Comte de Lautréamont - Pieśni Maldorora.pdf

(724 KB) Pobierz
1303417348.001.png
LES CHANTS DE MALDOROR
LE COMTE DE LAUTRÉAMONT
PARIS
EN VENTE CHEZ TOUS LES LIBRAIRES
1869
Pieśń pierwsza *
Niech wola nieba sprawi, żeby czytelnik, nabrawszy odwagi i stając się na pewien czas tak
wściekły jak to, co właśnie czyta, znalazł nie błądząc swoją drogę stromą i dziką wśród bagnistego
pustkowia tych kart posępnych i pełnych trucizny, bo jeżeli podczas lektury nie okaże nieubłaganej
logiki i napięcia myśli co najmniej dorównującego jego nieufności, śmiertelne wyziewy tej książki
przesycą jego duszę jak woda cukier. Nie byłoby dobrze, gdyby wszyscy przeczytali to, co mogą
znaleźć na następnych kartach; tylko wyjątki będą się delektowały tym gorzkim owocem nic nie
ryzykując.
A więc, duszo trwożliwa, zanim wejdziesz głębiej w nieuczęszczane landy, skieruj kroki wstecz, nie
naprzód. Słuchaj, co ci mówię: skieruj kroki wstecz, nie naprzód, tak jak syn z szacunkiem odwraca
oczy od wzniosłej kontemplacji twarzy matczynej albo raczej jak nie dający się objąć spojrzeniem
kąt utworzony przez wrażliwe na chłód i zawsze dużo myślące żurawie, gdy zimową porą suną
potężnym lotem przez obszary milczenia, zmierzając pełnymi żaglami ku wyznaczonemu punktowi
widnokręgu, skąd nagle zrywa się wiatr dziwny i silny, który zwiastuje burzę. Najstarszy żuraw,
sam jeden będący strażą przednią, potrząsa na ten widok głową, niczym osoba pełna rozsądku, i
jednocześnie dziobem, którym zaczyna klekotać, jest bowiem niezadowolony (ja też nie czułbym
się inaczej w takim położeniu), podczas gdy jego stary kark, bezpióry już rówieśnik trzech pokoleń
żurawi, porusza się gniewnymi falowaniami przepowiadającymi coraz bliższą burzę. Kilkakrotnie
popatrzywszy z zimną krwią na wszystkie strony oczami, w których mieszka doświadczenie,
ostrożnym ruchem, jako pierwszy (on jeden bowiem ma prawo pokazywać pióra swojego ogona
innym żurawiom, niższym od niego inteligencją), wydając czujny okrzyk melancholijnego strażnika
dla odparcia wspólnego wroga, zawraca łagodnie wierzchołek tej figury geometrycznej (trójkąta,
być może, ale nie widać trzeciego boku, który tworzą w przestrzeni te osobliwe ptaki przelotne),
przez lewą burtę lub prawą, jak zręczny kapitan, i manewrując skrzydłami nie większymi na pozór
od wróblich, ponieważ nie jest to ptak głupi, obiera w ten sposób drogę filozoficzną i bardziej
bezpieczną.
Czytelniku, chciałbyś może, abym rozpoczął to dzieło inwokacją do nienawiści? Sam nie wiesz, czy
skąpany w niezliczonych rozkoszach nie będziesz wdychał, jak długo zachcesz, w swoje dumne
nozdrza, szerokie i cienkie - przewracając się brzuchem do góry, niczym rekin, w powietrzu
pięknym i czarnym, jak gdybyś rozumiał doniosłość tego gestu i nie mniejszą doniosłość twojego
uprawnionego apetytu - wdychał powoli i dostojnie czerwone wyziewy tej książki. Zapewniam cię,
uradujesz nimi te dwa bezkształtne otwory twego wstrętnego pyska, o potworze, ale pod
warunkiem, że przedtem postarasz się wciągnąć trzema tysiącami wdechnięć, jedno za drugim,
przeklęte sumienie Odwiecznego. Twoje nozdrza, ponad wszelką miarę rozszerzone
niewypowiedzianym zadowoleniem, nieruchomą ekstazą, nie będą nic więcej żądały od przestrzeni,
napełnionej wtedy jak gdyby pachnidłami i kadzidłem; albowiem nasycą się szczęściem
całkowitym, podobne aniołom zamieszkałym we wspaniałości i pokoju radosnych niebios.
Opowiem krótko historię Maldorora dobrego, w pierwszych latach życia, kiedy był szczęśliwy; już
opowiedziałem. Następnie Maldoror zrozumiał, że urodził się człowiekiem złym - fatalność
niesłychana! Przez długie lata ukrywał swój charakter, jak tylko mógł, ale wskutek tej nienaturalnej
u niego koncentracji krew uderzała mu co dzień do głowy; wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać
takiego życia, stanowczym krokiem wszedł na drogę zła... Miłe uczucie! Kto by pomyślał, że kiedy
całował małe dziecko o różowej twarzyczce, miał ochotę odciąć mu policzki brzytwą, i nie raz tak
by postąpił, gdyby Sprawiedliwość i jej długi orszak kar zawsze mu nie przeszkadzały. Nie miał
zwyczaju kłamać, mówił prawdę i przyznawał, że jest okrutny. Ludzkości, czy słyszałaś? I ośmiela
się powtórzyć swe wyznanie tym piórem, które drży! Istnieje więc potęga silniejsza od woli...
Przekleństwo! Kamień chciałby uchylić się od praw ciążenia? Rzecz niemożliwa. Niemożliwe,
gdyby zło tego chciało, jego pojednanie z dobrem. To właśnie powiedziałem wyżej.
Są tacy, co pisząc szukają poklasku za pomocą szlachetnych właściwości serca zmyślonych przez
wyobraźnię, czasem nawet rzeczywistych. Ja używam swojego geniuszu, żeby malować rozkosze
okrucieństwa! Rozkosze nie przemijające, nie sztuczne, gdyż zaczęły się razem z człowiekiem i z
nim wygasną. Czy geniusz nie może się łączyć z okrucieństwem w tajemnych postanowieniach
Opatrzności albo czy będąc okrutnym nie można być geniuszem? Dowodem tego będą moje słowa;
wystarczy, że mnie posłuchacie, jeżeli macie ochotę... Przepraszam, wydało mi się, że włosy stanęły
mi na głowie, ale to nic, jednym ruchem ręki bez trudu zdołałem przywrócić im normalną pozycję.
Ten, kto śpiewa, nie utrzymuje, że jego kawatyny są czymś nieznanym; przeciwnie, chlubi się, że
wzniosłe i złe myśli jego bohatera żyją we wszystkich ludziach.
Przez całe życie widziałem tylko - nie spotykając ani jednego wyjątku - ludzi o wąskich ramionach,
jak popełniają czyny bezmyślne i nie ustają w tym, jak ogłupiają bliźnich i demoralizują ich dusze
wszelkimi sposobami.
Pobudką takiego postępowania jest według ich określenia sława. Patrząc na te widowiska, chciałem
śmiać się jak inni, ale - dziwne to naśladownictwo - nie potrafiłem. Wziąłem scyzoryk niezmiernie
ostry i rozciąłem sobie twarz w miejscu, gdzie się spotykają wargi. Przez chwilę myślałem, że
osiągnąłem t cel. Obejrzałem w lustrze te usta dobrowolnie przeze mnie skaleczone!
Omyliłem się! Krew, która obficie płynęła z obu ran, nie pozwoliła mi zresztą stwierdzić, czy to był
naprawdę śmiech, jak u innych. Ale po kilku chwilach porównywania nabrałem pewności, że mój
śmiech nie był podobny do ludzkiego, to znaczy, że się nie śmiałem. Widziałem ludzi o brzydkich
głowach i oczach straszliwych, zapadniętych w ciemnej orbicie, ludzi przewyższających oporność
skały, twardość lanej stali, okrucieństwo rekina, arogancję młodości, bezsensowną furię
przestępców, zdrady hipokryty, najniezwyklejszych komediantów, siłę charakteru księży i
największą skrytość najzimniejszych stworów świata i nieba; widziałem, jak bezskutecznie trudzili
się moraliści, żeby przeniknąć serca tych ludzi i ściągnąć na nich nieubłagany gniew z wysoka.
Widziałem ich wszystkich razem, jednych wyciągających silną pięść ku niebu, niczym zepsute już
w zaraniu życia dziecko, kiedy podnosi rękę na własną matkę, zapewne podbechtanych przez jakieś
duchy piekielne, z oczami pełnymi wyrzutów sumienia bolesnych i zarazem nienawistnych, w
lodowatym milczeniu, ponieważ nie mieli odwagi wypowiedzieć myśli wielkich i niewdzięcznych,
które kryło ich łono, myśli tak niesprawiedliwych i strasznych, że bali się zasmucić współczującego
Boga miłosierdzia, podczas gdy inni o każdej chwili dnia, od wczesnego dzieciństwa do kresu
starości, miotali niesłychane bluźnierstwa, bez cienia rozsądku, przeciwko wszystkiemu, co żyje,
przeciwko sobie samym i Opatrzności, prostytuowali swoje żony i dzieci, czyniąc zniewagę
częściom ciała świętym dla wstydliwości. A wówczas morza podnoszą swoje wody, pochłaniają w
swych odmętach deski; huragany, trzęsienia ziemi przewracają domy; zaraza, różne choroby
dziesiątkują rozmodlone rodziny. Ludzie wszakże nie dostrzegają tego. Widziałem też, jak
czerwienili się albo bledli, zawstydzeni swoim postępowaniem na tej ziemi - rzadko. O burze,
siostry huraganów, firmamencie jasnoniebieski, którego piękna nie uznaję, morze, ty hipokryto,
obrazie mego serca, ziemio ze swoim tajemniczym łonem, mieszkańcy sfer, cały wszechświecie,
Boże, który go wspaniale stworzyłeś, ciebie wzywam: pokaż mi człowieka, który byłby dobry!...
Ale niech twa łaska zdziesięciokrotni moje przyrodzone siły, gdyż na widok tego potwora mógłbym
umrzeć ze zdumienia - umiera się od mniejszych wstrząsów.
Trzeba zapuszczać sobie paznokcie przez dwa tygodnie. Ach, jak słodko jest gwałtownie wyrwać ze
snu chłopca nie mającego jeszcze nic na górnej wardze i szeroko rozwierając oczy udawać, że mu
się pieszczotliwie muska dłonią czoło, zgarniając do tyłu jego piękne włosy! A potem nagle, kiedy
najmniej się tego spodziewa, zagłębić długie paznokcie w delikatną pierś, lecz tak, żeby nie umarł -
bo gdyby umarł, przepadłby widok jego męczarni. Następnie pijemy krew liżąc rany i przez ten
cały czas, który powinien trwać tak długo jak wieczność, chłopiec płacze. Nie ma nic lepszego niż
wydobyta w ten sposób jego krew, ciepła jeszcze - może oprócz łez, mających gorycz soli.
Człowieku, czy nigdy nie kosztowałeś własnej krwi, kiedy przypadkiem skaleczyłeś się w palec?
Jaka jest dobra, prawda? Bo nie ma smaku. A czy nie pamiętasz dnia, kiedy wśród ponurych
rozmyślań podniosłeś ku swej chorowitej twarzy, wilgotnej od kropli padających ci z oczu,
wgłębioną dłoń i kiedy ta dłoń bezwiednie skierowała się do ust, które z tego pucharu - drżącego
jak zęby ucznia, gdy kątem oka patrzy na kolegę urodzonego, aby go gnębić - piły twoje łzy? Jakie
dobre, prawda? To dlatego, że mają smak octu. Łzy tej, rzekłbyś, która kocha najbardziej; ale łzy
małego chłopca lepiej dogadzają podniebieniu. On nie zdradza, ponieważ zło jest mu jeszcze nie
znane; ta, która kocha, nawet najbardziej, prędzej czy później zdradzi... Domyślam się tego przez
analogię, nie wiedząc, co to przyjaźń, co to miłość (i możliwe, że nie będę chciał doznać ani jednej,
ani drugiej; w każdym razie nie od ludzi). Skoro więc twa krew i twe łzy nie są ci wstrętne,
pożywiaj się, z całą ufnością pożywiaj się łzami i krwią tego młodzianka. Niech ma zawiązane
oczy, podczas gdy ty rozdzierasz jego drgające ciało, a kiedy już całymi godzinami nasłuchasz się
jego cudownych krzyków, podobnych do przenikliwego rzężenia konających na polach bitwy, oddal
się jak lawina i przybiegnij z drugiego pokoju, tak aby wyglądało, że przynosisz mu pomoc.
Rozwiążesz jego ręce o ścięgnach i żyłach nabrzmiałych, przywrócisz wzrok błędnym oczom i
znowu przystąpisz do zlizywania jego łez i krwi. Jak wtedy skrucha jest prawdziwa! Boska iskra,
która w nas mieszka i tak rzadko jest widoczna, ukazuje się - za późno! Jak serce wzbiera mogąc
pocieszyć niewinną istotę, gdy wyrządziliśmy jej krzywdę: „Młodzieńcze, który przeżyłeś
straszliwe cierpienia, któż mógł dopuścić się na tobie takiej zbrodni, że nie umiem jej nazwać
odpowiednim słowem? Jakżeś nieszczęśliwy! Jak musisz cierpieć! Gdyby twoja matka o tym
wiedziała, nie byłaby bliższa śmierci, tak zatrważającej dla winnych, niż ja jestem w tej chwili.
Ach, cóż więc jest dobro i zło! Może to jedna rzecz, która służy nam do ukazywania z wściekłością
naszej bezsiły i namiętnej potrzeby dosięgnięcia nieskończoności, choćby sposobami najbardziej
szaleńczymi? Albo dwie rzeczy różne? Nie, lepiej, żeby to było jedno i to samo, gdyż w
przeciwnym razie co mnie spotka w dniu sądu ostatecznego? ... Młodzieńcze, wybacz mi! To
właśnie ten, który stoi przed twym obliczem szlachetnym i świętym, połamał twe kości i rozdarł
ciało, zwisające z ciebie płatami. Czy to szał mego chorego umysłu, czy tajemny instynkt,
niezależny od mych rozumowań, podobnie jak u orła rozdzierającego zdobycz, pchnął mnie do tej
zbrodni? A przecież cierpiałem tak samo jak moja ofiara! Młodzieńcze, przebacz mi! Gdy już
będziemy mieli za sobą to przemijające życie, pragnę, byśmy pozostali spleceni przez całą
wieczność, tworząc jedną istotę, z ustami przy ustach. Ale nawet w ten sposób nie będę całkowicie
ukarany. Będziesz więc bez chwili wytchnienia szarpał mnie zębami i paznokciami jednocześnie. W
pachnące girlandy przystroję moje ciało do tej pokutnej ofiary i obaj będziemy cierpieli, ja dlatego,
że rozdzierany, a ty, że mnie rozdzierasz. O jasnowłosy młodzieńcze z oczami tak łagodnymi, czy
uczynisz teraz, co ci radzę? Pragnę, abyś to uczynił, wbrew sobie, przywracając szczęśliwość
mojemu sumieniu.” Powiedziawszy to wszystko, będziesz zarazem człowiekiem, który wyrządził
zło istocie ludzkiej i jest przez tę istotę kochany, co stanowi największe szczęście, jakie można
sobie wyobrazić. Później będziesz go mógł oddać do szpitala, gdyż kaleka nie potrafi zarobić na
życie. Będą mówili, żeś dobry, laurowe wieńce i złote medale ukryją twoje gołe nogi, rozstawione
na grobowcu ozdobionym starą figurą. O ty, którego imienia nie chcę umieścić na tej karcie
konsekrującej świętość zbrodni, ja wiem, że okazałeś zdolność wybaczania ogromną jak
wszechświat. Ale ja istnieję nadal!
Zawarłem przymierze z Prostytucją, aby krzewić rozprzężenie wśród rodzin. Pamiętam noc, która
poprzedziła ten niebezpieczny związek. Ujrzałem przed sobą grób. Usłyszałem świetlika, wielkiego
jak dom, tak przemawiającego: ,,Poświecę ci. Czytaj napis. Nie ode mnie pochodzi ten najwyższy
rozkaz.” Ogromna krwawa światłość, na której widok zaczęły mi szczękać zęby i opadły
bezwładnie ramiona, wypełniła powietrze aż po horyzont. Oparłem się o rozwaloną ścianę, gdyż
inaczej byłbym upadł, i przeczytałem: „Tu leży młodzieniec zmarły na suchoty - wiecie z jakiej
przyczyny. Nie módlcie się za niego.” Niewielu prawdopodobnie okazałoby tyle odwagi co ja.
Jednocześnie kobieta, piękna i naga, położyła się u moich stóp. Pełen smutku rzekłem do niej:
„Wstań.” Podałem jej rękę, którą zbrodniarz dusi własną siostrę. Wtedy świetlik do mnie: „Weź
kamień i zabij ją.” - „Dlaczego?” - zapytałem. A on: „Uważaj, co mówisz, tyś słabszy, ja jestem
mocniejszy. Jej imię Prostytucja.” Mając oczy pełne łez, a serce wściekłości, poczułem, że wstępuje
we mnie jakaś nieznana siła. Chwyciłem wielki kamień i po kilku próbach udało mi się dźwignąć
go do wysokości piersi, a potem włożyć sobie na ramiona. Wspiąłem się po zboczu góry i ze
szczytu zmiażdżyłem świetlika. Głowa jego zaryła się w ziemię na głębokość wzrostu człowieka,
kamień podskoczył wysoko jak sześć kościołów. Potem trafił w jezioro, którego wody opadły
wirując i tworząc wielki odwrócony stożek. Ale powierzchnia uspokoiła się po chwili; krwawy
blask * już nie świecił. „Ach - zawołała naga piękna kobieta - cóżeś uczynił?” A ja: „Wolę ciebie
niż jego, ponieważ lituję się nad nieszczęśliwymi. Nie twoja to wina, że sprawiedliwość odwieczna
stworzyła cię.” Ona: „Pewnego dnia ludzie oddadzą mi sprawiedliwość. Więcej ci nie powiem.
Pozwól, że odejdę; chcę ukryć w głębinach morza mój nieskończony smutek. Jedynie ty i straszne
potwory, które się kłębią w tych czarnych otchłaniach, nie gardzicie mną. Jesteś dobry. Żegnaj, ty,
który mnie kochałeś!” Ja: „Żegnaj!
I jeszcze raz żegnaj! Zawsze cię będę kochał!... Od dzisiaj porzucam cnotę. ” Dlatego też, o narody,
kiedy będziecie słyszały zimowy wiatr jęczący nad morzem i u jego brzegów albo nad wielkimi
miastami, mówicie: „To nie duch boży przechodzi, to wysoki ton westchnień Prostytucji połączony
z głębokimi jękami człowieka urodzonego w Montevideo.” Ja wam to powiadam, dzieci moje.
Klękajcie wtedy, poruszone miłosierdziem, i niech ludzie, liczniejsi niż wszy, odmawiają długie
modlitwy.
Przy świetle księżyca, niedaleko morza, na odludnych połaciach ziemi, pogrążeni w gorzkich
rozmyślaniach widzimy, jak wszystkie rzeczy przybierają kształty żółte, niezdecydowane,
fantastyczne. Cień drzew, szybki na przemian i powolny, biegnie, idzie i wraca pod rozmaitymi
postaciami, spłaszczając się, przypadając do ziemi. Przed laty, kiedy mnie unosiły skrzydła
młodości, było mi to podnietą do marzeń, wydawało się dziwne; dziś jestem już przyzwyczajony.
Wiatr jęczy wśród liści tęskne melodie i puchacz wyśpiewuje swoją poważną skargę, od której
każdemu, kto ją usłyszy, jeżą się włosy. A psy dostają napadów furii, rwą łańcuchy, uciekają z
odległych gospodarstw; biegają po polach, bezładnie, opętane szaleństwem. Nagle przystają, patrzą
dokoła gorączkowo zaniepokojone, z ogniem w oku; i jak słonie, gdy mają umrzeć, spoglądają
wśród pustyni ostatni raz ku niebu, podnoszą rozpaczliwie swoje trąby i zwieszają nieruchome
uszy, one tak samo, z obwisłymi uszami, podnosząc głowę, nadymając straszny kark, zaczynają
ujadać, jak dziecko, które krzyczy z głodu, jak kot raniony w brzuch na szczycie dachu, kobieta w
porodzie czy ofiara dżumy konająca w szpitalu albo młoda dziewczyna, gdy śpiewa wzniosłą pieśń
- i szczekają na gwiazdy północne, na gwiazdy wschodnie, na gwiazdy południowe, na gwiazdy
zachodnie; na księżyc; na góry, podobne z daleka do gigantycznych skał leżących w ciemności; na
zimne powietrze, które wciągają głęboko w płuca i od którego wnętrze ich nozdrzy staje się
czerwone, palące; na ciszę nocy; na sowy, których ukośny lot muska ich pyski, gdy unoszą w
dziobie szczura lub żabę, żywy pokarm witany radośnie przez małe; na zające, które znikają w
mgnieniu oka; na bandytę, który puścił konia galopem, uciekając po dokonaniu zbrodni; na węże,
które poruszając wrzosy przyprawiają je o drżenie skóry i szczękanie zębów; na swoje własne
szczekanie, które budzi strach w nich samych; na ropuchy, pożerane przez nie suchym kłapnięciem
(dlaczego wychodziły z moczaru?); na drzewa, których liście, łagodnie kołysane, są dla nich
niepojętą tajemnicą, a chciałyby ją przeniknąć spojrzeniem nieruchomym, inteligentnym; na pająki,
zawieszone między swoimi długimi łapami, gdy w ucieczce wspinają się po drzewach; na kruki,
które przez cały dzień nie znalazły nic do jedzenia i wracają do gniazd ledwo poruszając
zmęczonymi skrzydłami; na skały przybrzeżne; na światła migocące u szczytu masztów
niewidzialnych statków; na głuchy łoskot fal; na wielkie ryby, które pływając pokazują czarne
grzbiety i nikną w głębinach; na człowieka, który je czyni niewolnikami. Potem znowu biegną
wśród pól, przeskakując rozkrwawionymi łapami przez rowy, drogi, zagony, trawy i strome
Zgłoś jeśli naruszono regulamin