Kirkwood James - DOBRE CHWILE - ZŁE CHWILE - WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA.rtf

(1689 KB) Pobierz

Czytelnicy tak bardzo po­pularnej kilka lat temu po­wieści Salingera „Buszujący w zbożu” znajdą w „Do­brych chwilach — złych chwilach” .podobny temat i atmosferą. James Kirk- wood, współczesny pisarz amerykański, opisuje tu tragiczny konflikt dorasta­jącego chłopca z przytłacza­jącym go światem doro­słych. Tytuł świetnie odda­je atmosferę powieści, jest to bowiem historia przede wszystkim uczuciowych pe­rypetii młodego bohatera, a forma pamiętnika, jaką wybrał autor, pozwala mu poprzez pryzmat młodzieżo­wego języka tym lepiej od­dać cały wzruszający urok młodości skonfrontowanej brutalnie z zepsuciem świa­ta i jego instytucji.

 

James Kirkwood

Dobre chwile - złe chwile

 

 

Tak niedawno jeszcze Jordan i ja przeczytaliśmy w ga­zetach, że pan ma bronić tej Wilk. Dlatego zapisałem so­bie pański numer telefonu, wiedziałem naturalnie, jaki pan jest sławny, nie tylko i powodu sprawy tej dziewczy­ny, ale i szeregu innych procesów, o których czytałem i w których pan bronił. Mam w sobie jakąś chorobliwą ciekawość, i kiedy zdarza się niecodzienny proces o mor­derstwo, przyciąga mnie jak magnes.

W tej chwili jestem trochę zły na Karolinę Wilk, bo gdyby nie ona, byłby pan już tutaj. Twierdzi pan, że jej proces powinien się skończyć za jakiś miesiąc — mam na­dzieję, że tak będzie.

O              pańskim telefonie mogę powiedzieć tylko tyle, że gra­niczył z cudem, tak pan utrafił. Nie wiem, co by się stało, gdyby pan nie zadzwonił. Sprawy tu przybierały bardzo paskudny obrót. Choć — zabawna rzecz — siedzenie w więzieniu nie sprawia mi przykrości. Z powodu krwa­wych opisów w gazetach i całej tej ohydnej reklamy wolę już być tutaj, znosić natrętne spojrzenia policjantów i ma­łej, zamkniętej społeczności więziennej, niż na każdym kroku być narażonym na gapienie się tysięcy cywilów.

Łatwo z panem nawiązać kontakt przez telefon, co nie jest powszechne. Podobało mi się pańskie poczucie humo­ru. Właśnie ono uspokoiło mnie bardziej niż inne rzeczy i napełniło jakimś poczuciem bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowałem. Ogromnie uspokoiła mnie pańska

rada, żebym na razie spisał swoje myśli na temat tego, co się stało, a ja powiedziałem, że pisanie odręczne to dla mnie męka, i męka dla każdego, kto usiłowałby odczytać te moje bazgroły, na co pan rzekł:

              Akurat w zeszłym tygodniu lekarz zapisał mi inne okulary, więc może lepiej postaram się dla ciebie o ma­szynę do pisania.

Podobało mi się też, że mnie pan zwymyślał za to, że wyparłem nazwiska pana i Karoliny Wilk z pierwszych stron gazet w dniu rozpoczęcia jej procesu. I że pan za­pytał, co mi najbardziej dolega w tej chwili, a ja jak głu­piec powiedziałem, że jestem przygnębiony, co pan skwi­tował słowami: — Masz po prostu zły dzień.

Na wypadek, gdyby pan o tym nie wiedział, powiem panu, że bardzo się tu z panem liczą. Nie minęły nawet dwie godziny po naszej rozmowie, a już przenieśli mnie do innej celi, dalej od innych więźniów, dali maszynę do pisania i receptę na Dexamyl, o który prosiłem. I trak­tują mnie teraz z większym o sto procent szacunkiem. Skoro mowa o Dexamylu, to muszę powiedzieć, że już działa — mam uczucie lekkości w żołądku, jakbym się unosił w powietrzu. Sądzę, że jest to nie tylko działanie pigułki, lecz i świadomości, że teraz mam kogoś, komu mogę powiedzieć całą prawdę.

Kiedy pan mówił, że powinienem się pozbyć zahamo­wań i spisać wszystko, co czuję, dać ujście nawet najtaj­niejszym i najgłębszym uczuciom: „Temu, co tobie może się wydać najczarniejszą rozpaczą” — powiedział pan, za­pewniając mnie, że nikt się o tym nie dowie, uwierzyłem panu. Więc mam nadzieję, że i pan mi uwierzy, kiedy po­wiem, że nie chcę się wykręcić z obietnicy spisania wszyst­kiego, a sądząc z mego obecnego samopoczucia, wyłożę bez ogródek kawę na ławę. Według moich najlepszych możliwości.

Powiedziawszy to, nie wiem, od czego zacząć. Chciałbym móc wyrzucić to z siebie jak wielki skrzep. Nie mam, do­prawdy, ochoty zagłębiać się w szczegóły mego dzieciń- stwa, więc pominę tamte czasy. To, co się stało, dotyczy

jedynie Jordana, pana Hoyta i mnie. Zacznę chyba od tego, dlaczego wysłano mnie do Gilford, i od mego przy­jazdu do tej szkoły.

Trudno uwierzyć, że od mego przyjazdu tam nie minęło nawet sześć miesięcy. Trudno uwierzyć, że w ciągu tego czasu przydarzyło mi się to, co w moim życiu było naj­lepsze i najgorsze.

Wie pan zapewne, że mój ojciec jest aktorem. Jak i to, że nie stroni od kieliszka, do czego gazety nieraz robią przejrzyste aluzje. Kocham go bardziej, niż nienawidzę, co chyba nie jest najgorzej, kiedy się pomyśli, jak wszyscy teraz pomiatają rodzicami. Ujmę to tak: rozumiem go pod wieloma względami. Nie znaczy to, żebym od małego nie pragnął mieć za ojca byle kogo, tylko nie jego. Moja mat­ka nie żyje — umarła, kiedy miałem sześć lat. Na raka. Była bardzo piękna, to zapamiętałem o niej najlepiej. Ale nie ma właściwie potrzeby rozpisywać się na jej te­mat, bo to było tak dawno temu. Powiem tylko, że ojciec bardzo ją kochał, a choć, jak słyszę, zawsze popijał, to jednak za jej życia panował nad tym nałogiem. Jej śmierć w połączeniu z jego zawodem — aktorstwo — uczyniła z niego alkoholika. Samo aktorstwo też by wystarczyło. Zwłaszcza kiedy się było u szczytu powodzenia, było gwiazdorem, a potem utraciło tę pozycję.

Gdyby mi ktoś potrząsnął przed oczami dziesięcioletnim nienaruszalnym kontraktem filmowym z gwarancją pięć­dziesięciu tysięcy dolarów tygodniowo, odrzuciłbym taką ofertę. Nie, nie zrobiłbym tego. Podpisałbym kontrakt, a potem mając dwadzieścia osiem lat — czyli za lat dzie­sięć — zainwestowałbym wszystkie oszczędności w intere­sach czy czymś takim. Ale nie liczyłbym na to, że zarobię choć grosz więcej w filmie lub że mnie jeszcze zatrudnią. To zdradliwy i najsmutniejszy zawód na świecie. Ktoś po­wiedział, że prostytucja jest najstarszym i najsmutniejszym zawodem na świecie. Może i jest najstarszym, ale traci prawo do epitetu „najsmutniejszego”. Aktorstwo ma pierw­szeństwo w tym względzie.

Obawiam się, że Dexamyl mnie rozprasza i odrywa od tematu. Postaram się powstrzymać od dygresji.

Ojciec jeszcze ciągle gra w teatrze, kiedy dba o siebie i kiedy mu zaproponują rolę, choć przeważnie jest nie­wypłacalny i mam poważne obawy, że tak już zostanie. Ma długie okresy, kiedy nie bierze kropli do ust, wówczas angażuje go wędrowna trupa do jakiegoś show, który zszedł z Broadwayu, lub do letniego repertuaru na pro­wincji, czasem trafi się też epizod w filmie jakiejś po­mniejszej wytwórni. Ale to rzeczy dorywcze.

Trudno w takich warunkach zajmować się wychowaniem syna, choć ilekroć ojciec mógł, zawsze mnie sprowadzał do siebie. Spędziłem dwa lata w katolickiej akademii woj­skowej, prowadzonej przez siostrzyczki i braciszków Wiecznej Kary (moja nazwa dla nich). A jedno półrocze spędziłem u ojca mego ojca, który ma dziewięćdziesiąt je­den lat i mieszka w Tucson, w stanie Arizona.

Po śmierci mamy ojciec ożenił się powtórnie, ale to mał­żeństwo trwało zaledwie dwa lata. Z początku lubiłem macochę i ona lubiła mnie. Lubiła... raczej zalecała się do mnie zamiast do taty.

              Jesteś moim chłopcem — mówiła, kiedy wyciągała mnie do kina, wesołych miasteczek w parkach, na plażę, zasypywała prezentami i zawsze interesowała się wszyst­kim, czym ja się interesowałem.

Zamydliła mi oczy (byłem wówczas młodszy) i kiedy się pobrali, byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na całej uli­cy. Przez jakiś czas wszystko szło jak po maśle, przeży­waliśmy istny miesiąc miodowy, dopóki nie zaszła w ciążę i nie urodziła mojej przyrodniej siostry Lindy.

Kiedy była w siódmym miesiącu, już zmieniła się w sto­sunku do mnie: akurat ćwiczyłem na fortepianie (jej po­mysł, abym się uczył grać), kiedy kątem oka dostrzegłem, że ona wychodzi z sypialni. Nie podniosłem oczu znad in­strumentu, bo udało mi się w końcu zagrać włoską pio­senkę, której się uczyłem, i chciałem, aby macocha była ze mnie dumna. Stała chwilę po drugiej stronie fortepianu, ja grałem jak najęty, z całych sił skupiając się na muzy-

98B^66S5Hhmbm» * 2 / * * - • ;. .

feilS              * ~V~ * ~- "~ ‘ 2 "

l- :<.              .7 - V. ..■ ; ; ' ■              > fV*-< *.?,

ce. I nagle zatrzasnęła wieko fortepianu prosto na moje palce, potem z płaczem wybiegła do sypialni.

Złamała mi dwa palce. Później tego dnia, kiedy wróci­łem ze szpitala, przepraszała mnie z płaczem, ojciec zaś i ja przypisaliśmy ten jej wybryk ciąży. Dodam, że zaniecha­łem lekcji gry na fortepianie. No i stosunki między mną i macochą nigdy już nie wróciły do dawnej serdeczności.

Po urodzeniu Lindy macocha zaczęła mnie prześladować. Jak gdybym był tylko manekinem dziecka, więc teraz, kiedy przyszła na świat jej córeczka — dziecko prawdzi­we — nie byłem już w tym domu potrzebny. Kiedy obecność ojca w domu też zaczęła jej przeszkadzać, roz­wiedli się.

Dość już o tym, chcę panu powiedzieć o problemie gnę­biącym mnie w tej chwili. Problemie! Takie określenie należy zaszeregować pod nagłówkiem: Departament Po­mniejszania Spraw.

Zeszłego lata ojciec starał się o rolę sędziego w serialu telewizyjnym, niewiele brakowało, a byłby dostał tę rolę, więc porażka mocno go stuknęła i znów zaczął pić. Miesz­kaliśmy w marnym mieszkaniu na Argyle Avenue w Hol­lywoodzie. Dwa łóżka chowane do ściany, kuchnia, łazien­ka — w budynku stojącym tak blisko szosy, że żartowa­liśmy z ojcem, że nas jeszcze przejadą we śnie.

Tata co dzień chodził do klubu „Maskers” — grał tam w karty i popijał. Jego kumple z tego klubu kochają go. Ma wdzięk. Członków tego klubu łączy prawdziwe kole­żeństwo, naprawdę są do siebie przywiązani. Przeważnie są to filmowcy lub faceci z telewizji. Pewien aktor na emeryturze, niejaki Milton Bigelow, szczególnie lubi ojca i okazuje mu wiele serca. Od lat już nie występuje, teraz trudni się sprzedażą używanych samochodów w San Fer­nando. Jego syn chodził przed laty do Gilford i pan Bi­gelow zaproponował, że na ostatni rok pośle mnie do tej szkoły. Ojciec nie miał akurat stałego zajęcia i zamierzał wrócić do Nowego Jorku, aby poszukać sobie tam pracy w teatrze, więc przyjął ofertę przyjaciela, i tak zostałem wysłany do szkoły pod nazwą Gilford Academy.

Strażnik Henry przyniósł mi właśnie gazety bostoń- skie — ciągle piszą o mnie na pierwszych stronach. Przy­szła mi do głowy pewna myśl: wielokrotnie widywałem w gazetach fotografie młodych ludzi, którzy kogoś zabili. Tak często bywają to harcerze, uczniowie z najlepszymi stopniami, chłopcy z chóru kościelnego, nauczyciele ze szkółek niedzielnych... i ci ludzie nagle i nieoczekiwanie zadają swoim matkom trzydzieści osiem ran kłutych no­żem kuchennym dlatego jedynie, że w kuchni zabrakło masła z orzeszków ziemnych. Wydawało mi się to zawsze takie nierzeczywiste, takie jakieś nie z tej ziemi.

Siedzę przy małym stoliku ustawionym tu specjalnie dla mnie, zerkam w bok i widzę siebie patrzącego na mnie z gazety, a chociaż to jestem ja, chociaż pamiętam każdą sekundę tamtego wydarzenia, wszystko to tym bardziej wydaje mi się nierzeczywiste.

Boże, zesztywniałem n,a chwilę nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Absolutnie nie potrafię uwierzyć, że to się istot­nie stało. Ale znów rzucam okiem na gazetę i widzę na pierwszej stronie ogromne zdjęcie, powiększenie fotografii, którą Jordan zrobił, kiedy grałem w tenisa. Stoję z ręką wyciągniętą przez siatkę i z uśmiechem ściskam dłoń Edo- wi Andersowi, mam przy tym minę wsźechamerykańskiego mistrza tenisowego. Obok tego zdjęcia widnieje w gazecie drugie, ukazujące, jak mnie wpychają na ganek więzienia. Na tym zdjęciu jestem jakiś podły i zaszczuty. Napis nad fotografią z kortu brzmi: Jeszcze jeden normalny nasto­latek staje się mordercą. Napis nad drugim zdjęciem jest bardzo przemyślny: Czy istotnie?

Artykuł o mnie jest paskudny i złośliwy, zawarte w nim aluzje nieprawdopodobnie obrzydliwe. Budzi we mnie wstręt. Inne gazety też się nie patyczkują: Dyrektor szko­ły brutalnie zamordowany przez ucznia. Najpotworniejsza zbrodnia ostatniego dziesięciolecia w New Hampshire —• obok ohydna fotografia ciała zaraz po znalezieniu; zdo­byłem się tylko na przelotne spojrzenie na to zdjęcie, chyba potwierdza przymiotniki i przysłówki użyte w tym artykule. Właśnie od tych epitetów ciarki po mnie chodzą.

Są też w gazetach fotografie Jor dana i pana Hoyta ży­wych.

„Obaj nie żyją...” — jak szepcze ojciec oglądając jakąś scenę nocnego show, scenę śmierci pary aktorów.

Inna gazeta ciągle jeszcze cytuje słowa policjanta, który zeznał, że śmiałem się, kiedy mi pokazano ciało w kost­nicy; twierdzi, że nie żałuję popełnionego morderstwa. Tego właśnie policjanta nazwałem „moim kumplem”.

Oczywiście, że żałuję!

Żałuję również, że się uniosłem i zaraz wszystko poszło mi krzywo w więzieniu. Nie będę przed panem ukrywać, że od czasu, kiedy mnie tu przywieziono, wydarzyło się mnóstwo małych katastrof.

Działo się to wieczorem. Byłem zziębnięty, skostniały i obolały, w dodatku miałem zwichniętą kostkę. Bez prze­sady mogę powiedzieć, że nie otrząsnąłem się jeszcze z szo- ku. A tu zwaliło się mnóstwo reporterów, policjantów, brano mi odciski palców, indagowano mnie i minęło kilka godzin, zanim wreszcie trafiłem do celi z jakimś więź­niem — wysokim, chudym, wyniszczonym facetem dobrze po trzydziestce. Był wygięty w łuk, głowa mu sterczała, jakby zwichnął szyję, rzadkie, brudne włosy zwisały mu na oczy, które wyłaziły z orbit.

Pamiętam, spytał, za co mnie posadzono, a strażnik od­powiedział, że za morderstwo. Więzień gwizdnął przeciągle, z podziwem:

              Morderstwo — rzekł. — Morderstwo — powtórzył i kilkakrotnie mlasnął językiem. — Morderstwo... ludzie kochani... ty... — urwał, znów gwizdnął i pokiwał głową.

Nawet w moim ówczesnym stanie przyszedł mi na myśl stary dowcip, którego pointa polega na akcentowaniu: Pan nie wygląda na Żyda. Nie ubawił mnie ten dowcip, nie roześmiałem się, tylko pomyślałem o nim.

Straż zakrzątnęła się koło mnie — odebrano mi ubranie, dano drelichy i sportową koszulę oraz ranne pantofle; w trakcie tych czynności współwięzień zachowywał się bardzo spokojnie — siedział na taborecie i obserwował mnie. Jak tylko zostaliśmy sami, poinformował mnie, że

siedzi za rabunek. Nie miałem ochoty na rozmowę. Pra­gnąłem, by mnie zostawił w spokoju. W celi była piętrowa prycza. Kiedy spostrzegł, że patrzę na nią, rzucił szybko, że on śpi na górnej. Położyłem się na dolnej. Ile razy jestem przygnębiony, zaraz chce mi się spać. Leżałem, a on zaczął szeptać:

              Hej! — Z początku puszczałem te szepty mimo uszu. Ale on nie przestawał: — Hej! Hej... Hej... — z naciskiem, jakby miał mi do powiedzenia wielki sekret. Po jakichś dwudziestu „hejach” odwróciłem w końcu głowę i spojrza­łem na niego, szyję miał okropnie wykrzywioną, włosy opadły mu na oczy. Kiedy spostrzegł, że patrzę na niego, wychylił się jeszcze bardziej i szepnął: — Masz marihu­anę? — Zaprzeczyłem ruchem głowy, a on na to: — Auuuuuuuuuu — przeciągle, bardzo zawiedziony.

Po chwili znów zaczął serię „hejów”. Nie przestawał ani na sekundę, wbiłem oczy w materac nade mną, licząc na to, że mu się to w końcu znudzi i przestanie. Potem uświadomiłem sobie, że on złazi z pryczy i staje przy mnie.

              Hej — szepnął i powtarzał to tak długo, aż musiałem spojrzeć na niego. — Nie masz trochę marihuany?

Boże drogi, pomyślałem, mało że jestem w więzieniu, musieli mnie jęszcze posadzić z jakimś biednym nieszczęś­nikiem, który ma fioła. Spojrzałem prosto w jego wyłażące na wierzch puste oczy i rzekłem:

              Nie mam, powiedziałem już panu raz, że nie mam. Odsunął się ode mnie.

              Okej. Nie musisz się zaraz wściekać. Okej... okej... okej... — mamrotał wracając do swego taboretu. Usiadł, przez chwilę się namyślał. — Ha! — parsknął. — Dobrze cię słyszałem od samego początku. Ha... skoro mogłeś za­mordować, to możesz też kłamać.

Nakazałem sobie wyrzucić go ze świadomości i spróbo­wać zasnąć. W celi naprzeciwko nie było nikogo, ale skądś dochodziło chrapanie. Zamknąłem oczy i dostroiłem własny oddech do rytmu tego chrapania, udając, że to ja chrapię. I właściwie udało mi się, jak przez mgłę odczułem nacisk

na moją pryczę, kiedy właził na górę, ale dopiero zasypia­łem, nie usnąłem jeszcze na dobre.

Spałem, kiedy coś zaczęło mnie nękać i budzić. Przez długą chwilę starałem się nie dopuścić do świadomości tych odgłosów, ale w końcu znów usłyszałem jego szept. Z początku nie rozróżniałem słów, bo nie chciałem ich rozróżnić, łudziłem się, że kiedyś przestanie. Ale on znów zaczął serię „hejów”. Bardzo szybko wybiłem się ze snu, jednak nie otwierałem oczu. Mówiłem sobie, że on się zmę­czy i przestanie. Im dłużej nie odzywałem się, tym ostrzej i szybciej wyrzucał z siebie:

              Hej... Hej... Hej...

Gwałtownie otworzyłem oczy.

              Czego? Czego pan chce?

Jego głowa zwisała z pryczy, odgarnął włosy z oczu i po­wiedział:

              Masz pietra?

Jęknąłem i odwróciłem się do ściany.

              Proszę mnie zostawić w spokoju! Jezu, proszę mnie zostawić w spokoju!

Nic nie powiedział, ale wiedziałem, że się nie poruszył, że ciągle ma oczy wlepione we mnie, bo z góry nie do­latywał najmniejszy szmer. Nie wiem dlaczego, ale to, że wpatrywał się we mnie, doprowadzało mnie do szału, to było nawet gorsze od jego szeptów. Czułem, jak serce za­czyna mi łomotać coraz mocniej. Po chwili znów szepnął:

              Masz pietra? — Zacisnąłem pięści i zęby, modliłem się, aby przestał. Ale nie przestawał: — Masz, powiedz? —■ pytał raz po raz, robiąc pauzy między jednym a drugim pytaniem, ale coraz mniejsze, aż te jego pytania zamie­niły się w przeciągłe zawodzenie: — Masz? Masz? Masz?

Zeskoczyłem z pryczy i wrzasnąłem:

              Proszę przestać! Proszę przestać! Proszę przestać!

Zaczął wrzeszczeć wzywając pomocy, ja zaś wrzeszcza­łem na niego, aby przestał, no i rozpętało się piekło. Przybiegli dwaj strażnicy, zapalili światło, więźniowie po­budzili się na całym korytarzu i również zaczęli wrzesz­czeć. Zrobił się istny dom wariatów. Strażnicy otworzyli

drzwi i weszli do naszej celi, z bronią w pogotowiu, pyta­jąc, co się dzieje. Chudzielec leżał na górnej pryczy zwi­nięty w kłębek, przyciskając się do ściany.

              Zamordował! Zamordował! — krzyczał pokazując na mnie. Jeden ze strażników, ten starszy, spojrzał na mnie i rzekł:

              Dobra, co się tu... — Nie dałem mu dokończyć zdania. Szybko powiedziałem mu, co się działo w celi, kiedy młod­szy strażnik wyszedł, żeby uspokoić resztę więźniów. Twarz strażnika, do którego mówiłem, była bez wyrazu, nie miałem pewności, czy mi wierzy, ale kiedy skończyłem, spojrzał na tego, co leżał na pryczy, i zapytał:

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin