Burrows Annie - Miłosne perypetie lady Jane.pdf

(558 KB) Pobierz
Annie Burrows
Miłosne perypetie lady Jane
Tłumaczenie:
Barbara Ert-Eberdt
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lord Ledbury utkwił wzrokiem w baldachimie łoża, które
odziedziczył po bracie Mortimerze. Kompletnie wybił się ze snu,
chociaż jeszcze godzinę wcześniej ze zmęczenia padał z nóg i
wydawało mu się, że prześpi cały tydzień. Tymczasem sen nie
nadchodził.
Nie cierpiał tego łoża, miękkich, wypchanych pierzem
piernatów i stert poduszek. Obłożony nimi, odnosił wrażenie, że
się dusi. Nie lubił lokaja. Nic nie mógł na to poradzić, choć miał
świadomość, że jest niesprawiedliwy. Nie powinien się czepiać
Jenkinsa, bo rzeczywiście służący się starał. Tyle że nie był
Fredem, ordynansem. W ciągu sześciu lat jego służby mógł
swobodnie pogawędzić z nim przed udaniem się na spoczynek,
pośmiać się z groteskowych sytuacji, do których dochodziło
podczas wieczornych spotkań towarzyskich.
Musiał rozstać się z Fredem, kiedy przejął Lavenham House.
Chociaż przed sprowadzeniem się do rezydencji nie doświadczał
podobnych wygód ani nie był otoczony gromadą służby, czuł się
samotny i nie na miejscu. Niczym złodziej w cudzym domu,
pomyślał z goryczą.
Przewrócił się na bok i zapatrzył na wciąż jarzący się ogień
na palenisku marmurowego kominka. Bez munduru nie czuł się
sobą. Brakowało mu kolegów pułkowych oraz poczucia
przynależności do wspólnoty wojskowych. Cholera, rozmyślał,
lepiej by się spało na ławce w parku pod przykryciem ze starego
płaszcza wojskowego niż tutaj, w tych betach uważanych za luksus
przynależny osobie z jego sfery. Ileż to razy spędził noc pod gołym
niebem, budząc się rano w posłaniu przymarzniętym do gruntu.
Uświadomił sobie, że na końcu uliczki był niewielki park z
ławkami, a stary wojskowy płaszcz wciąż wisiał w szafie, chociaż
Jenkins kręcił na to nosem.
Uznał, że musi chociaż na chwilę wyjść z domu Mortimera,
wymknąć się spod kurateli jego służby, chociaż miał świadomość,
że nie ucieknie od obowiązków, które spadły na niego w związku z
nagłą i niespodziewaną śmiercią starszego brata.
Przeklinając pod nosem, wstał z łóżka, po omacku ubrał się
w to, co było pod ręką, naturalnie, nie zapominając o płaszczu
wojskowym. Włożył go i poczuł się w nim, jak w objęciach
przyjaciela. Na powrót stał się majorem Cathcartem, mimo że
ludzie uparli się obecnie nazywać go lordem Ledbury.
Przygładził dłonią jasnobrązowe włosy, jak to miał w
zwyczaju po wstaniu z łóżka podczas służby wojskowej. Szkoda,
że równie łatwo nie dało się uspokoić wzburzonego nastroju.
Pokuśtykał w dół po schodach. Fakt, że nie doszedł jeszcze do
siebie po rozmowie z dziadkiem, hrabią Lavenham, nie miał
większego znaczenia. Był przygotowany na to, że usłyszy coś
nieprzyjemnego. To, czego dowiedział się na temat młodszego
brata, było szokujące. Jeszcze gorzej przyjął wiadomość, że gdyby
Charlie ukrywał skłonność do mężczyzn, on mógłby spokojnie
wrócić do pułku, dać się zabić lub okaleczyć i nikogo by to nie
zainteresowało. Spełnił wolę dziadka. Zrezygnował z kariery
wojskowej i przeprowadził się do Lavenham House. Zakupił nową
garderobę, zaczął grać przeznaczoną mu rolę, a jednak…
Na dworze poczuł się lepiej niż w rodowej siedzibie.
Odetchnął głęboko. Powietrze było przepojone wilgocią, co
nieomylnie zwiastowało nadejście angielskiej wiosny. Do furtki na
skwer dotarł szybciej, niż się spodziewał, zważywszy na stan jego
nogi. Z zadowoleniem pomyślał, że wyciągnie się na parkowej
ławce i poprzez gałęzie drzew będzie patrzył na nocne niebo.
Niczego więcej mu nie potrzeba.
Tytuł lordowski przypadł mu niespodziewanie po haniebnej
śmierci Mortimera. Teraz on jest ostatnią nadzieją na przedłużenie
rodu. Będzie musiał się ożenić, znaleźć pannę godną miana
przyszłej hrabiny Lavenham. Właśnie dlatego dzisiejszego
wieczoru wybrał się na bal w nowym wcieleniu, jako lord Ledbury.
Wzdrygnął się mimowolnie na wspomnienie kobiet, które otoczyły
go ścisłym wianuszkiem, gdy tylko pojawił się w rozjarzonej
światłami świec sali balowej.
Najwyraźniej pech nie przestał go prześladować, bo gdy
doszedł do pierwszej ławki, na której zamierzał się położyć,
okazało się, że jest zajęta przez rosłego żołnierza w czerwonym
uniformie i kobietę, chyba mu niechętną, sądząc po tym, jak
wyrywała się z uścisku.
– Puść ją! – zawołał głosem wyćwiczonym na polach
musztry wojskowej tak głośno, że oboje podskoczyli.
– Odczep się – odburknął przez ramię żołnierz.
– Ani mi się śni. To niedopuszczalne i… – Urwał.
Rozpoznał młodą damę. To lady Jayne Chilcott. Zwrócił na
nią uwagę podczas minionego balu i wypytywał o nią pana domu,
Berry’ego, dawnego kolegę szkolnego, była bowiem bez wątpienia
najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział w życiu.
Udzielając informacji, Berry uśmiechał się złośliwie.
– To lady Jayne Chilcott, zwana Soplem Lodu. Mojej siostrze
Lucy bardzo zależało na jej obecności na balu, gdyż ona przebiera
w zaproszeniach, jak w ulęgałkach. Jej dziadkiem jest hrabia
Caxton, wyniosły staruch. Przyjrzyj się jej zachowaniu, a
zrozumiesz, skąd wziął się przydomek.
Zrezygnował z prośby o przedstawienie go owej piękności,
obserwował ją tylko z daleka. Wystarczyło pół godziny, aby
zgodził się z opinią kolegi. Rzeczywiście sprawiała wrażenie, że z
żalem zniżyła się do towarzystwa ludzi tak bardzo
niedorównujących jej statusem. Z wyniosłą miną odrzucała
zaproszenia do tańca ze strony tłoczących się wokół niej
mężczyzn.
Obecnie po wyniosłości nie został nawet ślad. Miał przed
sobą młodą dziewczynę, przerażoną i zawstydzoną, bo przyłapano
ją w mocno kompromitującej sytuacji. Natomiast jej uwodziciel
był wręcz wściekły.
– Powtarzam, natychmiast puść lady Jayne – rozkazał
stanowczym głosem Richard.
Był zdecydowany ratować pannę Chilcott z opresji
bynajmniej nie ze względu na wrodzoną rycerskość. Na przekór
temu, czego dowiedział się o niej od Barry’ego, i co było mówione
takim szyderczym tonem, czuł, że początkowe zainteresowanie
urodą lady Jayne zmieniło się w miarę upływu balu w coś na
kształt zrozumienia dla jej postawy.
Widząc, jak ona opędza się od narzucających się jej
mężczyzn, czerpał pocieszenie z faktu, że nie tylko on jest
oblężony. Po pewnym czasie bawiła go nawet determinacja, z jaką
oboje w dwóch różnych końcach sali odpierali ataki napierających.
Tyle że ścielących się do jej stóp mężczyzn tłumaczyła jej
niezwykła uroda, podczas gdy wszystkie dopominające się jego
uwagi damy młode i starsze były zainteresowane wyłącznie jego
świeżo nabytym majątkiem i tytułem.
„Wygląd twojej twarzy niema najmniejszego znaczenia” –
pocieszał go dziadek, skupiając wzrok na bruździe, którą wyryła
na czole wnuka zabłąkana kula, gdy był zaledwie porucznikiem.
„Na pewno nie teraz, skoro jesteś znakomitą partią. Z twoim
majątkiem i widokami na tytuł hrabiowski nie musisz się wysilać.
Wystarczy, że będziesz bywał, a kandydatki na żonę same cię
znajdą”.
Myśl o tym, że będzie musiał się opędzać przed nachalnymi
kobietami sprawiła, że wybrał się na bal z największą niechęcią.
Słowa dziadka dźwięczały mu w uszach. Nikt nie zwracałby na
niego najmniejszej uwagi, gdyby śmierć Mortimera nie wyniosła
go tak wysoko. Tak, szedł tam, by się rozejrzeć za żoną, ale czy
całe to towarzystwo nie mogło mniej ostentacyjnie okazywać, że
interesuje je jedynie jego pozycja towarzyska, a nie on sam?
Czy lady Jayne miałaby tylu starających się, gdyby była
równie biedna, jak piękna? Budziła zachwyt nieskazitelną cerą,
ustami jak pączek róży i gęstwiną złocistych loków opadających
na wdzięcznie zaokrąglone ramiona. Nie zauważył, jakiego koloru
były jej oczy, ale ideałem dla tego typu urody powinien być
chabrowy.
Gdy wszedł na salę, rzuciła mu zimne, taksujące spojrzenie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin