ZALEWSKI WITOLD
PRUSKI MUR
Wodd stała w przydrożnych rowach i na szerokich grzęzawiskach pomiędzy siwymi, oszronionymi .kępami. Czarne olchy odbijały się w lustrach rozlewisk. Na nie zalanych po lach, spod cienkiej warstwy bieli, sterczały najeżone oziminy. Tylko na wzniesieniu, z 'którego wiatr i słońce zlizały śnieg, jedno zielone pasmo, jak porzucony w ucieczce sztandar, ożywiało biało-czarną równinę. Sa mochód posuwał się powoli. Kamienie na szo sie szkliły się, zaciągnięte ołowianym biel mem ściętej wilgoci. Przez równy szum moto ru co parę chwil przerywał się szelest i de likatny chrzęst lodu gniecionego oponą. Cisza zastygła pomiędzy ziemią a niebem przenika ła przez szyby i czułem iej kojącą obecność tu, we wnętrzu wozu. A więc to gdzieś tutai, na tej zbielałej ziemi... Myślałem o nim. Hory zont przed nami skuty był siną obręczą. Właś ciwie to nie były myśli; czułem tylko lekki ucisk w gardle i to wrażenie uniesienia, jakby wraz z rzeźwiącym podmuchem owiewało mnie przeczucie harmonii, w której nawet ból nie zakłóca ciiszy, harmonii, która jest wspaniałą zgodą na wszystko, prawdą za
wartą w milczącym, wszechogarniającym „tak”, w tym głębokim oddechu wchłanianym przez całe ciało, jak sok dojrzałego owocu, w tej dojrzałości właśnie. Na szczęście moi towarzysze milczeli. Mogłem więc pozosta wać po tej stronie granicy; wiedziałem, że je żeli tylko któryś otworzy usta, niepokój za garnie mnie i wróci to, co nas tutaj złączyło, wyziew tej ponurej sprawy uniesie się, jak byśmy znów stali nad cuchnącym dołem. Świerkowy zagajnik... Pole i rozlewisko z pół- okręgiem olch odbijających w wodzie, pełnej błękitu, swoje smoliste pnie z krótkimi po skręcanymi gałęziami, czarny korowód, za stygły w milczeniu jak rząd żałobnych lich tarzy. Znów młodniak cichy i zaśnieżony. Jechaliśmy przez zaplecze borów. Ile razy wyobrażałem sobie tę okolicę... Tędy się co fali. Noc osłaniała ich, ale już w rzężeniu po wietrza i w pełzaniu świateł po wyblakłym niebie na zachodzie, na północy, a także na południu, w lekkim drżeniu ziemi i w pulso waniu motorów, dobiegającym do nich po za roszonej trawie, bo liście już napotniały wil gocią i grube krople ziębią dłoń na zamku karabinu, w tym kłującym piasku, iktóry na gle pęcznieje pod powiekami, i w 'bolesnej drętwocie nóg na drodze coraz gęściej usia nej kamieniami, i kiedy się rozwiera powie ki, nie wiadomo, po ilu sekundach, minutach czy kwadransach, ta droga oślepia cię swoją jasną, piaszczystą realnością, wtedy podnosisz
giowę i widzisz przed sobą zmaterializowa ne z cieniów przydrożne wierzby, nad nimi widzisz niebo pokryte różową łuską, czujesz nikły, ale rozbudzony zapach zoranej ziemi i w tej samej chwili słyszysz, jak tam właśnie, na wschodzie, uderza działo szybkostrzelne raz po raz, coraz gwałtowniej, wtedy stajesz, rzucasz za siebie słowo komendy i już wiesz, że właśnie teraz, zanim zdołałeś osiągnąć las, ta noc wydaje cię na łup nie kończącego się nigdy dnia. Dasz teraz żołnierzom chwilę od poczynku, siądziesz nad rowem, broniąc się przed zdradziecką sennością, palcami jakby nie swoimi wyciągniesz z mapnika pogniecio ną sztabówkę d wśród tych zielonych plam, oznaczających kępy olchowe, będziesz szukał drogi, wzdłuż której poprowadzisz kompanię do ostatniego natarcia.
— On może milczeć...
— Co takiego?
Mówię, że możemy od niego nic nie wy ciągnąć.
Wejroch na przednim siedzeniu gwałtownie odwrócił się i przydusił piersią oparcie; mia łem więc przed sobą już nie długie brązowe kosmyki włosów, nastroszonych na kołnierzu siwej jesionki, tylko nie ogoloną twarz z bro dą i dolną częścią policzków, osłoniętą żół tym wełnianym szalikiem, zawiązanym wy soko na luźny supeł.
—j Zdobędę wyznanie, jak na spowiedzi, spokojna głowa. Czy ja kiedy spudłowałem?
Co innego napisać, trudno, jesteśmy tylko wyrobnicy dziennikarscy, nie ¡mamy klasy mistrza. — W półmroku spojrzenie Wejrocha zetknęło się z moim i znów przeniósł wzrok na siedzącego obok mnie Berra. — Dlatego trzeba coś wygrzebać; co się zresztą, nawia sem mówiąc, nie bardzo opłaci; w naszych warunkach nie ma szans, żeby potem wy strzelić bombowym ładunkiem, na razie jed nak, póki jeszcze się tym param, to wywabię z niego tę żabę, bądź spokojny.
— A jak żadnej żaby nie ma — odparł Berr — po prostu nie będzie miał nic do po wiedzenia...
— Nic?
— Właśnie.
Wejroch lekko się odsunął.
— Napiszemy o cukrowni. Przekroczyli plan. Benek będzie trafiony.
Wycofuje się, pomyślałem. A przecież to on napuścił mnie na tę sprawę.
Siedzieliśmy w „Warszawiance”; teraz na zywała się „Ludowa”, zmieniło się tu, tak jak wszystko w tym mieście, w którym zawsze co prawda czułem się trochę obco, ale przecież jego ceglaste mury, kręte uliczki zabrukowa ne płaską klinkierową kostką, ciężkie drew niane balkony z kolorowymi, zwykle zielo nymi, błękitnymi, pomarańczowymi szybka mi i ten deszcz mżący często, a w wie czornych ciemnościach roziskrzony dookoła latarń i w paru mgławicach czerwonych neo
nów przed cukiernią „Nowy Dwór”, przed „Warszawianką”, przed kinem „Oaza”, gdzie stawałem wpatrując się w fotosy przebranej za mężczyznę Franciszki Gaal, piskliwy zgrzyt wozu tramwajowego, podrygującego na szynach jedynej linii, twarda mowa miesz kańców, to „jo” na zakończenie każdego zwro tu, mdły odór rzeźni, cała ta nieprzytulność, zdarzało się, wracała w mojej pamięci, i ostat nio coraz częściej na hasło tych obrazów i za-, pachów odzew bliski uczucia wzruszenia przenikał mnie, a kilka razy .wyklarowała się w takiej chwili przelotna myśl:#- chętka odwiedzenia^ miasta. Nie byłem z nim nigdy związany, ale może właśnie dlatego nęciły mnie obce ulice, po których dawniśj błąkałem się samotny, nie napastowany cudzymi emo cjami, po prostu wolmy, jak mi się to wyjaś niło teraz, w dniach, kiedy doznawałem wra żenia zatarcia własnych rysów w nieustan nym przepływie napięć i zaczynałem odczu wać bezsilność pośród zaciągniętego splotu więzów doświadczeń, obowiązków d wspom nień.
Siedzieliśmy więc nad szklankami kawy, w puisltej sald, pod ścianą malowaną w kolo rowe meandry, nogi trzymaliśmy na czerwo nym chodniku i widziałem, jak śnieg, topnie jąc pod podeszwami moich grubych „repor terskich” narciarek, przesiąka w coraz wię kszą wodnistoczamą kałużę.
—- Zwłoki znaleźli robotnicy przy rozbiór-
ce gruzów — mówił Wejroch. Zaledwie .ki łka; godzin przedtem poznałem go. Moja wizyta, w lokalu tutejszej agendy wojewódzkiej ga zety wzbudziła ożywienie wśród dwuosobo wej kadry redakcyjnej. Wejroch od razu wy-N sunął się na «pierwszy plan, witając mnie z de monstracyjną atencją, a kilka jego okrzyków zabrzmiało nutką błazeńską i szybko chwyci łem utajoną w nich pogróżkę szyderstwa. Berr zachowywał się powściągliwie; modnie uczetsany na „głupiego Jasia”, w wąskich spodniach i w opiętej marynarce, rzadko się odzywał i był jakby tłem dla malowniczo roz wichrzonej sylwetki starszego kolegi, ubra nego w zielony dres z emblematem zrzeszenia „Siparta”.
— Z początku myśleli, że to jakieś wojen ne szczątki. Z tego, co się zachowało, tak na oko wyglądało, że ze trzynaście, czternaście lat musiało to przeleżeć w rumowisku. Byli-, śmy tam obaj, pojechaliśmy z prokuratorem, od października organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości zaczęły trochę dostrzegać prasę, więc widzieliśmy to samik ten wypalo ny dom kawałek za miastem w stronie Księ żych Gór i całe rumowisko między dziurawy mi amurami, cno i te zwłoki. Wszystko razem rzeczywiście śmierdziało wojną. Dwóch mili cjantów w impregnowanych kombinezonach i w mackach przeciwgazowych przeszukiwało odgrzebaną piwnicę, z której wyciągnięto tru pa. Ale nic nie znaleźli. Ktoś powiedział, że
to na pewno szkop. Wydawało mi się, że nie ma na co czekać, powietrze było makabry czne, żadna sensacja się nie kroiła, poszliśmy sobie stamtąd przez pustkowie z dzikimi chwastami; A następnego dnia prokurator do mnie zadzwonił. Prosił, żeby dać do gazety komunikat o znalezieniu zwłok więźnia obozu koncentracyjnego numer 38464. Odczytał tak że protokół, spisany przez lekarza sądowego. Ciekawe, jak oni to robią, wzrost, waga, wiek, data śmierci, wszystko precyzyjnie określone, i w dodatku zgadza się z rzeczywistością; na końcu był opis jednego okrągłego otworu
o średnicy dziewięciu milimetrów, znajdują cego się w przedniej półkuli czaszki, dwa cen tymetry nad krawędzią lewego oczodołu. Ten protokół też daliśmy'do gazety. Trzeba do starczyć publiczności tego, co lulbi. Nie mam racji? Oczywiście w miarę możliwości, jasna rzecz, kto lepiej od mistrza orientuje się, jak to leci? Ale tutaj tylko kryminały idą. Ma teriału życiowego nie brak i można by pusz czać bomby, żeby to szło... Po tej historii myś my jednak niczego sobie nie obiecywali. Häftling, może zwiał z obozu, złapali go, ludz ka rzecz... W dwa dni po wydrukowaniu ko munikatu przyszła do redakcji żona zabitego. Słyszał pan nazwisko Niedzielski? Dyrektor gimnazjum imienia Warneńczyka?
...Coś mi majaczyło w pamięci. W mgliste, deszczowe południe stoimy na Starym Rynku naprzeciwko szwadronu ułanów. Konie par
skają i dzwonią uprzężą, ułani błyszczą oku ciami, wiatr rozwiewa błękitne proporczyki. Na cokole pomnika z orłem rozpostartym do lotu w imieniu społeczeństwa wita żołnierzy wracających z Zaolzia dyrektor naszego gim nazjum. Mokniemy chętnie. Dyrektor prze mawia; wysilonym głosem starego belfra pod-‘ nosi cnoty polskiego wojska.
„Na rozkaz wodza przekroczyliście Rubi kon, tak jak stawne ongiś legiony wielkiego Cezara.”
„Która godzina?”, pytam ¡kolegów. Jeszcze jedna lekcja przepadła.
„Zapatrzeni w przykład przodków naszych, rozsławiliście imię polskiego oręża...”
„Podobno — słyszę jakiś szept z boku — w ogóle nie,'bronili się... W Czechach Niemcy zaczęli rozstrzeliwać...”
Nasz „Mały” zszedł wreszcie z pomnika i w tym miejscu, gdzie świeciła jego łysina, teraz widać wysoką postać i głowę z ciemną czupryną, rozwiewaną przez wiatr. Nie wia domo, co w tym jest, w tej nagłej ciszy wy pełnionej łopotem mokrych chorągiewek, jak by klaskaniem skrzydeł zrywających się go łębi, ale czuję skurcz serca i zdaje się, że jeszcze teraz ślad tego wzruisizenia mogę odna leźć w pamięci.
„Nowy dyro warneńczyków”, dobiega mnie głos z boku.
„Żołnierze!” słyszę. Ale nie patrzę na mów cę, wzrok mój utkwił bliżej; przed frontem
oddziału na karym 'koniu, z którego dymi si wy obłok pary, w grzebieniastym francuskim hełmie, surowo podpiętym sprzączką, z po wiekami opuszczonymi, zupełnie nieruchomy, jakby swój własny pomnik lub widmo tego, czym stanie się za kilka miesięcy, siedzi do wódca pułku wybitego do nogi w lasach brod nickich.
I jeszcze coś tkwi w pamięci, czuję jakby lekki skurcz, nacisk dławiącego lęku, ogar nia mnie wspomnienie półdziecinnego popło chu, wrażenie tamtej chwili, kiedy stałem pod drzwiami, łowiąc opowiadanie sąsiadki; dlatego to nazwisko coś mi mówi: słyszę go rączkowy półszept: „...z drugiego piętra, aby nie darować swojego, niech ma na sumie niu...”
' Chwileczkę — wtrąciłem. — Czy on nie miał wypadku z żoną przed wojną. Jakieś samobójstwo...
— Miał. Jego pierwsza żona skakała z bal konu, bo ją rzucił, ale się nie zabiła, a on i tak ożenił się z tą drugą. Szum był koło sprawy. Pan to pamięta?
— Nic poza tym. Wtedy tylko isiport miałem w głowie.
Wejroch uśmiechnął się całą twarzą.
— Sport jest zawsze dobry. Dzisiaj to jedy na czysta gra. Coś męskiego. Sport i krymina listyka. Na przykład ten radar w głowie musi mieć i dobry koszykarz, i detektyw, i dzien nikarz. Nie mam racji? To był (ktoś na tym te
renie. Nie dlatego nawet, że miał stanowisko. Tu się liczył interes. A on pochodził z dobrej rodziny; Fęglerski — duża firma papierni-* cza — to był jego wujek. Go prawda Niedziel ski zerwał z familią; poszło o jego drugie mał żeństwo. No i właśnie ta druga żona w dwa dni po wydrukowaniu komunikatu zjawia się w redakcji... Ja mam taki radar w głowie. Jak tylko weszła do pokoju, powiedziałem do Jurka: „Häftling to Niedzielski”. Było tak?
— Było — odrzucił Berr, podnosząc głowę znad szklanki.
*— No więc poprosiłem kobietę, żeby siadła. Trochę ją znam, ale raczej z widzenia, za pana czasów też pewnie się tutaj wszyscy znali... Miała tę tragedię wypisaną na twarzy. Chwi lę nic nie mówiła, widziałem, że wargi jej się nie poruszają, a jednak dotarło do mnie dwa razy: „Jezzzu, Jezzzu...”, tak jakby się sparzy ła wrzątkiem. Wtedy nagle kapnąłem się, że to coś więcej niż kriegsmord i w dodatku sprawa pcha mi się sama w ręce. Nie myliłem się. Numer 38464 — jakimś cholernym cudem zachowany na ramieniu — był numerem Nie dzielskiego. Oczywiście jak tylko mi to po wiedziała, odruchowo podniosłem słuchawkę i zacząłem się łączyć z prokuratorem; wie działem, tak jak wszyscy, że Niedzielski nie poległ w czasie wojny. Kiedyś sporo gadano
o jego zaginięciu. Wrócił z lagru jesienią czterdziestego piątego roku, a w tydzień póź
niej znikł z domu. Po prostu przepadł. Ona alarmowała milicję. Szukali go. Ja już wtedy tutaj mieszkałem. Po trzech miesiącach przy szedł meldunek o znalezieniu szczątków męż czyzny na torach, -koło Chojnic. Przypuszcza no, że to może być Niedzielski; co prawda, to, co zostało z faceta, dowodziło podobno zaled wie przynależności do ludzkiego gatunku, ale topografia zgadzała się, bo Niedzielski miał w Chojnicach siostrę, więc spisano protokół i dyrektor Niedzielski został pochowany w opinii miasta razem ze swoim małżeńskim skandalem i z całą swoją sławą. Prokuratora nie (było. „Zadzwonię później”, powiedziałem do sekretarki. Odłożyłem słuchawkę, napot kałem wzrok Niedzielskiej i od razu spo strzegłem, że coś jest nieklawo.
— Czy to konieczne? — powiedziała.
Co czy konieczne?
— N:ie może pan z tym meldunkiem pocze kać? Proszę, niech pan chociaż dwa dni po czeka. — Słowo daję, nie mam przesadnego nabożeństwa dla przepisów, raczej przeciw nie, ale co jak co, taka sprawa nie może być zatajona. Powiedziałem jej to. Powiedziałem też, że trochę mnie zaskakuje, jako żonie za leży jej chyba na schwytaniu mordercy? Pod niosła wzrok i chwilę patrzyła na mnie tak, jakbym siedział nie za stołem, tuż przed nią, ale gdzieś daleko, zagubiony w tłumie.
Trzynaście lat — powiedziała.
No to co? Wina pozostała...
— Trzynaście lat — powtórzyła, jakby nie dosłyszała moich słów -1- nasze dzieci pójdą niedługo w świat...
— Ten, co zabił, chodzi teraz na wolności. ij pi— Gdyby go złapali wtedy. Dzisiaj... Czas wszystko zmienia.,
...
ChomikKulturalny