Andrzej Iwan - Spalony.pdf

(4809 KB) Pobierz
Rozmowa z Lucjanem Franczakiem Rozmowa z Jerzym Fedorowiczem Rozmowa z
Krzysztofem Budką Rozmowa z Bartoszem Iwanem Fotografie
Dla Basi, która to wszystko widziała, przeżyła i zrozumiała
Rocznie na całym świecie wydawane są setki piłkarskich książek. Cukierkowe
autobiografie, często dyktowane przez zawodników, którzy dopiero co skończyli
dwadzieścia lat
i niczego jeszcze tak naprawdę nie widzieli i nie przeżyli. Ociekające fałszem
wspomnienia,
kontrolowane przez speców od PR-u, zatwierdzane przez menedżerów odpowiedzialnych
za
wizerunek, cenzurowane przez klubowych dyrektorów.
– A może napiszemy książkę? Wiesz, taką wesołą – zagaił kiedyś Andrzej Iwan.
I napisaliśmy.
Niewiele „Spalony” wzbudza we mnie wesołości. Kiedy słuchałem Andrzeja przez te
wszystkie długie dnie i noce, częściej dopadał mnie smutek niż byłem rozbawiony. Nie
wiem,
dlaczego postawił na szczerość totalną, nie wiem, jaki miał cel w tym, by odsłonić swoje
najgłębiej skrywane tajemnice, by całkowicie obnażyć się przed ludźmi. Wiem, że bardzo
chciał
opisać wszystko.
Wszystko.
Andrzeju, to był zaszczyt. Dziękuję, że mogłem spisać Twoją historię. Podziwiam Cię za
odwagę.
Krzysztof Stanowski
ROZDZIAŁ I
LUNATYK
W mundialach w 1978 i 1982 roku uczestniczyłem jako piłkarz reprezentacji Polski, z
turnieju w 1986 wyeliminowała mnie kontuzja. Mistrzostw świata w 2002 roku nie
oglądałem w
ogóle. No dobrze, widziałem kilka minut jednego meczu – ubrany w biały fartuch lekarz
dał mi
coś podejrzeć. Lekarz pracujący w. zamkniętym ośrodku dla psychicznie chorych, w
którym
spędziłem długie dwa miesiące życia.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej byłem kierownikiem Wisły, ale dzień przed meczem z
Legią Warszawa – ubrany w klubowy dres, prosto ze zgrupowania – uciekłem do kasyna
mieszczącego się w Bronowicach, w hotelu przy ulicy Armii Krajowej w Krakowie, gdzie
upiłem
się do nieprzytomności. Na Reymonta już nie wróciłem, ani dzień później, ani nawet
miesiąc
później. Do nikogo się nie odezwałem. Niemożliwa do okiełznania siła ciągnęła mnie w
innym
kierunku. Przypominałem lunatyka, który zmierza prosto ku przepaści i wiedziałem, że
jeśli sam
nie zdołam się ocknąć, to nikt inny mi nie pomoże. To był mój mecz –
najtrudniejszy, przeciwko najbardziej wymagającemu rywalowi. Ja kontra ja. Andrzej
Iwan,
alkoholik i hazardzista.
Witajcie.
To nie będzie książka o triumfach, chociaż i one się zdarzały. Więcej znajdziecie tu
upadków, bo moje życie naznaczone jest upadkami, po których nieporadnie próbowałem
się
pozbierać. Ale będzie to też książka z moim prywatnym happy endem. Dziś, kiedy patrzę
w
przeszłość, wiem jedno – mogło być gorzej. Upadałem, ale stoję. Tutaj, przed wami. Stoję
odarty
z tajemnic, obnażony, żebyście mnie wszyscy usłyszeli. Opowiem historię – swoją,
swoich
przyjaciół, swojej rodziny, swojego miasta, historię naszej piłki też. Może ku przestrodze,
może
dla samego siebie, dla pewnego oczyszczenia, dla wyrzucenia na zewnątrz tego całego
syfu,
który noszę w sobie. A może też dla rozrywki? Może ktoś z was po prostu się uśmiechnie?
Dużo
widziałem, bardzo dużo.
Jeśli byliście kiedyś w wesołym miasteczku, a na pewno byliście, wyobraźcie sobie
największy możliwy roller-coaster. Z nieba aż do piekła, i nie do końca z powrotem. Tak
właśnie
wyglądało moje pieprzone życie. Roller-coaster bez pasów, pędzący po torach, które
gwarantowały mnóstwo adrenaliny, ale w gruncie rzeczy prowadziły krętą drogą donikąd.
W szpitalu leczyłem się z alkoholizmu. Dziesięcioosobowy pokój, czy raczej cela, w
której
było ciasno jak w. piłkarskiej szatni w przerwie meczu. Różnicę robiły trupioblade ściany
i
korytarze, po których powłóczystym krokiem, ślamazarnie przemykali chorzy, otumanieni
lekami na schizofrenię. Oni przerażali mnie najbardziej, balansowali na granicy między
jawą i
snem, ich psychika była spętana jakimiś niewidzialnymi farmakologicznymi łańcuchami.
Mogłem wprawdzie wstać i wyjść, wypisać się, ale to by oznaczało, że przez kolejne pięć
lat nie
będę miał możliwości podjęcia terapii w tym miejscu.
Mógłbym nie przeżyć tych pięciu lat.
Do Kobierzyna, gdzie mieści się szpital, trafiłem na własną prośbę dokładnie 4 maja 2002
roku. Wcześniej musiałem odleżeć dwa tygodnie w szpitalu im. Stefana Żeromskiego,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin