Tomasz Mróz - Komisarz Watroba 01 - Przejscie A.pdf

(876 KB) Pobierz
Table of Contents
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
PRZYPISY
Rozdział I.
13.02.1871
Dzień chylił się ku końcowi, wszystko oblepiał cichy, wieczorny chłód. Jechali. Mijali
nagie, bezlistne drzewa, przejeżdżali przez zagubione w cieniu i ponurej wilgoci parowy.
Cały świat pokryty był białoszarym całunem śniegu, zmarzniętym błotem oraz
wyschłymi, szumiącymi przy każdym podmuchu wiatru, kępami traw i krzakami.
Kawalkada konnych torowała drogę karecie, która kołysząc się i trzęsąc na tym bezdrożu,
ledwo za nimi nadążała. Wszyscy jeźdźcy byli barczyści i potężni; przy łękach wisiało
uzbrojenie, zarówno broń biała, jak i palna. Stroje mężczyzn jasno wskazywały, że należą
do jednej formacji. Każdy z czarnoszarych kaftanów miał na ramieniu ozdobny znak,
wyszyty złotą nicią. Twarze – wąsate i smagłe – różniły się od zazwyczaj spotykanych w
tej części świata bladych i piegowatych obliczy. W pewnym momencie cała grupa
wyjechała na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się spora przestrzeń pokryta polami i
łąkami, na co wskazywały zaorane żebra brunatnej ziemi i żółtawe kępy wystające spod
śnieżnej pokrywy. Po lewej stronie przycupnęła chata; szara strużka dymu świadczyła o
tym, że jest zamieszkana. Przez malutkie okna przedostawało się mdłe światło,
prawdopodobnie kaganka. W kilka sekund po jeźdźcach na otwartą przestrzeń wytoczyła
się kareta. Kawalkada jechałaby dalej, ale ktoś wysunął głowę ze środka powozu i coś
powiedział. Po chwili rozległ się po niemiecku chrapliwy okrzyk woźnicy: „Staaaać!”.
Jeźdźcy zatrzymali się i wyczekująco spojrzeli na jednego z nich, prawdopodobnie
dowódcę; ten wydał krótki rozkaz. Wszyscy zeskoczyli z siodeł, jakby za pociągnięciem
sznurka.
– Psie ich syny, jak to równo skaczą. Cyrkowce afrykańskie, psie juchy – mruknął pod
nosem woźnica, obserwując jednocześnie, jak lokaj podbiega do drzwi karety i otwiera je,
kłaniając się uniżenie.
We wczesny zimowy wieczór panowała cisza jak makiem zasiał, nawet te nieliczne
ptaki, kukające i świergolące za jasności, zamknęły teraz dzioby i czekały na lepszy czas.
Konie tupały kopytami o śnieżno-ziemne podłoże i co jakiś czas prychały. Te odgłosy i
wątły dym z komina chaty stanowiły jedyne oznaki życia w martwocie zimowego kraju.
Z karety wyskoczył szczupły jegomość w czarnym surducie wyszywanym srebrem na
lamówkach i mankietach. Spod kaftana wystawał biały żabot koszuli, na głowie tkwił
niemodny, zwężający się ku górze kapelusz z szerokim rondem. Za nim, sprawiając
wrażenie dużo cięższego, bo też i grubiej ubranego, wyszedł mężczyzna w czarnym
płaszczu i cylindrze. Lokaj schylił się przed nim jeszcze głębiej, zamknął drzwi i
czmychnął na drugą stronę pojazdu.
– To tu, panie Neumann? – człowiek w cylindrze zagadnął w języku woźnicy.
– Tu, panie von Schwansteinkohenbohlenwor – potwierdził nieco piskliwym głosem
Neumann. – Prosiłem już, żeby mówić na mnie Nowak, bardziej lubię tę wersję.
– Ech, te czeskie nazwiska! Brewerie! Tu się mówi i będzie mówiło po niemiecku,
panie Neum…
– Nowak. To polskie nazwisko, nie czeskie, krócej brzmi niż to wasze.
– Dobra, Nowak. Co dalej?
– Piękny widok, prawda, panie von Schwansteinkohenbohlenwor? – Nowak wpatrywał
się zachwycony w dal sięgającą zamglonej linii lasu. Wciągnął potężny haust mroźnego
powietrza.
Człowiek w cylindrze spojrzał na pola, ale znać było, że przyroda nie bardzo go
interesuje.
– Tak, tak, zaiste. Co dalej?
– I pomyśleć, że dopiero co tury tutaj chodziły, a już niedługo powstanie…
– Panie Nowak, czy jak tam pan chce się nazywać, wieczór zapada. Co robimy dalej?
Szczupły jegomość w surducie westchnął ciężko, jakby ubolewając nad brakiem
wrażliwości u towarzysza. Pstryknął palcami i w tym momencie wyszedł z chaty
człowiek. Ubrany z wiejska, miał na sobie znoszony kożuch, a zamiast butów filcowe
łapcie.
– A panowie to w drodze? – Skłonił się przybyszom; mówił z mocnym śląskim
akcentem.
– Nie, do ciebie przyjechaliśmy – odparł Nowak, patrząc ni to na pola, ni to na chłopa.
– Do mnie? – Wieśniaka zatkało. – A czegu panowie mogą kcieć ode mnie?
– Czyje te pola?
– A moje. Aż po las.
– Kupić chcemy, wszystko to tutaj. Aż po las.
Człowiek stał w milczeniu z rozwartą gębą. Szarość wieczoru nie pozwalała stwierdzić,
czy jest bardziej zdziwiony, czy przestraszony. Po chwili ozwał się znowu.
– Olaboga, jakże to? Kupić? Przecie to moje. Aż po las.
– No, toż właśnie dlatego, że twoje, to chcemy kupić. Nie twoje kupimy u innych.
– Olaboga, jakże to? U innych? Kiej to moje, to nie u innych.
Nowak znowu wzniósł oczy ku niebu; wyglądało, jakby miał zaraz ukatrupić
nierozgarniętego wieśniaka. Ale opanował się, podszedł kilka kroków do karety,
wyciągnął brzęczący metalem trzos i powiedział sucho:
– Słuchajcie, człowieku! Mam tu worek reichstalarów, okrągły tysiąc. Słyszeliście?
Tysiąc. Idźcie do baby i powiedzcie jej, że chcemy od was kupić tę ziemię za ten tysiąc.
Czekamy jeszcze dwa ojczenasze.
– Olaboga, olaboga! – Chłop pognał co prędzej do chałupy.
– A jak nie będą chcieli sprzedać? – zapytał von Schwansteinkohenbohlenwor.
Nowak uśmiechnął się z politowaniem, nim odpowiedział:
– To dadzą za darmo. Ale nie chcę tu żadnych burd. Myślę, że dwa ojczenasze to nawet
za długo na taką tranzakcyję.
Miał rację. Po kilkunastu sekundach z chaty wypadła dwójka ludzi. Przodem biegła
kobieta w czarnej spódnicy przykrytej fartuchem; chustę w kwiaty narzuciła na głowę
niedbale, w pośpiechu. Za nią pędził poznany już wcześniej wieśniak. Przez drzwi i
zamglone szybki wyglądały jakieś twarze, pewnie dzieci.
– Olaboga, Helga, poczekoj. Olaboga, trza by przemyśleć. Przeca to jeszcze od dziada,
oćca było nasze. Helga!
Kobieta dotarła do oczekującej dwójki i dysząc, skłoniła się.
– Zastanowili się? – Nowak zadał pytanie, które, patrząc na stan rozgorączkowania
niewiasty, należało do kategorii retorycznych.
– Cołki tysiąc, panie, dajecie?
– Tak, tysiąc. – Nowak zabrzęczał trzosem. Wyciągnął jedną z monet i podał babie. Ta
zagryzła na niej zęby, potem podleciała do latarni, którą lokaj zapalił przy karocy.
Oglądała pieniądz ze wszystkich stron.
– A biercie te łęgi, obrzydły mi już one! – Podeszła z powrotem do nich, wyciągając
rękę po worek.
– Helga, olaboga, trza by pomyśleć, olaboga, od oćca, dziada jeszcze… – lamentował
stojący za nią mąż, ale widać było wyraźnie, kto tu podejmuje decyzje.
– Zaraz, zaraz. – Nowak cofnął rękę z trzosem. – Jeszcze umowa.
Na rozłożonym w międzyczasie przez lokaja stoliku pojawiła się ni stąd, ni zowąd
kartka papieru i pióro w kałamarzu. Chłop i baba aż odskoczyli. Potem podeszli lękliwie
do stołu, lokaj przyniósł lampę i powiesił na wbitym obok w ziemię drągu. Para
wieśniaków oglądała umowę jak sroka kość, widać było, że słowo pisane i przyrządy
piśmiennicze są im równie dobrze znane, co lód na pustyni. Nowak po raz kolejny wzniósł
oczy ku niebu, westchnął, po czym chwycił kartę i zaczął głośno czytać:
– My, Johann i Helga Schramm, sprzedajemy całą naszą ziemię od lasu pana von
Stolpke do królewskiego lasu nad Jaegerbachem panu Heinrichowi Hansowi Sigfridowi
von Schwansteinkohenbohlenwor na zawsze za tysiąc reichstalarów. Oświadczamy, że ani
my, ani nasze dzieci, ani ich dzieci nie będą chciały niczego od pana von
Schwansteinkohenbohlenwor teraz ani nigdy. Obiecujemy opuścić sprzedany grunt zaraz
po kupnie. Johann i Helga Schramm.
Nowak odczytał to głośno, po czym znowu położył papier na stole i wskazał palcem
miejsce, gdzie mają podpisać. Baba chwyciła pióro i robiąc kilka kleksów,
wykaligrafowała z trudem swoje imię i nazwisko. Potem wszyscy spojrzeli na Johanna;
ten wodził nieprzytomnymi oczyma po zebranych, powtarzając w kółko „Olaboga, Helga,
olaboga”, ale dostał kuksańca od małżonki i również nabazgrał swoje inicjały pod umową.
Człowiek w cylindrze złożył zgrabny, pełen zawijasów podpis obok tamtych kulfonów.
Nowak podmuchał na papier, złożył go i wsadził za pazuchę. Po czym uśmiechnął się
serdecznie do byłych właścicieli, wręczył worek i rzekł:
– Czas na was. Trza wam w drogę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin