Prilepin Zachar - SAŃKA.rtf

(2118 KB) Pobierz

Prilepin Zachar

SAŃKA

 

Nie wpuścili ich na trybunę.

Sasza spoglądał pod nogi: oczy zmęczyły się patrzeniem na czerwone płachty i szare mundury.

Czerwone migało blisko, dotykało twarzy, czasem zalaty­ wało zleżałą tkaniną.

Szare stało za barierkami. Poborowi - identyczni, niewysocy, zakurzeni, ociężale ściskający długie pałki. Milicjanci z na­ piętymi, sinymi ze zdenerwowania twarzami. Niezbędny dla dopełnienia całości oficer wyzywająco spogląda w tłum. Jego bezczelne dłonie - na górnym szczeblu barierki oddzielającej demonstrantów od stróżów porządku i całego miasta.

Kilku wąsatych podpułkowników - obfite brzuchy pod kurt­ kami. Gdzieś jeszcze powinien być pułkownik, najważniejszy

i              najodważniejszy.

Sasza za każdym razem próbował zgadnąć, kim będzie głów­ ny porządkowy mityngu opozycji. Czasem był to suchotnik

o              ascetycznej twarzy, ze wstrętem popędzający otyłych pod­ pułkowników. Czasem sam był jak podpułkownicy, tylko jesz­ cze większy, jeszcze cięższy, a przy tym bardziej żwawy, bar­ dziej energiczny, z szerokim uśmiechem, który często gościł na jego twarzy, i mocnymi zębami. Zdarzał się jeszcze trzeci

V A

typ - całkiem malutki, niczym grzyb, ale błyskawicznie prze­ mieszczający się na zwinnych nóżkach za szeregami milicji.

Jak dotąd Sasza nie zauważył ani jednego właściciela pułkownikowskich gwiazdek.

Nieco dalej, za ogrodzeniem, warczały i trąbiły samocho­ dy, bezustannie kołysały się ciężkie drzwi do metra, kłębili się zakurzeni bezdomni, ze skupieniem oglądający szyjki butelek. Człowiek z Kaukazu pił lemoniadę, obserwując demonstra­ cję zza pleców milicjantów. Sasza przypadkiem napotkał jego wzrok. Kaukaziec odwrócił się i odszedł.

Sasza zauważył stojące tuż za ogrodzeniem autobusy ozna­ czone emblematem przedstawiającym zwierza z ogromnymi zębami. Okna autobusów były zasłonięte, firanki poruszały się od czasu do czasu. W środku ktoś siedział. Czekał, by wyjść, wybiec, ściskając w twardej pięści krótką gumową pałkę, roz­ glądając się, kogo by tu uderzyć - ze złością, z rozmachem,

i              powalić na ziemię.

-              Widzisz? - zapytał Saszę Wieńka, niewyspany, skacowany, z oczami rozpływającymi się jak rozgotowane pierogi.

Sasza kiwnął głową.

Nadzieja na to, że na demonstrację nie przybędzie specnaz1, była niewielka i nie ziściła się.

Wieńka szczerzył zęby w uśmiechu, jakby z autobusu miały zaraz wylecieć biesy w ciężkich hełmach.

Sasza ruszył bez celu w tłum, który zagnano za ogro­ dzenie.

Zebrali nas jak zadżumionych..

Bariery zestawiono z dwumetrowych sekcji, wzdłuż których, w równych odstępach, stali mundurowi.

Wieńka poszedł za Saszą. Ich kolumna znajdowała się po drugiej stronie placu i już było słychać czysty głos Jany ustawiającej chłopaków i dziewczyny w szeregach.

Większość ludzi, na których Sasza spoglądał i których trącał, przechodząc, wyglądała brzydko i biednie. Prawie wszyscy byli nieprzyjemnie i wyraźnie starzy.

Zachowywali się tak, jakby byli skazani na zagładę, jakby przyszli tu ostatkiem sił i chcieli tu umrzeć. Do piersi przy­ ciskali portrety wodzów, a wodzowie na obrazach byli za­ uważalnie młodsi od większości zebranych. Migała łagodnie uśmiechnięta twarz Lenina, powiększony obrazek, który Sasza pamiętał ż elementarza. Na podrygujących, starczych rękach płynął spokojnie wizerunek następcy Iljicza. Następca był w czapce i pagonach generalissimusa.

Wciskano im gazety wydrukowane na cienkim papierze. Sasza odmawiał, Wienia odgryzał się wesoło.

Całe to wydarzenie jak zwykle wywoływało mieszaninę żalu i tęsknoty.

Dwa, trzy razy do roku kilkaset, może nawet kilka tysięcy ludzi zbierało się na tym placu, trwając w jakiejś niewyjaśnio­ nej pewności, że ich żałosne zgromadzenie przyczyni się do upadku znienawidzonej władzy.

Przez te lata, które minęły od burżuazyjnego przewro­ tu, demonstranci ostatecznie się zestarzeli i nikogo już nie przerażali.

Cztery lata temu były oficer i - co godne uwagi - filozof, mądrala, oryginał, Kostienko, po raz pierwszy przyprowadził na plac tłum zuchwałych, złych młodzieńców, niezupełnie pewnych, co robią wśród czerwonych starców i czerwonych sztandarów.

Przez te kilka lat dzieciaki podrosły i stały się znane dzięki swym brawurowym akcjom i głośnym zadymom.

Obecnie w partii Kostienki zebrało się tylu zawadiackich chuliganów, że postanowiono opasać wiec żelaznymi barier­ kami. Żeby nie wychlusnęło...

7

. ... L - >              U              / . jfcj

, i

Krzepcy staruszkowie, których mijali Sasza i Wienia, spo­ glądali na nich z zainteresowaniem, nadzieją i lekkim powąt­ piewaniem.

Na trybunie dostojnie przytupywał deputowany patriotycz­ nej frakcji parlamentarnej. Z daleka było widać jego różową, gładką twarz dobrze odżywionego człowieka, tak różną od twarzy tych, którzy stali obok - szarych i niespokojnych.

Deputowany był w czarnym, drogim palcie. Zdjął baranią czapkę i stał przed ludem z odkrytą głową. Ktoś z czeladzi, tłoczącej się za deputowanym, trzymał tę czapkę w ręku.

Pod trybuną rozwieszono transparenty z niedorzecznymi hasłami, które nikogo nie mogłyby pobudzić do czynu.

Sasza czytał, marszcząc brwi.

Nie pozwolili im wystąpić, tłumacząc się brakiem czasu,

i              uprzejmie poprosili, żeby nie blokowali schodów prowa­ dzących na trybunę. Sasza stał na przedostatnim stopniu

i              patrzył w górę na organizatora. Ten ostentacyjnie udawał, że jest niezwykle zajęty:

-              Chłopaki, dobra, następnym razem.

-              A co tam z Kostienką? - już schodząc, Sasza usłyszał baso­ wy, wyraźny głos deputowanego, który zauważył na ręce Saszy czerwoną opaskę z agresywną symboliką i zadał to pytanie stojącemu nieopodal organizatorowi, który z ulgą odwrócił się od rozmówcy.

-              Siedzi - padła odpowiedź, w głosie organizatora dźwię­ czała nutka złośliwości, która zniknęła jednak w mgnieniu oka, gdy deputowany zabasował z rozdrażnieniem:

-              Wiem, że siedzi.

-              Mówią, że dostanie piętnaście lat - pospiesznie, poważnie

i              już z troską o los Kostienki dopowiedział organizator.

Przez kilka chwil Sasza stał bez ruchu na stopniach wąskich schodów, zupełnie otwarcie podsłuchując. Stopień niżej cze­ kała starsza kobieta, która wchodziła na trybunę.

-              No, zejdziesz czy nie? - zapytała nieuprzejmie.

Sasza zeskoczył ze schodów na asfalt.

-              Na dole sobie pokrzyczycie - rzuciła w ślad za odchodzą­ cym. - Za wcześnie wam na trybuny...

Wieńka, który czekał na Saszę pod trybuną, domyślił się wszystkiego i o nic nie pytał. Chyba było mu obojętne, czy puszczą ich na górę, czy nie.

W kieszeniach Wieni przesypywało się kilkadziesiąt petard. Czasem wyciągał jedną i przyglądał się jej z bliska, prawie jakby nie wiedział ćo to.

-              Masz ognia? - zapytał Saszkę.

-              Mówiłem ci...

-              Tak? - uśmiechnął się z zakłopotaniem Wienia. - A co mówiłeś?

Znów wyszli z tłumu i podeszli do swojej, już sformowanej kolumny.

Jana, czarnowłosa, w krótkiej, gustownej kurteczce z kap­ turem i rękawami wykończonymi futrem, chodziła wzdłuż szeregów, wykrzykując rozkazy. Miała niebieskie dżinsy, lekko rozdarte u dołu, wyglądała czarująco.

Sasza wiedział, że była kochanką Kostienki.

Tak, Kostienko siedział w więzieniu, pod śledztwem. Zgar­ nęli go za zakup broni, ledwie kilku automatów, a oni - jego sfora, jego trzoda, jego wataha - stali w nerwowych szeregach; na twarzach czarne opaski, czoła spocone, oczy oszalałe.

Niepojęci, dziwni młodzi ludzie, wyłuskani po jednym z ca­ łego kraju, połączeni nie wiadomo czym, jakimś znakiem, piętnem, którym naznaczono ich przy narodzinach.

9

MMMMMI 'W A. I              k *

Gdzieś tu był Matwiej, kierujący partią podczas nieobec­ ności Kostienki. Ale dziś nie stał w kolumnie, obserwował z boku.

Jana podniosła megafon do ust i machnęła ręką.

Jej głos w mgnieniu oka rozpuścił się w krzyku, pozostała dźwięcząca pierwsza litera.

Sasza stał jeszcze poza szykiem, szukając swojego miejsca, ale jego młoda paszcza już była rozdziawiona we wrzasku. Kątem oka widział gołębie, rozbiegające się w przerażeniu po asfalcie, szarpiącego się nerwowo oficera, stojących za ogrodzeniem po­ borowych, chwytających pałki ociężałymi rękoma. Sasza krzy­ czał razem ze wszystkimi i j ego oczy napełniały się tą niezbędną dla krzyku pustką, która przez wszystkie wieki poprzedzała atak Było ich siedmiuset i krzyczeli jedno słowo: „Rewolucja”.

-              Tiszyn! - machnęli mu ręką. - Chodź tu!

Sasza stanął w pierwszym rzędzie, na skraju, z lewej, razem z Wienią, którego skacowane oczy, jeszcze niedawno podob­ ne do rozgotowanych pierogów, zrobiły się czerwone, prawie przypalone, jakby ktoś położył je na rozgrzanej patelni.

-              Idź stąd, babciu! - śmiał się Wienia.

Koło szeregu stała jakaś staruszka i kiedy szyk zamilkł na chwilę, Sasza usłyszał jej głos. Widocznie już nie pierwszy raź powtarzała jedno i to samo:

-              Durnie! Prowokatorzy! Wasz Kostienko specjalnie po­ szedł do więzienia, dla sławy! Żydzi was tu ściągnęli!

Jana - czarniawa, z twarzą jasną i otwartą jak otwarte zła­ manie - przeszła obok, nie zwracając na nią uwagi.

-              Potępiona! - wykrzyknęła jej w twarz staruszka, ale Jana minęła ją całkiem obojętnie.

Babcia przeczesała szyk świdrującymi oczkami i znalazła Saszę.

i              Żydzi was tu ściągnęli - powtórzyła jeszcze raz. - Ty Ży­ dzie! Żydzie i esesmanie.

Ci, którzy stali z tyłu, delikatnie popchnęli Saszę; szyk ruszył.

-              Re-wo-lu-cja! i drżało i wibrowało na całym placu, zagłu­ szając bas na trybunie, rozmowy milicjantów przez radiostacje, głosy innych demonstrantów.

-              Sojusz stwórców! Koledzy! - wołali do nich z trybu­ ny. - Nie przyszliście tutaj krzyczeć! Zachowujcie się odpo­ wiednio. ..

Szyk, machając czerwono-czarnymi chorągwiami, ruszył w kierunku ogrodzenia pod trybuną. Nieustanny krzyk wi­ siał w powietrzu, szczelnie napełniając nudnym bólem mał­ żowiny uszne.

-              Prezydenta! - wykrzykiwała dźwięcznie Jana.

-              Topić w Wołdze! - odpowiadało siedemset gardeł.

-              Gubernatora!

-              Topić w Wołdze!

-              Zróbcie coś, niech ktoś coś zrobi, panowie... - wzywał bezradnie mówca z trybuny i to „panowie”, tak całkiem nie na miejscu, dotarło do Saszy i nawet skłoniłoby go do uśmiechu, gdyby nie krzyczał ochryple, nieustannie, do chłodu w zębach:

-              Nienawidzimy rządu!

Wszystko wokoło weszło w rytm tego krzyku, od krzyku huśtały się drzwi do metra, w takt krzyku ruszały się szare mundury, syczały radiostacje, wyły syreny.

-              Miłość i wojna! Miłość i wojna!

-              Miłość i miłość - przekręcił Sasza, zobaczywszy jeszcze raz Janę, która gwałtownie odwróciła się przed pierwszym szeregiem, kaptur jej kurtki wzleciał i opadł.

Jak słodko pachnie ten kaptur, w środku... jej głową...” - pomyślał Sasza i od razu zapomniał o tym, co mignęło przy­ padkowo.

. .jak tulskim piernikiem...” - ta myśl wypadła skądś jesz­ cze w ślad za poprzednią, a Sasza nawet nie rozumiał, o czym pomyślał i czemu.

-              Zrywacie demonstrację! - krzyczała jakaś kobieta, pró­ bując chwycić Janę za rękaw. Widocznie przybiegła tutaj z trybuny.

-              Sojusz! - wołała do pierwszego szeregu, próbując zajrzeć ludziom w oczy. - Przecież nazywacie się Sojusz Stwórców! Co stwarzacie? Stwarzacie niezgodę!

-              Wiecować tu przyszłaś? Do tej zagrody? - zapytała Jana, gwałtownie odejmując megafon od ust. - To wiecuj sobie. My zaraz pójdziemy.

Stali tuż przy ogrodzeniu i Sasza widział rozbiegane oczy milicjantów i oficera, który krzyczał coś do radiostacji.

-              Tak! - wrzeszczał. - Niech specnaz podchodzi. Ci, kurwa, esesmani tu lezą.

-              To my, maniacy! Zaraz wam pokażemy! - wydzierali się gorliwie, zgodnie, chórem, tupiąc i machając flagami.

Wieńka odwrócił się plecami do milicjantów i ogrodzenia. Szybko rozdał petardy.

-              Zapalaj!

Trybuna umilkła, wszyscy patrzyli na wrzeszczący dźwięcz­ nie szyk.

Kilka petard huknęło równocześnie, jakby w milicję poleciał ładunek, wybuchło koło oficera, który ze strachu rzucił się na ziemię, i zadymiło mgliście.

Sasza zobaczył, jak jakiś zdezorientowany milicjant od­ wrócił się i pobiegł nie wiadomo dokąd, jedynie jego czapka potoczyła się z powrotem.

-              Re-wo-lu-cja! - rozlegało się już na granicy histerii, szyk tupał zgodnie tenisówkami i glanami.

Błysnęło kilka wystrzałów.

Sasza już chwycił za barierkę i ciągnął ją do siebie. Z drugiej strony kurczowo trzymali pręty oszalali milicjanci.

Zza ich pleców oficer wymachiwał pałką, próbując trafić Saszę w głowę.

Sasza kombinował, to puszczał ogrodzenie, to znów chwytał je tak ostrożnie, jakby go parzyło.

Oficer przerzucił pałkę do drugiej ręki, złożył się i przy­ walił Wieńce z boku. Na policzku w jednej chwili pojawił się opuchnięty, szkarłatny siniec.

-              Drzewce! - krzyknął Wienia, obracając się z diabelskim uśmiechem. - Dajcie drzewce!

Podali mu flagę. Wienia szarpnięciem zerwał materiał i od razu mocno walnął oficera kijem. Ten, zaabsorbowany sztur­ chaniem kogoś w twarz gnącą się pałką, nie zauważył ude­ rzenia.

Czapka zsunęła mu się na potylicę, krew pociekła od razu równym strumyczkiem przez środek czoła i u nasady nosa rozeszła się koroną po brwiach, policzkach i oczodołach.

Oficer patrzył w górę, wywróciwszy ogłupiałe oczy, jakby próbował zobaczyć ranę.

Na ramieniu Saszki, niczym kopia, spoczęło jeszcze jed­ no drzewce, flaga zwisała smętnie. Kątem oka zobaczył inne sztandary skierowane ostrzami w milicjantów i poborowych przytrzymujących barierę.

Z tyłu naparli na Saszę jeszcze raz, tak mocno, że poleciał do przodu. Padając, wsparł się rękami o pierś przerażonego poborowego, który uniósł poziomo pałkę i mrugał nerwowo, nie umiejąc albo bojąc się nią zamachnąć.

Sasza utrzymał się na nogach, odepchnął poborowego i zła­ pawszy za sekcję barierki, której już nikt nie trzymał, podniósł ją do góry, nad głowę.

Wrzeszcząc nieustannie, wataha wyrwała się z zagrody. Mi­ licjanci odbiegli i patrzyli na biegnących z niezdecydowaniem. Odprowadzili oficera z rozbitą głową do radiowozu.

-              Ludzie, błagam was! - krzyczał ktoś na trybunie.

Gdzieś z boku nadbiegali omonowcy2, olbrzymie chłopaki

w panterkach.

Trzech... - szybko policzył Sasza. - Na razie tylko trzech”. Omal nie wyrywając sobie rąk ze stawów, rzucił barierkę w ich stronę. Zagrzechotała na asfalcie, nie dosięgła bieg­ nących. Widział, że omonowcy zatrzymali się i coś krzyczą, ale słów nie rozróżnił. Znów ruszyli na niego i wtedy Sasza chwycił jeszcze jedną barierkę.

Barierka przewróciła jednego z omonowców, padł krzywo pod żelazem, które się na niego zwaliło. Dwóch pozostałych zaczęło go uwalniać.

-              Zachowajmy spokój! - wykrzykiwali z trybuny. - Wiec trwa!

Chłopaki rzucili się do przodu, w dół alei. Milicja stała bezsilna, niczym warta honorowa przepuszczająca do miasta młodą, wrzeszczącą ze szczęścia chmarę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin