Wioletta Grzegorzewska - Guguły.txt

(142 KB) Pobierz

Wioletta Grzegorzewska


Guguły

Odpustnica
W oknie naszego kamiennego domu prawie dwa lata wisiała chrzcielna kapka przybrana barwinkiem i pożółkłym szparagusem. Kusiła mnie ta kapka-chlapka różyczkš w rodku i byłabym z niej zrobiła kołdrę dla lalek, ale mama nie pozwoliła się do niej zbliżać.
 Nie ruszaj kapki, Loletko, to pamištka, zdejmiemy jš, jak wróci tata  mówiła. A koleżance z sšsiedztwa, która wpadła do niej na chwilkę, to znaczy na dwie godziny, opowiadała o tym, jak w miesišc po aresztowaniu ojca za ucieczkę z wojska i dwa tygodnie przed terminem porodu dostała skierowanie do pracy w Suw-budzie. Tam w ramach nowego planu musiała produkować w brygadzie kilkunastu robotnic płyty chodnikowe i kostkę brukowš, żeby gmina mogła zabudować na czas nowe place przed urzędami, szkołami i orodkami zdrowia. W końcu mama nie wytrzymała pracy na mrozie, schowała się za betoniarkš i gdy wody płodowe odeszły do wiadra z wapnem, zawieli jš na porodówkę. Przyniosła mnie do domu w lutym. Wcišż krwawiła po porodzie, położyła się na łóżku, odwinęła mierdzšcy luzem i moczem becik, żeby sprawdzić, czy jestem cała, posmarowała kikut mojej pępowiny gencjanš, zawišzała mi na przegubie czerwonš wstšżkę przeciw złym urokom i zasnęła na kilka godzin. To był taki sen, podczas którego człowiek decyduje, czy odejć, czy jeszcze zawrócić.
Taty wcišż nie było. W pudle po butach przybywało jego listów ozdobionych rysunkami zwierzšt i rolin, a w kalendarzu ubywało kartek i już cienki plik dni dzielił nas od zakończenia roku. Minęło kilka miesięcy. W sieni wykluły się kaczštka, mama przeniosła je razem z kaczkš do chlewa, skšd miały blisko na podwórko do przeciętej na pół opony z wodš. Dziadek zaczšł heblować nowe okiennice na strych i bieguny dla mojego konia. Babcia wyplatała z osikowego łyka kolorowe kogutki. Muchy ożyły między ramami okien. Gdy chrzcielna kapka spłowiała, listki barwinka opadły na parapet, do domu wszedł chudy pan z kręconymi włosami i wšsikiem. Kiedy mnie zobaczył, płakał cały dzień i uspokoił się dopiero wtedy, gdy Polska zaczęła grać w mundialu.
W czerwcu pojechalimy na odpust do bazyliki więtego Antoniego. Zaczęła się procesja. Z kocioła wyszedł ksišdz, za nim wyszywane choršgwie, panie poprzebierane za księżniczki z wyplecionymi ze słomy barankami, wieńcami. Komunijne dziewczynki sypały im kwiatki łubinu pod nogi. Zapatrzyłam się i gdy mama szukała w torebce drobnych na tacę, puciłam jej rękę i pobiegłam za procesjš jak za królewskim orszakiem. Zatrzymałam się dopiero przy straganie z dmuchanym srebrnym wielorybem. Wieloryb nie mógł odpłynšć do chmur. Słońce złapało go w fioletowe i czerwone kręgi, olepiło mnie i piekło w policzki. Pozłoceni ludzie znikali między bryczkami i samochodami, zostawiajšc po sobie podłużne cienie na murze.
Pod drzewem stała wyliniała lama. lina ciekła jej z pyska. Ludzie podchodzili, wrzucali pienišdze do puszki przypiętej łańcuchem do płotu i wsadzali dzieci na grzbiet zwierzęcia okryty wzorzystš derkš, a pan w słomkowym kapeluszu pstrykał im zdjęcia takim sprytnym aparatem, który od razu wypluwał odbitki. Lama smutno spoglšdała spod długich rzęs. W jej oczach kręciły się przypalone żaróweczki. Chciałam pogłaskać jej stršczkowš grzywkę, ale w tym momencie kto strzelił z kapiszona. Przestraszona lama podskoczyła, a ja uciekłam pod najbliższy stragan przykryty ceratš. Na zewnštrz szeleciły folie, grały tršbki, piszczałki, nakręcane zabawki i harmonijki. Zatkałam uszy i siedziałam pod straganem, a malinowy sok kapał prosto z ceraty na nowš sukienkę. Osy zaczęły kršżyć wokół moich warkoczy jak pršżkowane piranie, spijały sok z różyczek na materiale sukienki i cišgle rosły, i rosły. Jedno osisko usiadło mi na głowie i brzęczało za uchem. Położyłam się na suchej ziemi i zapłakałam:
 Mamo, mamo! Osy chcš mnie porwać!  Ale mamy nigdzie nie było.
Cerata uchyliła się i ukazał się Pan z Wšsikiem.
 Tu jeste, ty, ty...  Wycišgnšł mnie spod straganu i przytulił.  Odpustnico ty mała, gdzie się podziewała? Wszędzie cię szukałem.
 Pu, pu, tata!  zapiszczałam wesoło i ukradkiem wytarłam zasmarkany nos o klapę jego marynarki. Pan z Wšsikiem, chyba ze szczęcia, że po raz pierwszy nazwałam go tatš, podniósł mnie i zakręcił w powietrzu. Zmrużyłam oczy i zamiałam się głono. Słońce ponakłuwało osy, które zmniejszyły się do normalnego rozmiaru i odleciały przez fioletowe i czerwone kręgi. wiatło łaskotało mnie jak woda podczas kšpieli w bali na podwórku. Zgłodniałam i zaczęłam żuć ršbek paska od sukienki. Z ciemnej wnęki przystanku wychyliła się owinięta sznurem obwarzanków głowa mamy.

Jezusowa loteria
Wbrew zakazowi matki zaczęłam sypiać z Czarnym. Czarny pachniał sianem i mlekiem, a na szyi miał nieżnobiałš mapę Afryki. Przychodził do mnie w nocy, kładł się na pierzynie i mruczšc, poruszał łapkami tak, jakby chciał ugnieć na niej drożdżowe ciasto. Odkšd znalazłam go na strychu, żyłam z nim w dziwnej symbiozie: nosiłam w swetrze jak niemowlę, podkradałam dla niego mietanę z kredensu, a w niedzielę oddawałam mu swoje skrzydełko z rosołu.
Całe lato włóczyłam się za nim po polach, bo Czarny pokazywał mi innš geometrię wiata, gdzie granice wytyczały nie miedze poronięte ostem i lebiodš, kamienne drogi, płoty, cieżki wykoszone lub wydeptane przez człowieka, ale wiatło, dwięki i żywioły. Nauczyłam się chodzić za Czarnym po pustakach, stogach siana, wspinać się na papierówki i czerenie, omijać ukryte w ostrężynach kamionki*1, gniazda szerszeni, grzęzawiska i wnyki w zbożu.
Po więtach Bożego Narodzenia Czarny zaczšł mnie unikać. Pojawiał się w domu tylko na chwilę, kładł na progu półżywš mysz, jakby chciał tym gestem przeprosić za swojš nieobecnoć. W pierwszy dzień zimowych ferii zniknšł na dobre. Szukałam go pod plandekami i w pustych boksach po nutriach u wujka Lolka, gdzie lubił przesypiać całe dnie, ale nigdzie go nie było.
Moim głównym podejrzanym w sprawie zniknięcia Czarnego był wujek Lolek, który kilka miesięcy temu załatwił sobie wór cukru, ukrył go w szopie za węglem, a Czarny urzšdził sobie w tym cukrze kuwetę. Pobiegłam do wujka uzbrojona w wiatrówkę ojca, wymierzyłam w niego i powiedziałam, żeby natychmiast oddawał mi Czarnego, bo nie pozwolę przerobić kotka na skórki i kiełbasę jak te mierdzšce nutrie. Wujka najpierw zamurowało, a potem rozemiał się tak, że omal nie wpadł do beczki z kiszonš kapustš. Z wdzięcznoci za to, że rozweseliłam go z samego rana, poczęstował mnie cukierkami.
Nazajutrz o wicie zagadnęłam mleczarza, który zatrzymał konia przy naszym gocińcu i wcišgał hakiem bańki na furmankę.
 Nie widział pan gdzie Czarnego?
 Kogo?
 Czarnego kota.
 Tfu, na psa urok, tego ino brakowało, żeby jaki czorny kocur przelecioł mi dzi drogę, ale czekoj no, przy mostku szwędoł się jaki łaciaty.
 Łaciaty to nie, ale jakby pan widział gdzie czarnego, to niech pan da znać.
 E, Wiolitko, czekoj, mom tu co dla ciebie.  Podał mi serek waniliowy ze spółdzielni, ponaglił konia i odjechał.
Błškałam się jeszcze ze dwie godziny po Hektarach, zaglšdałam do rynien i w kępy wikliny. W końcu zmarznięta poszłam do domu. Ojciec wrócił z pracy, siedział na wersalce, moczył zziębnięte nogi w ciepłej wodzie z solš i strugał spławik z pianki polimerowej. Po cichu, tak aby mnie nie zauważył, wdrapałam się po drabinie na strych, zakopałam się w sianie i próbowałam znaleć jaki lad po Czarnym: strzęp sierci, piórko, skorupkę jajka.
 Co tam robisz na górze w taki zišb?!  zawołał ojciec,
 Czekam na Czarnego, tato. Nie ma go już trzy dni.
 Zła, bo zamarzniesz. Chcesz, to upieczemy kartofle w popielniku.
 Nie zejdę, dopóki Czarny nie wróci.
 No zła. Wiem, co się z nim stało.
Zbiegłam po drabinie tak szybko, jakbym z niej sfruwała. Całe szczęcie, że o najniższe szczeble oparty był worek owsa, bo spadajšc, wybiłabym sobie ostatnie mleczaki. Usiadłam w kšcie przy choince i czekajšc na wiadomoci o Czarnym, miętoliłam z nerwów podeschnięte wierkowe igiełki, ale ojciec milczał. Domalował ostatni jaskrawożółty pasek na spławiku, odłożył go na Trybunę Ludu przy piecu i usiadł naprzeciwko mnie.
 No... jak by ci tu....  zaczšł.  Trzy dni temu Czarny chciał wycišgnšć łeb ryby z pułapki na piżmaka i utopił się w stawie  wyrecytował jednym tchem i spojrzał na mnie zaniepokojony.
Położyłam się na wersalce i odwróciłam do słomianki. Przez następny tydzień do nikogo się nie odzywałam, tylko szeptałam co do siebie. Niby nie było w tym nic dziwnego, bo wszyscy w domu co szeptali albo piewali pod nosem. Na przykład babcia nad stolnicš przy drobieniu klusek na zacierkę powtarzała Litanię loretańskš; Matko Jakatam, Matko Jakatam szeptały za niš ciany i szklana kura na jajka; Matko Jakatam, Matko Jakatam powtarzały makatki, lustra, wystajšce sprężyny z wersalki ustawionej na czterech brzozowych kołkach; ojciec nucił piosenki Presleya i więzienne ballady, jak Czarny chleb, czarna kawa, improwizujšc na liciu lipy albo na bandżo; mama piewała Siadła pszczółka na jabłoni ale tylko wtedy, kiedy była zdenerwowana; dziadek zaczynał wydobywać rano kamień wapienny w kamionce od zakazanej piosenki Pierwszego wrzenia Hitler zuchwały wiat zawojować obiecał cały Ale gdy ja gadałam lub piewałam do siebie, wszyscy zerkali na mnie zdziwieni, a mama podawała mi na łyżeczce coraz więcej kropli milocardinu.
W drugi tydzień ferii siedziałam przy oknie i podlewałam pelargonie ostudzonym wywarem z mięty. Bolał mnie brzuch, bo w tajemnicy przed rodzicami i z tęsknoty za Czarnym zjadłam płaty wapna ze ciany i frędzle z narzuty.
Od mojego ciepłego oddechu między kryształowymi paprociami szronu na szybie powstała szparka. Wyglšdałam przez niš na podwórko. Po godzinie zaskrzypiała furtka. Usłyszałam głosy przyjaciół z klasy  Justyna i Wielki Witek zagadywali mamę, która wysypywała po...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin