Taylor Robert Lewis - PODRÓŻĘ JAIMIEGO MCPHEETERSA.rtf

(2615 KB) Pobierz

Taylor Robert Lewis

PODRÓŻĘ JAIMIEGO MCPHEETERSA

 

 

Rozdział I

Tego dnia, w którym wróciwszy do domu dowiedziałem się o podróży mego ojca, spędziłem z dwoma kolegami bardzo miłe popołudnie w chwastach koło wytwórni dzwonów, gdzie strzelaliśmy z procy do nowych dzwonów leżących na podwórzu na ziemi albo wiszących na krzyżakach. Kiedyśmy je trafiali kamieniem, dzwony wydawały bardzo piękny dźwięk, ale to jakoś denerwowało właściciela, pana Williama Kaya. Szyld „Wyrób Dzwonów Kościelnych, Okrętowych, Hotelowych i Innych” wisiał nad drzwiami jego warsztatu, który przypominał stodołę; szyld miał pod spodem szereg mosiężnych dzwo­neczków, baryłkowatych i wypolerowanych, ale trudno było w nie trafić, a jak się nie trafiło, kamień czasem uderzał któregoś z robot­ników pracujących w środku, co jeszcze bardziej denerwowało pana Williama Kaya. Nic więc dziwnego, że pod wieczór wyskoczył z dwu­rurką naładowaną pieprzem i posiekał Herbertowi Swannowi siedze­nie, kiedy ten ratował się biegnąc zygzakiem przez wysoką trawę.

Było późno — pora kolacji minęła — więc pomyślałem, że bezpiecz­niej będzie wśliznąć się do domu kuchennymi schodkami i uniknąć wszystkich tych łagodnych bur i „natychmiast proszę mi iść do łóżka”, którymi moja matka najchętniej karała za spóźnienia. Ale moja mała siostra, Mary, wypatrzyła mnie ze swego kojca na podwórzu i podnio­sła straszny wrzask. Ciotka Kitty, jej czarna piastunka, stała obok i łajała małą. W pomarszczonej ręce trzymała liściastą gałąź wierzby i usiłowała odstraszyć nią wczesne wiosenne owady. Owady napasto­wały ciotkę Kitty i doprowadzały prawie do obłędu: komary, gzy, ochotki, moskity i inne osobniki w tym guście.

Ta ciotka Kitty była taka strasznie stara, że przyjechała jeszcze z Afryki i będąc dzieckiem widziała na statku przewożącym niewolni­

ków zielone strużki uryny spływające po deskach śródokręcia, gdzie Murzyni byli rzędami przywiązani do słupków. Raz na tydzień przy­chodził mężczyzna w masce, z ręczną pompą i wężem, i zmywał pod­łogę: poza tym nie było żadnych urządzeń prócz dwóch wiaderek, które jedna osoba podawała drugiej i które prędko napełniały się po brzegi.

Moja siostra Mary chciała wyjść z kojca, a znowu ciotka Kitty chciała ją w kojcu zatrzymać.

              Rozmawiałam ze starym Panem Wężem tam w krzakach — oznajmiła jej przez siatkę. — Pan Wąż powiedział, że jak dziecko nie będzie cicho, to przyjdzie i je ugryzie. Ale powiedział, że ani myśli ugryźć mnie, tylko Mary.

Mała wrzasnęła przeraźliwie i potrząsnęła piąstkami wczepionymi w siatkę. Wpatrywała się teraz w mojego kozła Sama, który stał przywiązany postronkiem do drzewa koło szopy.

Ciotka Kitty przysunęła twarz, całą pomarszczoną jak u małpek, do samej siatki i powiedziała:

              Koza ubodzie i dziecko zrobi: Uuuuuuuu!

Spytałem:

              Ciociu, Klara w kuchni?

Klara była kucharką.

              Klara pozmywała i poszła odwiedzić panią Whitman.

              Powinienem chyba dostać coś do zjedzenia, kiedy przychodzę tak późno i słaniam się na nogach, ponieważ ratowałem rannego człowie­ka, którego przejechał koń.

              Jak się ludzie spóźniają na kolację, najczęściej są potem głodni do śniadania.

              No cóż — westchnąłem odwracając się — na nic innego nie mogłem liczyć. Taką mam nagrodę za to, że starałem się być dobry i pomagać ludziom. Im więcej człowiek z siebie daje, tym mniej jego los obchodzi innych.

Gdy szedłem w półmroku do kuchni, rozmyślając ponuro nad nie­sprawiedliwością świata, ciotka Kitty zawołała:

              Może ja nawet i wstawiłam do piekarnika smażone kurczę z ma- małygą i plackiem kukurydzianym, i sałatę... dla kota.

Przyśpieszyłem kroku słysząc jej perlisty afrykański chichot uno­szący się łagodnie ponad błagalnym wołaniem, które Mary kierowała do kozła.

Wyjąłem jedzenie z piekarnika i przekradłem się na górę, a potem pałaszowałem siedząc na brzegu łóżka. Bardzo mi smakował placek kukurydziany i mamałyga, i kurczę, zarówno nóżka, jak skrzydełko,

ale sałatowe zielsko owinąłem w papier i spaliłem na kominku. Po­tem położyłem sią na brzuchu na podłodze i otworzyłem zasuwą; była to zwyczajna metalowa krata wpuszczona w podłogą, przez którą wy­dostawało się rozgrzane powietrze z dołu, w ogóle z niczym nie połą­czona.

A na dole, w pokoju mieszkalnym obok salonu, ojciec i matka pro­wadzili rozmowę. Widziałem ich, w obramowaniu kraty wyglądali jak drób piekący się na ruszcie. Matka siedziała sztywna i surowa w swojej sukni z czarnej tafty ozdobionej białym kołnierzykiem, ojciec stał pochylony nad nią, to znów przechadzał się po pokoju; długi, wąski krawat miał rozwiązany, twarz błyszczącą i pełną po­wagi.

              Powtarzam ci, Melisso — mówił — że to jedyne wyjście. Zbada­łem rzecz jak najwnikliwiej — tu moja matka prychnęła cicho i wy­twornie na znak niedowierzania — i daję ci moje uroczyste słowo, że ryzyko ogranicza się do ewentualnej konieczności wydłubania sobie z ciała kilku grotów strzał, kiedy będę przejeżdzał przez okolice Gór Indiańskich, a nawet może jest jeszcze mniejsze. Ostatecznie w pobliżu Louisville nie ma tak wielu Indian, a tymczasem natura w swojej błogosławionej szczodrobliwości hojną dłonią rozsypała złoto po całej Kali...

              Iw jaki to sposób zamierzasz się dostać na te Pola Elizejskie? — spytała moja matka swoim oschłym, rzeczowym tonem.

              Ach, to jest w tym wszystkim najwspanialsze... nie mogłem się doczekać, kiedy zadasz to pytanie! — zawołał ojciec, przy czym jego twarz rozjaśniła się nagle wspaniałym błyskiem tryumfu. — Ten czło­wiek, Ware, Joseph E. Ware, opisał wszystko w książce... mam ją właśnie tutaj. Stary kapitan Billy Givens z Memphis przywiózł książ­kę z St. Louis, gdzie ją, rozumiesz, wydrukowano i sprzedał mi po prostu za bezcen...

              Ile?

              Uwierz mi, Melisso, ta książka idzie w St. Louis jak woda. Lu­dzie formalnie biją się o egzemplarze na ulicach... można powiedzieć, że ją ukradłem za dwadzieścia pięć dolarów, w czym tylko piętnaście gotówką; za resztę przeciąłem jego inżynierowi karbunkuł na szyi i dałem mu napoczętą butelkę mikstury.

Matka prychnęła powtórnie, nie przekonana.

              „Przewodnik emigranta po Kalifornii” pióra Josepha E. Ware’a — ciągnął mój ojciec raźnie. — Znajdziesz w nim wszystko... każde źdźbło trawy, każdy dół ze stojącą wodą od granic Nebraski aż po jezioro Humboldt i dalej. Albo, jeśli wolisz, jest szlak Santa Fe, droga połud-

mowa przes pustynię, podobno bardzo zdrowa dla ludzi z polipami w nosie, dokładnie opisana w książce, lub wreszcie — jeśli odczuwasz szczególną niechęć do wozów zaprzężonych w woły i osły — jest droga wodą przez Przesmyk Panamski, istna wycieczka krajoznawcza na pokładzie tak luksusowych statków oceanicznych jak „New Orleans” i „Kalifornia”.

Posłuchaj tylko, co jest na stronie pięćdziesiątej czwartej... na Boga, to wspaniałe dzieło! Powinno się je włączyć do obowiązkowej lektury na uniwersytecie.

Natychmiast po przyjeździe do Chagres zawieź swój bagaż do urzędu celnego, gdzie nie każą ci zbyt długo czekać. A po­tem opuść jak najśpieszniej miasteczko, które jest — achl — istnym siedliskiem zarazy (to zapewne tylko zwrot retoryczny). Wynajmij łódź, na wyprawę nie powinna ona być zbyt duża. Taka łódź nazywa się tu piroga, ma dwadzieścia pięć stóp długości, jej załoga zaś składa się ze sternika i dwóch wiośla­rzy. Koszt wynajęcia łodzi wraz z załogą do Cruces nie po­winien przekraczać sumy dwunastu dolarów, chyba źe wzmo­żony ruch wpłynie na podwyższenie cen...

              I pomyśleć tylko — rzucił mój ojciec na stronie, potrząsając gło­wą w zdumieniu — śmieszne dwanaście dolarów za pięćdziesięcio- milową przejażdżkę łodzią z własnymi wioślarzami. Ten Ware to na­prawdę złoty człowiek.

              Mogę zobaczyć? — spytała matka.

Ojciec wahał się przez chwilę, potem jednak wręczył jej książkę, a jeżeli podejrzewał, że matka będzie się czepiać, miał świętą rację. Trzymając bezcenne dzieło Ware’a w taki sposób, jakby to było obrzy- dlistwo wyciągnięte z kubła ze śmieciami, przeczytała kilka ustępów na głos, ale były takie nudne i takie nie zachęcające, że po usłyszeniu ich chyba tylko głupiec zdecydowałby się na opuszczenie własnego podwórza.

              „Pada tam co dzień” — zacytowała matka i dodała: — „Gorączki żółciowe, malaryczne i żołądkowe w swych najbardziej złośliwych formach zdają się unosić nad Chagres, gotowe zawsze atakować obcego przybysza”.

Ani myślę ukrywać, że kiedy otworzyłem zasuwę, bardzo byłem podniecony tą perspektywą polowania na złoto, ale uwagi matki stłu­miły mój zapał i zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem ojciec nie jest trochę stuknięty. Cóż, matka miała swoje sposoby.

Była dużo od niego młodsza, a poza tym piękna — wszyscy w Louis-

ville tak mówili — ale moim zdaniem on był przy niej jak dziecko z powodu tego swojego żywego usposobienia. Jak się teraz nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że był jednym z najroztrzepań- szych ludzi na świecie i jednym z najmilszych. Jako lekarz miał bardzo dobrą reputację w sensie medycznym, ale miał też kilka przyzwycza­jeń, które ludzi raziły, chociaż moim zdaniem była to jego sprawa i nikt nie powinien się do niej wtrącać. Na przykład: kiedy zarobił trochę pieniędzy, szedł przeważnie na którąś z barek mieszkalnych na rzece i spędzał tam bardzo miły wieczór na grze w karty.

Ludzie często mówili, że mój ojciec świetnie gra w pokera. Ale szans na wygranie miał niewiele — nie z tymi szulerami. W większości byli to poważni, ciężko pracujący fachowcy-złodzieje, fałszerze, bandyci, drobni rzeczni piraci i kilku kaznodziejów, którzy wypadli ze stanu łaski — wszystko ludzie mający mnóstwo ciekawych rzeczy do powie­dzenia. Ale żądać od nich, żeby grali uczciwie, to tak jakby żądać, żeby im było przyjemnie w kościele.

Razem z Herbertem Swannem wielokrotnie wspinaliśmy się na okna, które w miejsce wybitych szyb pozatykane były strzępami płótna workowego. Grali wszyscy przeciwko mojemu ojcu i chyba nikt nigdy nie widział takiego mrugania, tylu znaków, kopniaków pod stołem, rozdawania kart od spodu talii i asów wylatujących z rękawa. Ale jak tylko był ktoś obcy, używali „znaku szklanego”, to znaczy talii na­znaczonej szklanym papierem, co pozwalało rozróżniać karty dotykiem. Jeżeli zdarzyło się przypadkiem, że taki obcy odszedł od stolika z pie­niędzmi, ponieważ lepiej oszukiwał niż inni, uważali za swój obowią­zek uwolnić go od wygranej sumy, zanim oddalił się na odległość pięciu mil od granic miasta. Robili to z patriotyzmu lokalnego, wcale nie ze złości.

Od czasu do czasu mój ojciec miał takie nieprawdopodobne szczęście, że ich ogrywał; byli wtedy uprzedzająco grzeczni i dobrze wychowani, bo rozumieli doskonale, że bardzo prędko dostaną wszystko z powro­tem, razem z procentami aż do dnia uiszczenia. Mój ojciec wiedział naturalnie, że go oszukują, więc brał ich na kant lekarski. Jeśli idzie

o              walkę na noże, podbite oczy i przetrącone kończyny dolne i górne, ci mieszkańcy rzecznych barek — jakkolwiek grzeczni w innych spra­wach — bili wszelkie rekordy. A wszyscy leczyli się u ojca. Nie wzy­wali nigdy innego chirurga. Najczęściej przysyłali swojego kucharza, ogromnego Murzyna nazwiskiem Płetwonóżka, do Szpitala Marynarki z listem, który robił takie wrażenie, jakby się ktoś nad nim bardzo napocił. Kiedy spisuję teraz tę opowieść, mam przed sobą jeden taki list, przedarty od góry do dołu.

r

Pański szanowny stary przyjaciel Jim Harbeson — czyta­my — miał nieszczęście stracić górną połowę ucha, a to na skutek odgryzienia mu jej przez Emiego Caldwella i ceniłby sobie wysoko Pańską fachową poradę, czy można rzeczone ucho przyszyć, czy przykleić z powrotem. Krwawi bardzo, ale poza tym nic mu nie dolega, ponieważ napompowany jest whisky. Łą­cząc wyrazy szacunku...

List podpisany jest przez Bena Martina, najważniejszego z tych mieszkańców barek w naszych okolicach.

W podobnych wypadkach ojciec miał zwyczaj przekazywać zamówio­nych pacjentów swojemu wspólnikowi, a sam wsiadał w powozik i je­chał wesoło nad rzekę, po czym badał i opatrywał poszkodowanego z wielkim ceremoniałem, a następnie żądał potrójnego honorarium. Co więcej, zawsze je otrzymywał; a tej samej nocy wracał i tracił nie tylko honorarium, ale ponadto wszystkie inne pieniądze, jakie miał przy sobie, a także dewizkę od zegarka albo pierścionek, albo szpilkę od

krawata, albo koszulę, albo inne *              tego rodzaju drobiazgi. Wszystkie te

artykuły na ogół później wykupywał, ale niezbyt często i tylko dlatego, że bardzo nie lubił być doktorem.

Kiedy matka przeczytała już wszystkie złe rzeczy, które mogła znaleźć w książce, o Chagres, odło­żyła ją z pogardliwym szelestem taf­ty i powiedziała, że autor istotnie niczego nie ukrywa.

              Och, bzdura — odparł ojciec. — Ja i tak nie miałem zamiaru pusz­czać się na ten szlak, chociaż dla

człowieka posiadającego dyplom fakul­tetu chirurgii na uniwersytecie w Edyn­burgu uchronienie się przed kilku ła­godnymi objawami waporów to do­prawdy fraszka. Ci ludzie przesadzają, taki to już zwyczaj pisarzy. Wystarczy, żeby ktoś kichnął, a zaraz powiedzą, że wybuchła epidemia. Idę o zakład...

Chwyciwszy się mocno okratowania wstrzymałem oddech, bo wiedziałem, co teraz nastąpi.

              A tak, naturalnie, zakłady —po­wiedziała moja matka najzimniejszym z lodowatych tonów, a potem wyjaśniła, do czego zakłady i picie — tylko że nazwała to „hazardem i nadużywaniem alkoholu” — doprowadziły nasz dom, a ja na miejscu mego ojca poszedłbym na sam dół do piwnicy i mieszkałbym tam przez kilka dni, taki bym się czuł poniżony.

Dla poparcia swoich argumentów matka wyszła z pokoju i wróciła nio­sąc „księgi”, to jest dwie niebieskie książki rachunkowe, nad którymi po­chylała się zwykle z takim namaszcze­niem i tajemniczością, jakby były sa­mym Bankiem Angielskim. Według jej zapisków byliśmy dłużni pieniądze ca­łemu prawie miastu, a wszystko to z wi-

ny mojego ojca, Z chwilą gdy zapłaciła w jednym miejscu, mówiła, ojciec zapędzał nas w tarapaty w innym. A najbardziej dokuczliwa była jego nowa metoda — bardzo przebiegła: podejmował gotówkę i wpłacał ją na otwarty kredyt w sklepach, wszystko bez jej wiedzy.

Kiedy patrzyłem na ojca, tak mi się go zrobiło żal i tyle miałem dla niego współczucia, że byłbym wybiegł z domu i postarał się o ja­kieś pieniądze, gdybym tylko wiedział, gdzie ich szukać, ale nie po­siadałem nic wartościowego oprócz wypchanej jadowitej żmii i naszyj­nika z niedźwiedzich pazurów, który kupiłem od Indianina ze szczepu Szerokezów, i jeszcze noża oprawnego w jelenie kopyto — chyba żeby policzyć Sama, ale nie wiem, czy tego kozła chciałby ktoś kupić, tak cuchnął.

Swoją drogą była w tym wszystkim jakaś niesprawiedliwość. Moja matka garściami wydawała pieniądze na kościół prezbiteriański i do­konywała darowizn, zawsze w żółtej kopercie, na coś, co się nazywało „misje zagraniczne” i co było, rozumiecie, przeznaczone dla Chińczy­ków. A przecież te jej pieniądze, wiadomo, nie przynosiły korzyści nikomu takiemu, kogo mielibyśmy szansę poznać w życiu, a przeciw­nie mogły wyrządzić dużo zła: było prawdopodobne, że Chińczykom pomiesza się wszystko w głowach, że będą niezadowoleni ze swojej religii i nie będą wiedzieli, którą wybrać. A jak w zeszłym roku na jesieni wrzuciłem do puszki w kościele moje pięć centów razem z kart­ką, na której napisałem, że to na koszta sprowadzenia do nas chińskie­go kaznodziei — dla równowagi i żebyśmy mogli wymienić poglądy — pastor Carmody przyniósł kartkę do mojej matki i dostałem baty za coś, co oni nazwali „impertynencją”. A przecież to był po prostu najzwyczajniejszy objaw zdrowego rozsądku, tylko że oni nie mogli tego zrozumieć.

              Melisso — powiedział ojciec, kiedy już matka wreszcie skończy­ła — sytuacja jest gorsza, niż myślisz. W żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, co mnie do tego skłoniło, ale podpisałem w banku starego Parsonsa kwit dłużniczy na pięćset dolarów i teraz Parsons żąda ode mnie zwrotu.

Matka milczała zdruzgotana.

              Byłem dzisiaj rano w sądzie — ciągnął ojciec — i jeden z moich znajomych w tym gmachu, człowiek stojący bardzo blisko rejestratora miejskiego, jeżeli wiesz, co mam na myśli...

              Sam rejestrator miejski, pan Axelrod? — spytała cicho, tonem osoby zmęczonej i upokorzonej.

              Wcale tego nie powiedziałem. Ten mój znajomy poinformował mnie, że pewni moi wierzyciele zrzeszyli się z zamiarem uzyskania

nakazu zajęcia majątku. Otóż jest to najlepszą ilustracją tego, co czę­sto mówiłem tobie, Melisso, i co usiłowałem wbić do głowy Jaimiemu— że warto podtrzymywać stosunki z ludźmi. Gdyby nie ten mój wysoko postawiony znajomy, nie wiedziałbym, co knują ci ludzie. A tak za­sięgnąłem rady adwokata i wiem, że jeśli ulotnię się w poszukiwaniu złota, ludzie ci absolutnie nic nie będą mogli mi... Co to?

Ja też usłyszałem — kilku jeźdźców zatrzymało się przed naszą furtką; zeskoczyli na ziemię, usłyszałem, jak konie drepcą tam i z po­wrotem w półkolu, jak to zwykle konie, kiedy się pozbędą ciężaru.

Matka wstała i podeszła do okna.

              To zapewne pan Parsons z delegacją wierzycieli. Przypuszczam, że przyjechali dać ci ostatnią szansę uregulowania interesów. Wszyscy przyzwoici ludzie w mieście starają ci się pomóc, chcą, żebyś rozpoczął nowe życie. Pastor Carmody...

              Mniejsza o to! — zawołał ojciec, dając susa w stronę kuchni. — Jeżeli przywieźli wezwanie sądowe, przekonają się, że ptaszek wyfru­nął. Powiedz im, że jestem w górze rzeki, pielęgnuję kobietę chorą na czarną ospę. Postaraj się ich jakoś zbyć na dwadzieścia cztery godziny, a będą mogli pisać do mnie na poste restante do górnej Kalifornii.

Poczekałem, żeby się przekonać, kto przyjechał, no i naturalnie zobaczyłem starą tykę Parsonsa, z miną strasznie zadowoloną i pewną siebie, a wraz z nim kilku innych; wszyscy mieli takie wniebowzięte twarze, jakby właśnie puścili sforę psów na kota. Ale nie wręczyli matce żadnych papierów; co do tego ojciec nie miał racji. Chcieli tylko, żeby matka nałożyła na niego coś, co nazywali „moralnym zobowiąza­niem”, to znaczy żeby go wzięła pod ścisły nadzór jak niegrzeczne dziecko- — żadnych trunków, żadnych kart, nic tylko ciężka praca lekarska i plan spłaty długów.

Trzeba przyznać, że ich żądanie nie wydawało się specjalnie wy­górowane, zwłaszcza ze strony tego starego kutwy Parsonsa, ale mówili to wszystko z uciechą i jednocześnie takimi boleściwymi głosami, że aż się zatrząsłem ze złości. Obrażali mojego ojca, który był wart stu takich jak oni, nawet jeszcze z pastorem Carmody na okrasę. Nieraz widywałem ojca, jak się mordował przez cały upalny letni dzień w brudnej, na pół rozwalonej budzie, żeby ulżyć cierpieniom starej sympatycznej Murzynki, która takie miała widoki na zapłacenie mu honorarium, jak ja na to, żeby zostać gubernatorem.

No więc stary Parsons ględził dalej, zasłuchany w dźwięk swoich biadoleń, i wreszcie doprowadził się do stanu takiej żałośliwej świę- toszkowatości, że palnął głupstwo; uwierzył, że matka jest po jego stronie.

              Z pewnością — powiedział — nie weźmie mi pani za złe, kiedy ją poproszę o uznanie tej naszej rozmowy za poufną. Moi klienci ban­kowi mieliby do mnie pretensję, gdyby się dowiedzieli, że okazałem pobłażliwość człowiekowi pokroju doktora McPheetersa.

Kiedy zobaczyłem jej twarz, wiedziałem, że nie warto czekać na odpowiedź. Pan Parsons mógł być, jak ludzie powiadali, dobrym i zręcznym bankierem, ale w obecnym wypadku okropnie źle ocenił swoje audytorium. Jak mi powiedziano później, matka wyprostowała się do swojej pełnej wysokości (a bynajmniej nie była niska) i wychło- stała tę świątobliwą delegację słowami takiej mowy obrończej w imie­niu i na rzecz ojca, że przybysze osłupieli. A na zakończenie poradziła im, żeby w przyszłości używali bocznego wejścia dla dostawców za­miast głównej bramy. Wtedy pan Parsons pokazał się w prawdziwym świetle, bo wyciągnął pozwy, które — stary obłudnik — cały czas trzymał w kieszeni kurtki, tylko że nie miał ich komu doręczyć, bo ojciec był nieobecny. Siedział w tym momencie skulony w gęstwinie ostów za domem.

Wiedzia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin