nieświadoma dziewczyna bardzo ma na to chętkę. Doprawdy John, na jakim świecie ty żyjesz. Przeczyste dziewice prowadzące na łańcuszku smoka, rycerze z Camelotu, kobiety czekające z seksem do małżeństwa. Stepujące jednorożce i święte jeże. Pominąłem jakiś mit i legendę? Jeżeli tak, to przepraszam. Bajki, podobnie jak seks, to nie mój rejon.-

- Po prostu to nie fair, że bawisz się czyimiś uczuciami i oczekiwaniami...- mitygował John, ale Sherlock złapał już wiatr w żagle i był na fali, a słowa wylatywały mu z ust z prędkością światła.

- Nie. Oboje z Horn bawimy się swoimi uczuciami i oczekiwaniami. I nie robimy tego w odosobnieniu, zauważ, mamy całą kulę ziemską podobnie oszukujących się ludzi. Niektórzy nawet piszą o tym książki, robią filmy.-

- Tylko oczekiwania panny Horn to związek i miłość...-

- A moje to informacja i zbliżenie się do podejrzanego. Co, moje oczekiwania są jakoś gorsze?-

John nie miał na to odpowiedzi. Czasami trudno się z Sherlockiem dyskutowało, zwłaszcza o uczuciach i delikatnych relacjach damsko-męskich. Watson sam nie był w tej dziedzinie specjalistą a pouczanie Sherlocka pachniało hipokryzją i obłudą, i raczej tego unikał.

Milczenie Johna Sherlock od razu spostrzegł, skatalogował i od ręki wyciągnął wnioski. Nadal nie odrywając wzroku od laptopa.

- Martwisz się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin