Blake Jennifer - Magia życia.doc

(324 KB) Pobierz
Żar południa

 

Antologia „Żar południa”

 

 

Antologia „Żar południa” zawiera:

1. Magia życia - Jennifer Blake

2. Sztuka miłości - Heather Graham

3. Komedia omyłek - Diana Palmer

 

 

Jennifer Blake

 

Magia życia

 

 

 

Rozdział  1

Kobieta pojawiła się znikąd. W jednej chwili Adam Benedict widział w świetle reflektorów auta tylko wyboistą, krętą drogę, w następnej jego oczom ukazała się zjawiskowa postać, prawdziwa bogini. Dumnie wyprostowana stała pośrodku drogi, długie włosy powiewały lekko na wietrze, zaś poły srebrzystego jedwabnego płaszcza rozchylały się, ukazując cudowne kształty nagiego ciała.

Nacisnął gwałtownie hamulec i wpadł w poślizg. Z najwyższym wysiłkiem zapanował nad autem, o milimetry omijając nieznajomą, co graniczyło z prawdziwym cudem, jednak samochód z impetem wylądował w rowie. Na szczęście Adam miał zapięte pasy, bo w przeciwnym razie mogło się to dla niego źle skończyć.

Przez długą chwilę siedział w bezruchu, zaciskając na kierownicy pobielałe dłonie. Serce waliło mu jak oszalałe. Wreszcie wziął się w garść i wysiadł z auta. Na szczęście rów nie był zbyt głęboki, więc terenówka z napędem na cztery koła powinna sama, bez brania na hol, wydostać się na drogę.

Adam zamknął drzwi i ruszył poboczem w kierunku, z którego nadjechał. Promienie księżyca oświetlały opustoszałą drogę. Po nieznajomej nie było ani śladu, zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Noc była ciepła, w powietrzu unosiły się intensywne zapachy wczesnego lata. Polne kwiaty, żywiczne aromaty, podmuchy przyjaznego wiatru. Szedł powoli, wypatrując wśród drzew zjawiskowej postaci. Wsłuchiwał się w nocną ciszę w nadziei, że usłyszy kroki, trzask łamanych gałązek, szelest liści, pokrzykiwanie spłoszonych ptaków.

Nie należał do osób, którym przydarzały się takie rzeczy, nie miewał przywidzeń. S tąpał twardo po ziemi, kierował się logiką, wierzył w to, co mógł zobaczyć i dotknąć. Rzadko zdarzało mu się fantazjować, nastawiony był na konkret, dlatego też nie przyjmował do wiadomości, że kobieta mogła być jedynie wytworem jego wyobraźni. Z pewnością była istotą z krwi i kości, wyszła na drogę prosto przed maskę jego auta i cudem uniknęła śmierci. Tylko gdzie się podziała? I co próbowała zrobić? Zatrzymać go, rzucając mu się pod koła?

Pokręcił głową z niedowierzaniem. Ryzyko utraty życia czy choćby kalectwa było zbyt wielkie. Zresztą nikt nie wiedział o jego wyprawie, bo zjawił się tu zamiast Roana: Detektyw Jack Whitaker był przekonany, że Adam zleci to zadanie swemu kuzynowi Roanowi Benedictowi, szeryfowi Tunica Parish. Tymczasem sam postanowił złożyć półoficjalną wizytę kobiecie, która mieszkała na końcu tej krętej, leśnej drogi. Po pierwsze dlatego, że czuł się zmęczony Nowym Orleanem i chciał choć na trochę wyrwać się w rodzinne strony, zwłaszcza że za parę dni miał się tam odbyć coroczny zjazd rodzinny. Po drugie Jack, choć był dobrym kolegą i przyzwoitym człowiekiem, lubił się wysługiwać innymi, by dojść do celu, nie wkładając w to zbyt wiele pracy. Dlatego Adam z wrodzonej przekory nieraz robił mu na złość, po swojemu wykonując jego polecenia. Poza tym raz na jakiś czas lubił uciec od komputera, wyjść do ludzi, pooddychać świeżym powietrzem. Nie przewidział jednak, że na ciemnej, leśnej drodze przyjdzie mu bawić się w kotka i myszkę z niepoczytalną kobietą.

Musiał sam przed sobą przyznać, że zrobiła na nim niezwykłe wrażenie. Jej ciało, widoczne spod srebrzystego płaszcza, nie tylko zachwycało swą doskonałością, ale wzbudzało najpotężniejsze pragnienia.

Przez moment zwątpił w swoje zmysły. Może faktycznie była tylko wytworem jego wyobraźni? Szybko przywołał się do porządku. Nie miewał omamów, widział ją na własne oczy, stała tam, pośrodku drogi. Tylko, do licha, gdzie się podziała?!

Zawrócił do auta, wsiadł i z niemałym trudem wyjechał z rowu na drogę. Parę minut niespiesznej jazdy wystarczyło, by dotrzeć przed rozłożysty wiktoriański dom z licznymi oknami mansardowymi oraz wieżyczką skrytą pod olbrzymim dębem. W kilku oknach na poddaszu paliło się światło, co sugerowało, że mimo późnej pory ktoś Jeszcze czuwa.

Przez moment zastanawiał się, czy powinien, wbrew wpojonym mu w dzieciństwie zasadom, niepokoić mieszkańców po dziewiątej wieczorem. Nowy Orlean był miastem, które nie kładło się spać, lecz w Tunica obowiązywały bardziej staroświeckie zasady. Uznał jednak, że z uwagi na powagę misji nie musi przejmować się lokalnym savoir-vivre'em.

Wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi wejściowych i głośno zastukał. Gdy przez długą chwilę panowała cisza, zaczął się obawiać, że został zignorowany, jednak wreszcie rozległy się kroki w holu. Drzwi otwarły się z impetem. Za progiem stała bogini, która nie tak dawno zabiegła mu drogę. Rozpoznał ją natychmiast po włosach, rysach twarzy i pełnym wyższości spojrzeniu. Zamiast srebrzystego płaszcza miała na sobie wytarte dżinsy i białą bawełnianą koszulkę, włosy zaś splotła w gruby warkocz. Delikatna poświata, jaka otaczała ją na drodze, znikła, za to w oczach pojawił się wyraz zmęczenia. Mimo to Adam nawet przez moment nie miał wątpliwości, że to ona.

- A więc tu się pani ukryła - stwierdził z satysfakcją.

Lara Kincaid przypatrywała się gościowi z nieskrywaną niechęcią. Był tak wysoki i mocno zbudowany, że blokował wejście, zaś siła jego osobowości wręcz przytłaczała. Światło, które padało zza jej pleców, rozświetlało kosmyki jego włosów, a także podkreślało głęboki odcień niebieskich, wpatrzonych w nią oczu. Nie, dotąd się nie spotkali, jednak męska twarz o wyrazistych rysach wydawała się jej dziwnie znajoma. Otaczała go czerwona aura, charakterystyczna dla ludzi odważnych, gdzieniegdzie przechodząca w niebieską, co świadczyło o wierności. Lara bezbłędnie odczytywała znaki niewidoczne dla innych. Rysy twarzy przypominały jej kogoś, z kim kiedyś musiała się zetknąć, lecz takiej aury jeszcze nigdy nie widziała, a to przesądzało sprawę. Ten mężczyzna był dla niej kimś zupełnie obcym. Wieloletnie doświadczenie podpowiadało jej wprawdzie, że nie powinna się go obawiać, jednak instynkt nakazywał ostrożność.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi - stwierdziła lodowatym tonem.

- Zniknęła mi pani z oczu, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nie mam pojęcia, jakim cudem tak szybko tu pani dotarła.

- To jakieś nieporozumienie, panie ...

- Hm, nieporozumienie ... Może jednak mi pani powie, o co w tym wszystkim chodzi? Przecież mogłem panią zabić albo złamać sobie kręgosłup, wpadając z takim impetem do rowu.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Czy mogę w czymś pomóc? A może ma pan zwyczaj odwiedzać po nocy nieznajome kobiety i prowadzić z nimi dziwne rozmowy?

Musiał go zirytować jej pełen wyższości ton, a także brak chęci do współpracy, bo nasrożył się i przybrał oficjalną postawę.

- Nazywam się Adam Benedict, szukam Lary Kincaid. Czy to może pani?

- A jeśli tak?

- Muszę ustalić miejsce pobytu pani kuzynki, Kim Belzoni.

Oczywiście. Jak mogła się tego nie domyślić?

Niepotrzebnie go zdenerwowała, mogło to zaszkodzić sprawie, ale jego wizyta tak bardzo wytrąciła ją z równowagi, że przez chwilę nie myślała logicznie.

- Dlaczego interesuje się pan moją ciotką?

- Kim Belzoni jest poszukiwana z powodu śledztwa, które ma ustalić okoliczności śmierci jej męża. Będziemy wdzięczni za wszelkie informacje, które pomogą nam ustalić miejsce pobytu pani ciotki.

- Niestety, nie zasłużę na pana wdzięczność, bo nie mam pojęcia, gdzie Kim obecnie przebywa. Nie wiem też, czy chciałabym ją widzieć w więzieniu.

- A więc kontaktowała się z panią - stwierdził z satysfakcją w głosie.

- Tego nie powiedziałam.

- Oczywiście, jednak łatwo się domyślić, że wie pani o jej kłopotach.

Zanim zdążyła się zdecydować, co ma odpowiedzieć, przekroczył próg i korzystając z jej dekoncentracji, przeszedł do niedużego holu. Lara odruchowo cofnęła się, by go przepuścić, i dopiero po chwili zorientowała się, co zrobiła.

- Proszę nie marnować czasu, naprawdę nie jestem w stanie panu pomóc.

Jego usta lekko rozchyliły się w kpiącym uśmieszku.

- Może tak, a może nie. Ale za to ja mógłbym

pomóc pani.

- Wątpię. Jest późno, więc muszę poprosić pana o opuszczenie mojego domu - stwierdziła stanowczo.

- Nie tak szybko. - W ogóle nie przejął się jej „prośbą”. - Musimy o czymś porozmawiać. Co pani zrobi, gdy zjawią się ludzie wysłani przez rodzinę Belzonich ? Też ich pani tak po prostu wpuści do środka?

- Nie wpuściłam ...

- Nie zrobiła pani nic, by mnie powstrzymać.

- Bo wiem, że nie jest pan groźny.

Wreszcie zdołała go zbić z tropu.

- Naprawdę? A skąd ta pewność, jeśli można spytać?

- Może umiem czytać w myślach? - Spojrzała na niego wyzywająco.

Już dawno odkryła, że wiele prawd można przemycić pod płaszczykiem sarkazmu.

- Czyżby? W takim razie proszę mi powiedzieć, co tu robię.

Czy powinna dać się sprowokować? A co będzie, jeśli sprowadzi to na nią następne kłopoty? Powinna się wycofać, a jednak coś pchało ją do tego, by podjąć wyzwanie.

- Przysłała tu pana policja, choć nie jest pan policjantem. Należy pan do tak zwanych Złych Benedictów z Tunica. Przywykliście do tego, że na tym terenie wolno wam wszystko, uważacie to za swoje święte prawo. Ma pan dwóch braci, trzeci zmarł w dzieciństwie. Wychowywał się pan piętnaście kilometrów stąd w rodowej siedzibie w Grand Point. Pańskim zdaniem ta rezydencja za bardzo przypomina mauzoleum, więc woli pan raczej mieszkać w swoim nowoczesnym apartamencie w Nowym Orleanie.

- Skąd pani... ?

Gestem nakazała mu milczenie. Jednocześnie zamknęła oczy, by odgrodzić się od wszelkich bodźców, które mogłyby zaburzyć jej wizję.

- Nie jest pan żonaty, nie ma pan też obecnie narzeczonej ani przyjaciółki, bo wszystkie kobiety, z którymi coś pana łączyło, nie mogły się pogodzić z tym, że przez większość czasu ignorował je pan, koncentrując się na pracy. Jednocześnie lubi pan towarzystwo kobiet, zwłaszcza gdy łaknie pan rozrywki lub dochodzi do głosu pański instynkt opiekuńczy. Nieraz zastanawiał się pan nad małżeństwem, ale nigdy nie zyskał pan pewności, czy akurat ta kobieta, z którą pan aktualnie jest, okaże się tą właściwą.

- Zaraz, zaraz ...

- Szanuje pan moją ciotkę, ale uważa pan, że w więzieniu byłaby bezpieczniejsza. Można nawet powiedzieć, że się pan o nią martwi, co nie jest dla pana typowe. Swiadczy o tym fakt, że osobiście pan się tu zjawił. Jest pan ... - Urwała, czując się niezbyt komfortowo z wizją, jaka roztaczała się przed jej oczami.

- Proszę nie przerywać. Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę wszystkie szczegóły, które wyszperała pani na mój temat.

- Jest pan uzbrojony. - Otworzyła oczy. - Ma pan pistolet magnum 357 ukryty w dodatkowym schowku w skrytce przed fotelem pasażera. Tam również leży pozwolenie na broń.

- Skąd pani to wszystko wie? Kto pani o tym powiedział?

- Nikt. - Wzruszyła ramionami. - W tej okolicy jest pan osobą powszechnie znaną, fizycznie przypomina pan innych Benedictów, łatwo więc ustalić, kto pan zacz. Jednak poza oczywistymi szczegółami, resztę po prostu wiem sama z siebie.

- Nie dam się na to nabrać.

- Pana sprawa - odparła spokojnie, bo brak wiary w jej umiejętności nie był niczym nowym. Szczególnie nieufni byli mężczyźni, którym zwykle nie odpowiadała świadomość, iż ktoś mógłby wiedzieć o nich więcej, niż sobie tego życzą·

- Zna pani pewnie któregoś z moich braci. Może Clay’a? Nie, raczej jego żonę Jannę. A do tego ma pani kontakty w Departamencie Policji w Nowym Orleanie.

- Pudło. - Uśmiechnęła się z lekką drwiną.

- Urodziłam się w Santa Fe, przeprowadziłam tu

dopiero parę miesięcy temu po śmierci babci, która zostawiła mi ten dom w spadku. Właściwie to zostawiła go mojej mamie, ale ona poprzysięgła sobie, że nigdy więcej choćby na moment nie zajrzy do Luizjany. Ponieważ czuję się związaJ?-a z przeszłością mojej rodziny, postanowiłam się tu osiedlić.

- Ach, już wiem! Jest pani wnuczką babci Newton, którą powszechnie uważano za ...

- Czarownicę - wpadła mu w słowo. - Tak, zgadza się.

- Niezupełnie. Wszyscy uważali ją za wariatkę, bo nazywała siebie czarownicą i mamrotała dziwne zaklęcia.

- Uprawiała białą magię, choć nigdy tego nie określała w ten sposób, nawet kiedy mama przycisnęła ją do muru. Po prostu wypowiadała swoje zaklęcia i przygotowywała eliksiry, które miały sprowadzać na ludzi dobro, a nie zło. Oprócz tego hodowała kury i sprzedawała okolicznym mieszkańcom jajka i zioła, a potem otworzyła sklep z akcesoriami do szycia narzut, kap i kołder, który nadal prowadzę w tym domu. - W skazała pomieszczenie na prawo od wejścia, pełne tkanin we wszystkich kolorach tęczy oraz katalogów.

- Kiedyś dała Esther Goodman eliksir, który miał sprawić, że się w niej zakocham - stwierdził z wyrzutem w głosie.

- Naprawdę? I jak? Zadziałał?

- Tak, na szczęście tylko przez chwilę. Kiedy zaczęła się przechwalać, co zrobiła i że teraz ma mnie w swej mocy, czar prysł. Mieliśmy wtedy po piętnaście lat, teraz Esther jest żoną hydraulika. Tak się skończyła jej przygoda z magią.

- Cóż, ma ona swoje złe i dobre strony, a jej działanie jest zależne od wielu subtelnych czynników.

- A wie to pani z własnego doświadczenia, bo odziedziczyła pani nie tylko dom babci Newton, lecz również jej talenty i klientelę? - spytał drwiąco.

- Owszem.

- W takim razie proszę mi powiedzieć, co teraz myślę. Właśnie w tej chwili.

Lara nie cierpiała takich wyzwań, między innymi z tej przyczyny, że jej zdolności czytania w myślach nieraz zawodziły w chwilach napięcia. Wizje nawiedzały ją zwykle wtedy, gdy najmniej tego chciała, natomiast kiedy sama starała się je przywołać, przekornie nie nadchodziły. Tym razem jednak musiała spróbować choćby z tego powodu, że dzięki temu odkładała w czasie dalsze pytania dotyczące ciotki.

Znów zamknęła oczy, otwierając jednocześnie umysł na przekaz płynący od Adama Benedicta. Na początku nie widziała nic poza jego niebiesko-czerwoną aurą. Nagle ujrzała coś srebrzystego. Był to jedwabny płaszcz, który ją otulał. Poły rozchylały się na wietrze, ukazując nagie ciało.

Świecił księżyc w pełni, rzucając srebrne refleksy na jej rozpuszczone, długie jasne włosy. W tej wizji Adam Benedict podszedł do niej, objął w talii i przyciągnął do siebie. Jego rozgrzane ciało emanowało namiętnością. Odchyliła głowę. Ich spojrzenia spotkały się. Zdawało jej się, że mijają całe wieki, a czas odmierzało jedynie przyspieszone bicie ich serc. Wreszcie powoli pochylił się i pocałował ją. Jego miękkie wargi miały zaskakująco słodki smak. Zatraciła się w zmysłowej pieszczocie ... i dopiero po chwili zorientowała się w powolnej wędrówce jego dłoni, od jej talii ku górze, ku piersiom ...

Nabrała gwałtownie powietrza i odskoczyła w tył. Otworzyła oczy, mierząc go pełnym oburzenia wzrokiem. Z zaskoczeniem odnotowała fakt, że on także miał zamknięte oczy. Najwyraźniej dopiero się zorientował, że się odsunęła, bo uniósł nagle powieki i przypatrywał się jej zmieszany.

- Całował mnie pan! Dotykał! Jak pan mógł?!

- Ja ... - Jego oczy pociemniały.

- Robił to pan w myślach. Niech pan się nie wypiera!

Uśmiechnął się kpiąco.

- W takim razie proszę mnie pozwać za molestowanie. Tylko niech pani nie zapomina, że to nie ja zacząłem tę zabawę.

- Jak to nie pan? A niby kto?!

- To nie ja biegałem nago po lesie, przyprawiając nieszczęsnego kierowcę o palpitację serca. To nie ja spowodowałem wypadek drogowy, którego padłem ofiarą i tylko cudem uniknąłem kalectwa.

- Owszem, widziałam pana w samochodzie.

Przyznaję też, że stałam na drodze, przez co mogłam sprowadzić na pana nieszczęście, ale na pewno nie byłam ... w takim ... stanie.

- Chce pani powiedzieć, że nie była naga?

Przecież widziałem to na własne oczy!

- Niemożliwe! Nie mógł pan tego widzieć.

- Może mi pani nie wierzyć, ale w przeciwieństwie do pani nie żyję w świecie fantazji i jeśli coś widzę, istnieje to naprawdę. A na jawie nie zwykłem spotykać zjaw w postaci nagich kobiet.

Przez dłuższą chwilę przypatrywała mu się w milczeniu. Nie była wtedy naga. Owszem, wiedziona instynktem wyszła na drogę, ponieważ wyczuła zbliżające się niebezpieczeństwo, nie wiedziała jednak, kto nadjeżdża. Dopiero gdy dojrzała Adama Benedicta przez przednią szybę auta, poczuła, iż nie jest w stanie się ruszyć, dlatego stała jak zaczarowana pośrodku drogi. Przez krótką chwilę wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby znalazła się naga w jego obecności ...

Cóż, była to noc świętojańska, kiedy czarownice rzucały swe czary, a więc mogło się zdarzyć wszystko. Nie poszła w ślady matki ani babci i nie praktykowała magii, nie miała też zwyczaju tańczyć nago w świetle księżyca, a jednak coś kazało jej wybiec do lasu w tę jedyną w roku, wyjątkową noc. Jeszcze bardziej wyjątkowy był fakt, iż Adam Benedict, człowiek zdawałoby się kompletnie niepodatny na podobne stany, odebrał jej emocje, które przyjęły postać tak dziwnej fantazji. Wprawiło ją to w przerażenie, bo skoro potrafił wniknąć w jej intymne myśli, znaczyło to, że może zrobić z nią, co tylko zechce, zmusić, czy wręcz zaprogramować do wszystkiego, ona zaś nie będzie potrafiła przed nim się obronić.

Na szczęście nie mógł zdawać sobie sprawy z władzy, jaką nad nią posiadał. Odrzucał wszystko co niematerialne, nie wiedział więc, że dzięki swym nieujawnionym telepatycznym i empatycznym zdolnościom potrafiłby wykorzystać ją do swoich celów. Dla własnego bezpieczeństwa musiała uczynić wszystko, by nigdy się o tym nie dowiedział.

By nie . zgłębił wiedzy, odrzucanej przez większość naukowców, wykpiwanej i lekceważonej, choć przecież należy ona do naszej rzeczywistości. Są ludzie obdarzeni absolutnym słuchem, dzięki czemu mogą zyskać sławę i szacunek jako wielcy muzycy. Każdy może brzdąkać na gitarze, lecz nigdy nie osiągnie doskonałości Carlosa Santany, bo tkwi w nim jedynie ślad muzycznej wielkości. Są inni, obdarzeni nadzwyczajną zdolnością postrzegania świata i przetwarzania go w plastyczne wizje. Każdy może kreślić kształty na papierze czy płótnie, lecz nigdy nie osiągnie doskonałości Picassa, bo tkwi w nim jedynie ślad malarskiej wielkości. Jednak we wszystkich dziedzinach życia zdarzają się fenomeny i geniusze.

Są wreszcie tacy, którzy potrafią czytać w myślach innych i współprzeżywać z nimi, tworzyć wizje na jawie. Każdy może tego próbować, co więcej, najpewniej w każdym człowieku istnieje ślad telepatycznych i empatycznych sił, czego nieraz można doświadczyć w kontaktach z osobami szczególnie bliskimi, lecz prawdziwą moc posiadają tylko nieliczni. Nie nazywa się ich jednak geniuszami czy fenomenami, natomiast wyzywa od szaleńców, oskarża o oszustwo lub kontakty z siłami nieczystymi.

 

Rozdział  2

Zdolności te, jak wszelkie inne, mogły służyć dobru lub złu, czego Lara była doskonale świadoma. Czyż może być większa moc niż kontrolowanie i wpływanie na cudze myśli i emocje? Dlatego postanowiła jak najszybciej pozbyć się Adama Benedicta, by raz na zawsze zniknął zarówno z jej posesji, jak i z życia w ogóle. Była przerażona, bo starcie dwóch osobowości obdarzonych telepatycznymi zdolnościami mogło być nieobliczalne w skutkach, a dla niej wprost zgubne. Przeczuwała bowiem, że Adam Benedict może zyskać nad nią ogromna władzę.

- Jest środek nocy - stwierdziła z naciskiem. - Proszę wrócić innym razem. Jutro albo jeszcze lepiej pojutrze.

- Z przyjemnością sobie pójdę, jeśli powie mi pani to, co muszę wiedzieć.

- Niestety, nie mogę panu w żaden sposób pomóc.

Nie ruszył się z miejsca, nie spuszczał z niej wzroku.

- Wydaje mi się, że jednak może pani. Jeśli pani ciotki rzeczywiście tu nie ma, niech mi pani przynajmniej powie, dokąd mogła pójść, u kogo naj pewniej szukała pomocy.

N awet gdyby chciała go wypchnąć za drzwi, nie dałaby rady, a zresztą taka próba mogłaby wywołać wrażenie, że ma coś do ukrycia. Co więc powinna zrobić?

- Już panu mówiłam, że mieszkałam w Nowym Meksyku. Ciocia Kim odwiedzała nas tam od czasu do czasu, a tu zajrzała dwa razy, ale nigdy nie byłam w jej domu w Nowym Orleanie. Nic nie wiem o jej życiu, nie znam jej przyjaciół, nie wiem, kogo mogłaby poprosić o pomoc.

- Być może. Jednak rozmawiała pani z nią, i to całkiem niedawno, więc wie pani o niej więcej niż ja. Zresztą możliwe, że posiada pani istotne informacje, tylko nie jest pani tego świadoma. Dlatego najlepiej byłoby, gdyby zechciała pani odpowiedzieć na kilka pytań.

- Wątpię, czy okazałoby się to przydatne.

Naprawdę chciałabym, żeby pan już poszedł.

- W takim razie otrzyma pani wezwanie do sądu - stwierdził oschłym tonem. - A także nakaz rewizji, co oznacza bałagan i zamieszanie, a na pewno wolałaby pani tego uniknąć.

Było to ostrzeżenie, najpewniej pierwsze i ostatnie. Cóż, nie miała wyjścia, musiała się zgodzić na to nieformalne przesłuchanie, by uniknąć poważniejszych kłopotów. Zresztą i tak nie zdołałaby się pozbyć Benedicta, bo tkwił w holu niczym kamienny słup. Powinna być na niego wściekła za to nagłe wtargnięcie do jej domu i apodyktyczną postawę, no i była, zarazem jednak poczuła nieprzepartą chęć I by go poznać, zbliżyć się do niego. Z doświadczenia wiedziała, że ignorowanie tego typu instynktownych odczuć nie ma sensu i prowadzi tylko do kolejnych kłopotów.

- Przepraszam... - Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech. - Przepraszam, jeśli wydałam się panu niechętna do współpracy. To wszystko dlatego, że bardzo się martwię o ciocię Kim.

- Słusznie. Znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

- Zdaje się, że wie pan o tym znacznie więcej niż ja. Może opowie mi pan wszystko przy filiżance kawy albo drinku?

Z bijącym sercem czekała na odpowiedź.

- Chętnie napiję się kawy - odparł po namyśle i spoglądając na nią podejrzliwie.

- Świetnie. - Gestem zaprosiła go do salonu. - Proszę się rozgościć, a ja zaparzę kawę.

- Z przyjemnością dotrzymam pani towarzystwa w kuchni.

Oczywiście nie miała złudzeń, że chodziło mu o tal by nawet na moment nie stracić jej z oczu. W sumie dobrze się składało, bo ona również wolała nie spuszczać z niego wzroku.

- Miło mi. Obawiałam się, że proponując to panu, sprzeniewierzę się zasadom obowiązującym w tych tak bardzo przywiązanych do tradycji stronach.

- Owszem, jesteśmy dość konserwatywni, ale szczycimy się też gościnnością, więc zaproszenie do kuchni traktujemy jak coś normalnego co nie uchybia konwenansom.

Szedł krok w krok za nią, aż czuła na plecach jego oddech, co bardzo ją deprymowało: Jego bliskość sprawiła, iż była świadoma każdego swego ruchu.

- Przeprowadziła się tu pani sama?

- Jeśli pyta pan, czy mam kogoś, to odpowiedź brzmi: nie. W tej chwili nie jestem z nikim związana. Ale dość o mnie. Może mi pan powiedzieć, z jakiego powodu interesuje się pan ciotką Kim? Jest pan prywatnym detektywem?

- W jakimś sensie. Specjalizuję się w odzyskiwaniu danych elektronicznych.

- Ciekawe zajęcie.

- To bardziej hobby niż zawód. Jestem wolnym strzelcem, pracuję w domu. Można powiedzieć, że jestem na emeryturze.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, gdy przechodzili przez wahadłowe drzwi prowadzące do dużej, tradycyjnie wyposażonej kuchni.

- Na emeryturze? Nie dałabym panu więcej niż trzydzieści pięć lat. To chyba trochę za wcześnie na emeryturę?

- Nie, jeśli jest się właścicielem patentu z dziedziny światłowodów.

Rozumiem. Zaawansowana technika. A odzyskiwanie danych elektronicznych oznacza pewnie wyciąganie informacji, które ktoś chciałby ukryć w komputerze?

- Można to tak ująć ...

- A na ile to legalne? Czy jest pan może jednym z tych hakerów, którzy włamują się do tajnych baz danych?

- Powiedzmy, że trafiają mi się różne komputery i różne bazy danych, ale zajmuję się też odwrotną stroną tego procesu, to znaczy tworzeniem skutecznych zabezpieczeń.

- Wszystko pięknie, ale to nadal nie wyjaśnia, jak pan do mnie dotarł.

- W bazach medycznych figuruje pani jako najbliższa krewna Kim Belzoni.

- Proszę, pierwsze słyszę - mruknęła, wsypując kawę do młynka.

- Musiała kogoś wpisać do formularzy medycznych. Może uznała, że jest jej pani bliższa niż pani matka.

Na pewno bliższa uczuciowo, przyznała w duchu. Widywały się wprawdzie rzadko, ale Lara zawsze darzyła ciotkę sentymentem. Młodsza siostra matki mieszkała z nimi przez jakiś czas jeszcze jako nastolatka, a że różnica wieku między siostrami wynosiła dwanaście lat, trudno było o prawdziwą zażyłość. Matka Lary, nastawiona krytycznie do mężczyzn i świata rozwódka, nie umiała znaleźć wspólnego języka z pełną energii, żywiołową Kim. W efekcie to Lara i jej młoda ciotka stanowiły zgrany duet, raz na jakiś czas spiskujący przeciwko głowie rodziny. ~ Jeśli sprawdzał pan dane ciotki w bazie medycznej, powinien był pan dotrzeć do informacji o jej ostatnim pobycie w szpitalu.

- Owszem, wiem, że to mąż ją tam umieścił. Ale skoro pani także zna tę sprawę, znaczy to, że zna pani kłopoty Kim Belzoni.

- Wiem coś niecoś - przyznała niechętnie. - Na przykład, że śmiertelnie się go bała.

- To się rozumie samo przez się. Mimo to nie miała prawa go zamordować. - Spojrzał jej prosto w oczy.

- A w obronie koniecznej?

- Tak to właśnie pani przedstawiła?

Nie dała się złapać na ten prosty podstęp. Benedict próbował wyciągnąć od niej, o czym i kiedy rozmawiały.

- Nie wyobrażam sobie, żeby ciocia Kim mogła pociągnąć za spust z innego powodu.

- Dlaczego?

Wlała wodę do ekspresu.

- Gdyby pan ją znał, nie zadawałby pan takich pytań. Nie ma silnej osobowości, zawsze starała się unikać kłopotów, a nie je mnożyć.

- Unikać kłopotów, czy może uciekać od odpowiedzialności?

- Proszę nie wkładać w moje usta słów, których nie wypowiedziałam - odparowała ostro, choć jej irytacja brała się również stąd, że był bardzo bliski prawdy.

Ciotka Kim po mistrzowsku uciekała od trudnych sytuacji. Gdy coś się psuło, zwłaszcza w jej małżeństwach, pakowała manatki i wyjeżdżała. Aż dziwne, że tym razem tak długo wytrzymała.

- A więc dokąd zwykle ucieka?

- Nie dokąd, tylko raczej z kim. Ciocia Kim to niezwykle atrakcyjna kobieta.

- T o znaczy, że z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin