Hewells Dean Williams
NOWE ŁASKI FORTUNY
Przemyśl sobie to wszystko i daj mi znać pod koniec przyszłego tygodnia — powiedział Fulkerson do Marcha. Wstał z krzesła, na którym siedział okrakiem,, twarzą do oparcia, wspinając się na tylnych nogach tego rumaka ku swemu rozmówcy. Podszedłszy do biurka uderzył w nie bambusową laseczką. — Marzysz przecież o tym, żeby się wydostać z Towarzystwa Ubezpieczeń. Sam to; przyznajesz. Nigdy ci ta praca nie odpowiadała, a teraz już ci bokiem wyłazi. Mówiąc po prostu, to cię zabija. Nie jesteś ubez- pieczeniowcem z powołania. Jesteś literatem z krwi i kości, tylko minąłeś się z powołaniem. Teraz będziesz pracował w swoim zawodzie. Nie mówię, że zrobisz na tym kokosy; dam ci jednak pensję wystarczającą na życie, a jeśli rzecz chwyci, będziesz miał jeszcze udział w zyskach. Zyskami będziemy się dzielić wszyscy. To cały urok tej rzeczy. Powiadam ci, to jest największy pomysł od... — Fulkerson zawahał się szukając w myśli najodpowiedniejszego określenia — ... od Stworzenia człowieka.
Przerzucił nogę przez róg biurka Bazylego Marcha i trzep- nąwszy się po udzie pochylił się w przód,, by się przyjrzeć z bliska, jakie wrażenie wywierają jego słowa.
Do tej pory March siedział z rękami splecionymi na karku; teraz jedną opuścił i wyciągnął w przód na tyle, by usunąć stojący przed Fulkersonem kałamarz i słoik z klejem. Po wieloletnich eksperymentach z wąsami i bokobrodami, obecnie nosił szpakowatą, krótko przyciętą brodę; wyglądał przez to trochę groźnie, ale wrażenie to łagodziły jego dobre oczy.
— W dzisiejszych czasach ludzie przeważnie nie mają zbyt pochlebnego mniemania o stworzeniu człowieka. Więc po co właśnie
11
tu stawiać granicę? Czemu nie powiesz: od chwili, gdy zabrzmiały wespół gwiazdy zaranne?
— Co to, to nie, proszę szanownego pana. Nie chcę mieć zbyt wygórowanych pretensji, stawiam granicę przy stworzeniu człowieka. To mi zupełnie wystarcza. Ale jeśli ty chcesz włączyć zaranne gwiazdy w prospekt naszej gazety — w porządku. Nie będę ci się sprzeciwiał.
— Nie mogę tylko zrozumieć* dlaczego uwziąłeś się właśnie na mnie — powiedział March. — Wiesz o tym, że nie mam żadnego doświadczenia dziennikarskiego i że odkąd się ożeniłem, nie myślałem o żadnych osiągnięciach literackich; za jednym zamachem wyrzekłem się palenia i Muzy. Mam wrażenie, że z cygarem ostatecznie dałbym sobie jeszcze jako tako radę, natomiast nie sądzę, żebym potrafił...
— Wydusić z Muzy centa — podsunął Bazylemu Fulkerson. — Wiem. Toteż ja wcale nie chcę, żebyś to robił. Nie.będę ci bynajmniej miał za złe, jeżeli nigdy nie napiszesz nawet wiersza. Chociaż, jeśli ci się trafi coś dobrego,, nie będziesz musiał koniecznie wyrzucać tego do kosza. Poza tym nie chcę mieć redaktora zbyt wytrawnego. Niech raczej nie będzie doświadczony. Mówiłeś mi, że liznąłeś trochę dziennikarstwa, zanim osiadłeś tutaj?
— Tak, dawniej myślałem, że to właśnie jest mi pisane. Do Towarzystwa Ubezpieczeń trafiłem zupełnie przypadkiem. W skry- tości ducha żywiłem nadzieję, że pracując zarobkowo w zupełnie innej dziedzinie, będę mógł z tym większą świeżością parać się właściwą literaturą w czasie wolnym od zajęć.
— No, tak. I przekonałeś się„ że praca w asekuracji przerasta twoje siły. Jak by nie było, zawsze miałeś słabość do kałamarzy; a to, żeś to ty zaszczepił we mnie ten pomysł, świadczy, że przecież w większej czy mniejszej mierze sprawy dziennikarskie leżały ci zawsze na sercu.
— Raczej w mniejszej.
— Dobrze. Niech ci będzie. To nie jest istotne. Na ogół wiem, czego chcę, a w tym szczególnym wypadku chcę właśnie ciebie. Mógłbym, oczywiście,, dostać kogoś z większym doświadczeniem, ale ten ktoś byłby też na pewno bardziej ograniczony i zarozumiały. Taki ktoś wlókłby za sobą ogon literackich satelitów, który
12
prędzej ozy później wyrasta każdemu redaktorowi. A ja chcę zacząć na czysto. Wyłowiłem już sobie z mojej agencji wszystkich ludzi, jakich warto zwerbować. Ale oni znają mnie, a nie znają ciebie, i to będzie nasza nad nimi przewaga. Nie będą mogli zanadto się panoszyć. Nie martw się o doświadczenie. Mam własnego doświadczenia dość, by kierować kilkunastu redaktorami. Ja potrzebuję redaktora z gustem, a ty go masz; i z sumieniem, a ty je masz; i z wyczuciem,, a ty je masz. Poza tym lubię cię, bo jesteś z Zachodu a ja też. Mnie strasznie bierze każdy, człowiek z Zachodu, którego widzę tu, na Wschodzie, jak sobie z najlepszymi daje radę i pokazuje, że jest tak samo cywilizowany jak oni. Obaj wiemy, jak to jest, gdy piękny dom stoi w promieniach zachodzącego słońca, no nie?
— Myślę, że my„ ludzie z Zachodu, którzyśmy się znaleźli na Wschodzie, jesteśmy skłonni patrzeć na siebie trochę zbyt krytycznie i przesadzamy uważając siebie za specjalnych wysłanników — zauważył Bazyli.
Fulkerson był uszczęśliwiony.
— Bardzo słusznie! Tak jest! To prawda!
— A jeżeli chodzi o dawanie sobie rady, no, to nie zanadto jestem dumny z tego, co pod tym względem zdziałałem. Bardzo skromnie sobie dawałem radę. Ale wiem, o co ci chodzi, bo ja sam odczuwam też coś w tym rodzaju: właśnie to mnie do ciebie zbliżyło, kiedyśmy się pierwszy raz spotkali. Nie mogę się oprzeć słabości do każdego* o kim usłyszę, że się urodził po tamtej stronie Alleghenów. Jakie to głupie! A kiedy widzę coś takiego u bos- tończyków, mierzi mnie to.
Fulkerson szarpnął najpierw z jednej, potem z drugiej strony swoje blond bokobrody, po czym koniec każdego z nich skręcił w sterczący szpic i puścił, by się ten szpic sam rozkręcił. Utkwił w Bazylim spojrzenie swych niedużych oczu, dziwnie niewinnych przy całej swej chytrości, i palnął dłonią w biurko.
— Co mi się w tobie podoba, to to, że okazujesz ludziom tyle sympatii. Kiedym cię po raz pierwszy zobaczył na tym statku w Quebec* powiedziałem sobie: „Tego człowieka chcę poznać. To jest istota ludzka.” Trochę się bałem twojej żony i dzieci, ale przy tobie czułem się swojsko, garnąłem się do ciebie, zanim jeszcze
13
zamieniliśmy ze sobą słowo. A kiedy pierwszy zażartowałeś z tego jegomościa, co to poobkładał się drugorzędną literaturą, indiańskimi mokasynami, łódkami z kory brzozowej i widoczkami do stereoskopu, poczułem od razu, że z nas bracia — duchowe bliźniaki. Rozpoznałem zachodni styl dowcipu, a kiedy powiedziałeś, że mieszkasz w Bostonie, pomyślałem sobie, że to cię i tak nic a nic nie zmieniło. A obecnie widzę, że na tym polega nasza przewaga, że to jest właśnie niezbity fakt — w każdym razie, jeśli się weźmie w rachubę ostatnich piętnaście-dwadzieścia lat. Znasz teraz obie strony kraju i wszędzie możesz się czuć jak u siebie w domu. Od oceanu do oceanu.
— Moglibyśmy i to włączyć do prospektu — podsunął March z uśmiechem. — A gazetę mógłbyś nazwać „Od morza do morza”. A propos, jak zamierzasz ją nazwać?
— Jeszcze się nie 'zdecydowałem. To jedna z tych rzeczy,, które chciałem z tobą omówić. Miałem pomysł, żeby dać nazwę „Kooperacja”. Ale to brzmi trochę sucho i zdaje mi się, że nie oddaje w pełni sensu. Chciałbym wymyślić coś, co by wyrażało spółdzielczy charakter tego przedsięwzięcia, ale nic mi nie przychodzi do głowy.
— Można by nazwać „Wspólnotą”.
— Wtedy będą myśleć,, że to jakaś gazeta ubezpieczeniowa. Nie, to się nie nadaje. Ale „Wspólnota” nie najgorzej oddaje sens. Gdybyśmy mogli coś takiego wymyślić, co by przyciągnęło uwagę; a poza tym jeszcze, gdyby się nam udało umieścić w prasie notatki informujące, że nasi współpracownicy będą wynagradzani zależnie od ilości sprzedanych egzemplarzy, byłoby to doskonałą reklamą.
Pochylił się nad Bazylim z szerokim, żarliwym, pytającym uśmiechem, a ten podsunął od niechcenia: — Można nazwać ją „Anonim”. To by wyrażało naczelną ideę braku odpowiedzialności. O ile dobrze rozumiem, to wszyscy mają mieć udział w zyskach, natomiast ciężaru ewentualnych strat nie ma nikt ponosić. Ale jeżeli się mylę i prawda przedstawia się wręcz odwrotnie, można by ją nazwać „Armią Męczenników”. To brzmi wcale atrakcyjnie! A co byś powiedział na „Piąte Koło”? To by uprzedzało ewentualny zarzut, że i tak jest za dużo literackich perio
dyków. Albo, jeżeli chcesz podkreślić ideę pełnej niezależności mógłbyś dać nazwę „Wolny Strzelec”. Albo...
— Albo „Wieprz na Lodzie”; stój prosto, bo fikniesz, prawda? — przerwał mu szorstko Fulkerson. — No, ale co tu gadać
0 nazwie, póki nie ma redaktora. Widzę, że trucizna zaczyna na ciebie działać. Gdybym miał czas, pozostawiłbym tę rzecz czasowi. Niestety, nie mam go wiele. W przyszłym tygodniu muszę już wiedzieć. Wracając do sprawy... nie zacznę niczego, dopóki nie będę miał ciebie za redaktora.
Widać było, że spodziewa się jakichś wyrazów wdzięczności, toteż March odezwał się:
— No, bardzo to miło z twojej strony.
— Ale gdzie tam,, ale gdzie tam. Zawsze cię lubiłem i zawsze chciałem cię pozyskać dla siebie, od tamtego pierwszego wieczoru, kiedyśmy się poznali. To mi się właśnie wylęgało w głowie wtedy, kiedy ci mówiłem o takiej spółdzielczej gazecie; piękna wizja gromady literatów, którzy zrywają okowy firm wydawniczych i zaczynają sami...
— Mógłbyś to nazwać „Samotnik” — przerwał mu Bazyli. — Cały Zachód wiedziałby od razu, o co ci chodzi.
Do tej pory Fulkerson mówił poważnie* a March poważnie słuchał, ale teraz obaj zaczęli się śmiać. Fulkerson zszedł z biurka
1 zaczął krążyć po pokoju. Robiło się późno, październikowe słońce osunęło się poza wysokie okna biurowe; dzień był jeszcze jasny, ale wkrótce miał zapaść zmierzch; rozmawiali już od dawna. Fulkerson podszedł do Marcha i stanął, rozstawiwszy szeroko swe małe stopy. Pochylił nad nim pociągłą, kanciastą twarz.
— Powiedz no: ile ty właściwie wyciągasz z tej harówki?
— Z towarzystwa Ubezpieczeń? — March zawahał się przez chwilę, a potem rzekł, z pewnym wysiłkiem utrzymując ton obojętny: — Obecnie około trzech tysięcy. — Podniósł na swego rozmówcę wzrok | takim wyrazem, jak gdyby miał chęć powiedzieć coś więcej na tełi temath ale potem spuścił oczy nic nie mówiąc.
Nie wiadomo, czy suma ta przekroczyła oczekiwania Fulkerso- na, czy nie; w każdym razie powiedział: — No, to ja dam ci trzy tysiące pięćset. Niech będzie. Plus ud'zial w ewentualnych zyskach.
15
1
— Nie będziemy chyba brali pod uwagę udziału w ewentualnych zyskach. I nie sądzę, by trzy tysiące pięćset w Nowym Jorku to było więcej niż trzy tysiące w Bostonie.
— Przecież tutaj i tak nie żyjesz z tych trzech tysięcy.
— Nie. Moja żona ma mały kapitalik.
— Cóż, dochód jej nie przepadnie, jeżeli się przeniesiecie do Nowego Jorku. Za dom płacicie tu chyba jakiś tysiąc — tysiąc dwieście rocznie. Za te same pieniądze znajdziecie w Nowym Jorku mieszkań na kopy. I wydaje mi się, że życie tam jest tańsze niż tu.
Nie była to bynajmniej ich pierwsza na ten temat rozmowa. W ciągu ostatnich dwóch lat co parę miesięcy właściciel agencji dziennikarskiej wpadał do Marcha,, by odświeżyć tę sprawę i podzielić się nowymi uwagami na jej temat. Powtarzało się to już tyle razy, że wreszcie stało się czymś w rodzaju wspólnego żartu, który ich łączył. Ale tym razem Fulkerson zupełnie niedwuznacznie proponował interes, tak że March musiał walczyć o utrzymanie swej niezłomnie negatywnej pozycji.
— Powiedzmy nawet, że życie w Nowym Jorku nie byłoby, czy nie musiałoby być, tak znowu dużo droższe; ale ja nie chcę się przenosić do Nowego Jorku, a w każdym razie moja żona nie chce. A to na jedno wychodzi.
— Nawet więcej niż na jedno — przyznał Fulkerson. Bazylemu nie spodobała się ta szczerość i ciągnął dalej z godnością: — To jest zupełnie zrozumiałe. Całe życie spędziła w Bostonie, jest związana z tym otoczeniem. Cóż„ gdybyś zamierzał uruchomić „Piąte Koło” w Bostonie...
Fulkerson pokręcił głową powoli i smutno, ale zarazem zdecydowanie. — To by nie chwyciło. Rówtnie dobrze mógłbyś zaproponować St. Louis albo Cincinnati. Jedno jest tylko miasto, które należy do całego kraju: Nowy Jork.
— Tak, wiem — westchnął Bazyli. — A Boston należy tylko do bostończyków. Za to kiedy przyjeżdżasz tu w odwiedziny, chcą koniecznie, żebyś się czuł u nich jak u siebie w domu.
— Jeśli się podejmujesz wymyślania takich powiedzonek na większą skalę i będziesz je drukował w Anonimie”, dam ci cztery tysiące — rzekł Fulkerson. — Teraz przemyśl to sobie dokład-
16
I nie i rozmów się | żoną; zresztą wiem, że i tak to zrobisz, więc I mogę wspaniałomyślnie dać ci tę radę. Powiedz jej, że ja cię I do tego namówiłem, i do przyszłej soboty daj mi znać, coście I uradzili.
March zatrzasnął wieko amerykańskiego biurka w rogu pokoju I i wyszedł za Fulkersonem. Było już tak późno, że ostatnie sprzą- I taczki, zatrudnione przy myciu marmurowych hallów i schodów I ogromnego gmachu, zdążyły wyżąć ścierki i pójść do domu zosta- I wiając po sobie nieskazitelny kamień i czysty* wilgotny zapach I w ciemniejących korytarzach.
— W Nowym Jorku nie mógłbym ci ofiarować równie szykownej kwatery — powiedział Fulkerson. — Ale upatrzyłem sobie nieduży domek przy Zachodniej Jedenastej Ulicy, zamierzam I urządzić sobie kawalerkę na drugim piętrze, a pierwsze i parter I przystosować do potrzeb „Samotnika”, jeżeli tylko ta rzecz pój-
I* dzie; wydaje mi się, że powinno tam być całkiem wygodnie. To jest w obrębie pasa piaszczystego. Żadnej malarii ani na lekarstwo.
— Nie wiem jeszcze,, czy będę z tobą dzielił te dobrodziejstwa i natury — westchnął Bazyli z wyraźną udręką, która napawała ; nadzieją Fulkersona.
— Ależ owszem, będziesz — rzekł przypochlebnie. — Obgadaj I teraz tę rzecz z żoną. Powiedz jej uczciwie, bez żadnych uprze- I dzeń, naświetl jej korzystne strony, a jeśli ona ci nie powie, żebyś 1 na to poszedł i zwyciężył, i:o widać bardzo się co do niej pomyli- I łem. Zwycięstwo jest nasze!
Stali na stopniach wielkiego gmachu,, który piętrzył się nad I nimi jak granitowa turnia; kamienna grupa alegoryczna, przędli stawiająca ubezpieczenia na życie, wznosiła się nad ich głowami I ,w reliefowym skrócie. March z roztargnieniem podniósł na nią I oczy. Zrobiła mu się nagle jakaś obca, po tylu latach oglądania, I tak samo zresztą jak i ta swojska ulica w ciszy sobotniego wie- ■ czoru. Zapytał się w duchu, w przebłysku proroczej nostalgii, czy I to ma być już przeczucie tego, co go czeka. Ale powiedział tylko I z namysłem: — Dwutygodnik... Wiesz,, że w Anglii to się nie I? udało. Tamtejszy „Dwutygodnik” wychodzi teraz tylko raz na Hmiesiąc. ^
— Za to we Francji chwyciło — odparł Fulkerson. — „Revue des Deux Mondes” wychodzi regularnie co dwa tygodnie. Czuję, że w Ameryce pójdzie także, z ilustracjami!
— Masz zamiar ilustrować?
— Chłopie kochany! Cóż ty sobie wyobrażasz? Czy wyglądam już na takiego wariata, który by u schyłku dziewiętnastego wieku porywał się na coś takiego bez ilustracji? Dajże spokój!
— Ach, to świeża komplikacja. W sprawach sztuki jestem jak stołowa noga. — Rozczarowanie malujące się na twarzy Marcha świadczyło dobitnie, jak bardzo pociągał go cały projekt.
— Wcale nie chcę, żebyś się na tym znał — odparł Fulkerson. — Sądzisz, że nie będę się mógł zdobyć na specjalistę do spraw artystycznych?
— A czy oni, artyści, zgodzą się — tak jak my,, literaci — na zmniejszone płace w zamian za nadzieję na udział w zyskach?
— No, chyba! A jeśli będę potrzebował jakiegoś specjalnego gościa do specjalnej ilustracji, to mu zapłacę całkiem osobno, i to słono. Ale na moje warunki pójdzie mnóstwo pierwszorzędnych rysowników. Zobaczysz! Będą się pchali drzwiami i oknami!
— Czekaj no. Lepiej nazwij pismo „Szaleństwo w Obłokach”... albo „Dom Wariatów”, też by było nieźle. Czemu pakujesz wszystkie ciężko uciułane grosze w takie zwariowane przedsięwzięcie? Dajże z tym spokój! — Sympatię, jaką od pierwszej chwili — wbrew początkowej niechęci i rezerwie żony — March odczuwał do tego wesołego, pogodnego, energicznego, małego lek- koducha, wyczuwało się teraz w jego głosie. Nawiasem mówiąc, oboje z żoną zaprzyjaźnili się z Fulkersonem w czasie tego tygodnia, który spędzili razem w Quebec. W chwilach wolnych od zajęć dziennikarskich oprowadzał ich wtedy po dobrze sobie znanym terenie,, który oni zwiedzali razem z dziećmi, i był im szczerze wdzięczny, że dają mu do tego sposobność. A przy tym ogromnie zajmująco umiał o tym wszystkim mówić. Dzieci polubiły go także; gdy zrozumiały jego sposób bycia i przekonały się, że wielu rzeczy, które mówi, nie mówi wcale poważnie, stwierdziły, że jest ,bardzo zabawny. Ilekroć ojciec przyprowadzał gó z sobą do domu w czasie bytności Fulkersona w Bostonie, witały go zawsze radośnie; Izabela March,, choć ostrożniejsza w objawach gościnności,
była mu zawsze rada, żywiła doń szczerą wdzięczność za podziw, jaki okazywał jej mężowi. Jego sposób odnoszenia się do Bazylego I szacunkiem, należnym człowiekowi starszemu i bardziej wykształconemu od siebie, chwytał ją za serce; a traktując wszystkich | poufałą swobodą dawał .równocześnie do zrozumienia, że pozwala sobie na to jedynie dlatego, że March toleruje to dobro...
A-n-i-t-a