Topolski Daniel - MUZUNGU - REPORTAŻE Z AFRYKI - SERIA NA OKOŁO ŚWIATA.rtf

(1040 KB) Pobierz

 

Topolski Daniel

MUZUNGU

REPORTAŻE Z AFRYKI

SERIA NA OKOŁO ŚWIATA

 

 

PROLOG

Do brzegów Wielkiego Kontynentu Afrykańskiego przywiódł mnie nieco­dzienny przypadek. Oto w Egipcie na Boże Narodzenie 1970 roku wznawiano regaty. Odczułem wówczas nieodpartą pokusę zapuszczenia się w głąb lądu. Tylko cymbał nie skorzystałby z okazji podróży Nilem, mając w kieszeni dar­mowy bilet do Kairu. Dzięki pewnej pomysłowości i niezliczonym kombinacjom zdołałem wygospodarować dziesięć tygodni na podróż przez Sudan do Etiopii, nim odwołano mnie do BBC i udzielono ostrej nagany za nie usprawiedliwioną nieobec­ność. (Opowiadam o tej krótkiej podróży w rozdziale trzecim, wiąże się ona bowiem z częścią kontynentu, którą tam opisuję. W tym wypadku wolałem zasto­sować porządek geograficzny niż ściśle chronologiczny).

W dziesięć miesięcy później, po całkowitym i ostatecznym wyzwoleniu się z wszelkich obowiązków, znów byłem gotów wyruszyć. Ogólnie rzecz biorąc, plano­wałem podróż w górę Nilu zygzakowatym szlakiem wiodącym na południe ku Wodospadowi Wiktorii, gdzie miałem podjąć decyzję, czy skierować się na zachód ku Nigerii, czy na wschód w stronę oceanu, za którym leżały Indie. Szukdjąc jakiegoś usprawiedliwienia dla swego ryzykanckiego przedsięwzięcia, zaproponowałem londyńskim agencjom serwis fotograficzny. Zdjęcia miałem wysyłać w miarę postępów podróży. W sumie jednak ruszałem w drogę bez wiel­kiego rozgłosu i przygotowań, a także z nikłym bagażem.

Jak miliony przede mną czytałem książki o Afryce, oglądałem filmy, rozma­wiałem z podróżnikami, którzy stamtąd wrócili, i... marzyłem. W mojej wyobra­źni Afryka jawiła się jako kontynent tajemniczy, groźny i pełen niespodzianek. Nareszcie miałem go poznać. Jakkolwiek wiele już podróżowałem po Bliskim Wschodzie, Ameryce i Chinach, po raz pierwszy wyruszałem zupełnie sam. Byłem zdecydowany zbliżyć się ku naturalnym warunkom życia mieszkańców Afryki. Aby uniknąć sprzeniewierzenia się tej decyzji, by stawić opór pokusie ucieczki iv luksus hotelowej nocy czy pokusie podróży samolotem (która skróciłaby mi drogę), ograniczyłem swój budżet do 6 funtów tygodniowo. Ponadto odłożyłem 40 funtów na czarną godzinę.

Książka ta stanowi zapis pogmatwanych wrażeń i doświadczeń współczesnego wędrowca — białego, który zdany na okoliczności, wykorzystując każdą okazję, przemierzał zmieniającą się w oczach Afrykę i który — przyznaję — patrzył na wszystko z subiektywnego punktu widzenia. Jest to spojrzenie jednostki — a jednostką tą Jestem ja sam — na grę świateł i cieni, na Afrykę lat siedemdziesiątych.

I.              REGATY NA NILU

Muchy. Ohydne roje brudnych much. Cuchnące koce wypchane zapasami żywności; garnkami, patelniami, zwojami tkanin, wszystkim tym, co otrzy­mano w zamian za wielbłądy. Powracający sudańscy handlarze szczelnie wypełnili pokład, niemal spychając mnie w jezioro. Mój najbliższy sąsiad właś­nie zamierzał splunąć — ledwie zdołałem się uchylić. Dałem mu pełną garść tabletek, by ulżyć jego dolegliwościom; złagodzić ból żołądka, płuc, rąk, nóg, głowy.

Zatłoczony parowiec był jedynym łącznikiem między Tamą Asuańską i granicą Egiptu z Sudanem, biegnącą trzysta mil dalej wzdłuż górnego krańca Jeziora Nasera. Po przejawach wylewnej gościnności, która otaczała nas w czasie regat Oxfordu i Cambridge na Nilu, czekał mnie brutalny powrót na ziemię.

Same regaty stanowiły dość dziwaczny początek wyprawy. Wkraczałem w Nowy Rok jako muzungu (w języku suahili znaczy to „cudzoziemiec“ lub „biały“). Czekało mnie dziesięć miesięcy niczym nie skrępowanej wolności i przygód, a cały mój majątek, ciasno zwinięty i ukryty w pasie, który nosiłem na gołe ciało, wynosił zaledwie 280 funtów. Najpierw jednak miałem odegrać rolę wedety regat na Nilu. Rozpieszczano mnie jako gościa, hołubiono jako turystę, a jako trener załogi OxfOrdu drugi rok z rzędu stałem się bohaterem wywia­dów i obiektem zainteresowania fotoreporterów. Obok załóg Oxfordu i Cam­bridge przybyły załogi Harvardu i Yale. Wszystkich nas umieszczono w najlepszych hotelach — w Kairze był to „Shepheards“, w Luksorze „Winter Pałace“.

W czasie regat w roku 1970 łodzie Oxfordu i Cambridge wyraźnie zdystan­sowały Egipcjan już w pierwszym z dwóch etapów z metą w Luksorze. Trzy dni później, w przeddzień regat kairskich, zostaliśmy zaproszeni przez naszych rywali na kolację połączoną z pokazami tańca brzucha — dopiero około pół do drugiej w nocy zorientowałem się, że nikt z obecnych nie jest członkiem egip­skiej załogi i że zostaliśmy zręcznie i skutecznie wystrychnięci na dudka.

Następnego dnia dwie niemrawe załogi brytyjskie, mocno sfatygowane po

trzech dniach ucztowań, wgramonty się na łodzie, by bezapelacyjnie ulec zało­dze policji kairskiej. Cóż... fortuna kołem się toczy.

Teraz, w roku 1971, Egipcjanie wystąpili równie uroczyście jak zawsze, a Luksor uczcił święto defiladą orkiestr i pochodem dziewcząt w strojach dziewic starożytnego Egiptu. Pod potężnym kamiennym posągiem Ramzesa II, we­wnątrz olbrzymich, wspartych na kolumnach sal, zadziwiali nas akrobaci i tan­cerze, olśniewali zapaśnicy. Wciąż deptały nam po piętach bandy małych, bezczelnych smarkaczy, ukradkiem proponujących czamorynkowe transakcje.

              Dobrze płacę: jeden pięćdziesiąt pięć za funta.

              Odczep się.

              Okay., okay, ostatnie słowo: jeden sześćdziesiąt.

              Też coś; w Kairze dają jeden osiemdziesiąt pięć.

|— Nie, nie, odpada. Ile wymieniasz? Szybko, szybko, bardzo niebez­piecznie.

Gdy nadchodził policjant, nagabywanie stawało się mniej natarczywe. Wreszcie i tak człowiek stwierdzał, że pieniądze wymieniono mu po kursie jeden czterdzieści za funta. W chwilę później cała procedura zaczynała się od nowa, tyle że z kim innym. Wniosek: rzadko wygrywasz, często tracisz. Każdy dzień wypełniały przyjęcia, zwiedzanie świątyń, wyprawy na bazar, oglądanie mumii oraz pokazy udręczających złudną nadzieją tańców brzucha (oczywiście to mnie właśnie wyciągano z widowni, bym niezgrabnie podrygiwał Wśród tancerek).

W cieniu kolumn zorganizowano dla nas olśniewające popisy francuskiej grupy transwestytów — chłopcy o silikonowych biustach wdzięczyli się i puszyli, wywołując, prawdę powiedziawszy, raczej zdziwienie niż zachwyt przybyłych tu Egipcjan. Widowiska z udziałem nagich kobiet są zakazane, ale czyż męską widownię mogą poruszyć nagie piersi pięknych chłopców? Nasz udział w uroczystościach sprowadzał się do tradycyjnych ćwiczeń gimnasty­cznych przed wielotysięcznym audytorium Beduinów; na zakończenie odby­liśmy wyścig łodziami między świątynią Karnaku i Doliną Królów.

Po zamknięciu regat, jeszcze nim wyruszyłem w górę Nilu do Wodospadu Wiktorii, zapragnąłem do syta nałykać się Kairu. Wierny narzuconej sobie roli zawodowego fotografa, starałem się zrobić zdjęcia kilku ważniejszym osobi­stościom: szefowi propagandowych audycji w języku hebrajskim — pani Sadat, dowódcy armii, głównemu rabinowi. Myślałem, że uda mi się nawet ściągnąć Mohammeda Heykala, niegdyś naczelnego „Al Ahram“, najlepszej z gazet Bliskiego Wschodu. Ale ugrzeczniona atmosfera oficjalnych, świetnie zorganizowanych yawodów sportowych szybko wyparowała, ustępując miejsca chaosowi. Nic dziwnego, że wkrótce miałem dość Kairu.

Na każdym kroku czaiła się niemożność. Ach, ta wojna! — w ten sposób

i i . HPŚgjfil! MMMI

r : i. ;■ fc ¡i / M . I 1 i n

usprawiedliwiano wszystko: brak inicjatywy, unikanie odpowiedzialności, wszelkie nic zaplanowane i całkiem bezsensowne utrudnienia. Kontakty z najwyżej postawionymi osobistościami w kraju nic nie dawały: „Nie otrzyma­liśmy jeszcze zezwolenia. Prosimy o cierpliwość. To nie leży w naszych kompe­tencjach“. M. Samir Raouff, podsekretarz w Ministerstwie Turystyki, pro­tegował mnie u ministra informacji i ministra ds. radia, którzy mi doradzali, bym zwrócił się jeszcze gdzie indziej — do pani Amin, uroczej, lecz bezradnej, oraz do wicepremiera. Trwało to dwa tygodnie, aż wreszcie, głęboko zawie­dziony. opuściłem Kair, by wyruszyć w górne rejony Nilu.

Przez następne miesiące nie mogłem otrząsnąć się z zawodu, jaki sprawiło mi to miasto. Porównania Kairu z resztą Afryki wypadają na jego niekorzyść. Nasuwają jednak wspomnienie pewnej pięknej studentki imieniem Shahna, która wyraźnie lubowała się w argumentach i perswazjach, jakich musiał uży­wać pożądający jej wioślarz, by wreszcie zdobyć oporną kusicielkę. Ileż gier, jakież wybiegi... A gdy w końcu rzecz się dokonała, następował popis wyrzu­tów sumienia i żalów. Po czym, następnego dnia, wszystko zaczynało się od początku.

              Nie mogą nas razem widzieć.

              Więc przyjdź do mnie.

              Zadzwonię jutro rano.

Dzwoniła w południe. Stracony ranek.

              Nie mogłam zatelefonować. Byłam potrzebna matce... ale jutro.

              Dobra, jutro rano.

Niespodziewanie przychodziła.

              Muszę wyjść za dwadzieścia minut, koleżanka czeka.

              Słuchaj, co ty wyrabiasz?

              Nic nie wyrabiam.

Spór trwał przez godzinę.

              Chciałabym... ale nie teraz... mam okres.

Następna godzina odpychania i przyciągania. Wreszcie, rozdrażnieni i do­prowadzeni do rozpaczy szliśmy do łóżka. Nie było żadnej przyjaciółki. Nie miała okresu. Zwykła gra w ciuciubabkę.

A potem, po uniesieniach orgazmu, chwila spokoju, łagodne ciepło spełnie­nia. I nagle:

              Nie powinniśmy tego robić... Każdy pozna... Co powiem matce? Muszę już iść. Zadzwonię jutro.

Po czym, niezmiennie, dzwoniła następnego dnia i wszystko zaczynało się od nowa.

Z tą demonstracyjną wstydliwością spotykałem się niemal we wszystkich

krajach muzułmańskich. Dziewczęta marzą o emancypacji, odgrywając jed­

nakże role, których, jak sądzą, wymaga zachodnioeuropejski sposób bycia.

W rezultacie, niezdolne do czerpania zwykłych doznań — a dostarcza ich miłość fizyczna — cierpią, odczuwając mieszaninę winy i pożądania. Chcą spełnienia swych pragnień. Chcą być nowoczesne. Ale jednocześnie pragną wyjść za bogatego Egipcjanina, a ten, zgodnie z obyczajem, może poślubić tylko dziewicę. Co więc robić? Beznamiętnie kopulują, potem poddają się za­biegowi zszywania pochwy, gdy zaś przychodzi noc poślubna, krwawią ku zado­woleniu konserwatywnie usposobionych małżonków. Lekarze miejscy robią wspaniałe interesy wyposażając blisko dwieście kandydatek tygodniowo w sztuczne błony dziewicze. Oczywiście istnieje alternatywa. — A od czego jest tyłek? — zapytała pewna dobrze urodzona dziewczyna z Iranu, która spędziła większość swego młodego życia w samolotach między Teheranem, Londynem, Paryżem a Nowym Jorkiem. To smutna, żenująca sytuacja. Wiele młodych Arabek z średnio zamożnych warstw pada ofiarą przemian zachodzących w muzułmańskim świecie. Świat ten próbuje dostosować zachodnie obyczaje i wartości do surowych, tradycyjnych zasad moralnych. Kobiety są niepewne swojej roli w obecnych warunkach, podobnie zresztą jak i mężczyźni. Stare poglądy niełatwo łączą się z nowymi.

W wielkich miastach wielu państw Bliskiego Wschodu można spotkać zakwefione kobiety obok dziewcząt bez biustonoszy, w mini-spódniczkach lub spodniach. Nawet w obrębie jednej rodziny sposób ubierania się bywa krań­cowo różny. Zachodnie obyczaje i moralność są narzucane ludziom z krajów rozwijających się przez prasę, filmy, turystów, a czasem przez bezpośrednie doświadczenie. Toteż nie wszystkie moje randki były równie nieudane jak te z Shahną. Na przykład Anya — chłodna, elegancka, pewna siebie, lekceważąca opinię. Kilka lat w Europie zliberalizowało jej światopogląd. Wytworna, ary­stokratyczna, egipska piękność musiała zdobyć się na nie byle jaki akt odwagi, by ukradkiem przeniknąć na dwunaste piętro hotelu „Shepheards“ i tam wejść do mojego łóżka. Musieliśmy kryć się przed sprzątaczkami, skradać się za chłopcem hotelowym, unikać windziarza, błagać o dyskrecję chichoczące pokojówki. Farsowa sytuacja.

A równocześnie trwał maraton wykwintnych przyjęć urządzanych przez powracającą do Kairu elitę („... tak haniebnie potraktowaną przez Nasera, mój drogi“). Znów byli w świetnej formie: „Kochanie, wieki cię nie widziałem... mais comme tu as grossi!“ Nie trzeba dodawać, że to młodsza, najnowsza generacja jest najbardziej dumna ze swego pochodzenia. Woli też posługiwać się językiem ojczystym — arabskim.

Z przykrością słuchaliśmy dobrotliwego Egipcjanina w średnim wieku, który, by się nam przypodobać, miotał obelgi pod adresem współrodaków, głośno ubolewając, że nie jest białym, jak Anglicy.

7

MMMM i ęm w vv v, *\ \ \ hm

k i . /              J k yl              J | i

| *j';Ł | i j              / i I

              Tak mi wstyd za tę opieszałość, za te omyłki, za tę nieporadność... Ale cóż, jesteśmy tylko głupimi, niewykształconymi Egipcjaninami.

Przez całe dni słuchał, jak załogi Oxfordu i Cambridge drwiąco wyrażały się

o              tubylcach. Był przeświadczony, żejego samoupokorzenie sprawi nam przyje­mność. Pragnął się z nami zaprzyjaźnić. I nie musiał o to zabiegać. Ale nie dlatego, że odżegnał się od rodaków. W gruncie rzeczy,, mimo wszystkich cynicznych żartów, wioślarze byli głęboko wzruszeni gościnnością i serde­cznością. jakich doznali ze strony gospodarzy.

Gdy rozmowy zeszły na Izrael, nabrałem przekonania, że jedynie zdaniem nielicznych nowa wojna lada dzień stanie się rzeczywistością.

              Sadat tylko tak mówi — twierdził żołnierz na przepustce. — Siedzę tygodniami na pustyni przy działku przeciwlotniczym. To nie ma sensu. Jesteśmy zbyt słabi, by prowadzić wojnę. Nie chcemy jej — Nagle wstał z miejsca, gdy jakiś podejrzany ponurak w ciemnych okularach dosiadł się do nas w sportowym klubie „Gezireh“ nad Nilem. W dwa miesiące później demonstracje studentów opowiadających się za wojną zaprzeczyły poglądom żołnierza. Odwiecznie niskie morale Egipcjan, defetyzm i skłonność do samo- oskarżeń, uległo zmianie. Opinię światową zaskoczyły nawet wątpliwe sukcesy Egiptu w czasie październikowej ofensywy.

Konflikt na Bliskim Wschodzie zdawał się mieć w przypadku obu stron silrie podłoże psychologiczne. Egipt pragnął, by traktowano go jako kraj godny szacunku i dojrzały — kraj ponoszący odpowiedzialność za swoje losy. Paź­dziernikowe zwycięstwo umożliwiło mu podjęcie rokowań z Izraelem w poczu­ciu większej pewności siebie i ze świadomością niejakich sukcesów. Tymczasem Izrael cierpi na patologiczny lęk przed całkowitym unicestwieniem. Lęk ten zrodziły tysiące lat prześladowań i rzezi — nie może więc dłużej ufać nawet prożydowskim niegdyś państwom, które nagle stały się neutralne z obawy przed embargiem nałożonym na ropę naftową. To oczywiste, że wzajemne zaufanie obu tych sąsiadujących ze sobą krajów jest jedynym czynnikiem, zdolnym uśmierzyć podejrzenia, tak po jednej, jak i drugiej stronie, nim uda się osiągnąć atmosferę zaufania.

W każdym razie objawy wojny wydawały się mniej widoczne niż poprzed­nio. Niebieska i zielona farba na szkle reflektorów samochodowych zaczynała już odpadać. Nocą jaśniały światła. W suku w Khan Khalili interes szedł pełną parą. Ale studia telewizyjne i muzea wciąż obłożone były workami z piaskiem.. Strzeżono mostów, a wejścia do wszystkich ważnych budynków zabezpieczał ceglany mur, paskudny i naprędce sklecony. Nieustannie krążyły pogłoski o wojnie, jednakże Kair pozostawał miastem ruchliwym, chaotycznym, rozwrze- szczanym i pełnym życia. Miastem brudnym, lecz zabawnym. Cwaniacy na straganach próbowali oszukiwać, a gdy to zauważyłeś — śmiali się w nos,

opuszczali cenę (wciąż żądając dwa razy za wiele), aż w końcu i tak nabijali cię w butelkę. Wszystko to odbywało się zawsze i odbywa do dziś w atmosferze ogólnej wesołości. Wszystko jest zabawą. Każdy turysta opowiada, jak prze­chytrzył naganiaczy. Jedna opowieść zaćmiewa drugą, aż w końcu okazuje się, że to oni wystrychnęli wszystkich na dudka. Handlarze mówią:

              Będziemy szczęśliwi, gdy Rosjanie odejdą. Póki tu są, nie ma handlu, nie ma żartów, nie ma forsy. Kiepski interes.

Lżą ponurych mieszkańców Europy Wschodniej za oszczędność i brak gotówki.

              Ale ci z Zachodu i Amerykanie... It is a pleasure to do business with you, mistah. (Z panem to można robić interesy).

Znałem już wrzawę bazaru.

              Mój brat mieć sklep — bardzo blisko, bardzo tanio. Dobry interes. Ty przyjaciel, ja ci pomóc. Chodź, siądziesz, pomówimy. Nie kupuj, tylko popatrz. Ja ci załatwię tanio. Mój ojciec mieć sklep za tym rogiem, tędy.

Traciłem głowę. Ale coś się zmieniło. Sześć lat temu, w drodze do Chin, podczas jednodniowego pobytu w Kairze podszedł do mnie mały chłopiec:

              Ej, psze pana, obciągnąć panu fleta?

Teraz się to nie zdarzało. Mali chłopcy nie handlują już swoimi tyłkami. Dzisiejsi turyści to nie wyposzczeni żołnierze alianccy z okresu kampanii pół- nocnoafrykańskiej i lat późniejszych. Współcześni Egipcjanie gorąco prote­stują przeciwko reputacji, jaką wówczas zyskali Arabowie.

              To wasi cholerni żołdacy zrobili z naszych uliczników kurwy. To oni przykleili do nas tę okropną opinię.

Można by wszakże spytać, jak muzułmanin w rozkwicie męskich sił radzi sobie przed ślubem bez kobiety. — A, to całkiem inna sprawa...

Zmieniło się również wiele innych rzeczy. Ale może najbardziej zmieniłem się ja sam. Spędziłem pewien wieczór wraz z Anyą w eleganckim domu kair- skiego architekta w Zamalek. Piękni ludzie: zblazowani, wyrafinowani, bywalcy najdroższych salonów kosmetycznych. Przybyła również para amery­kańskich aktorów z rzymskiego świata filmu — seksownych, egzaltowa­nych. Odbyliśmy całonocną rundę po klubach i restauracjach. Społeczna i kulturalna świadomość Anyi poszerzała się niemal na moich oczach. Ta dzie­wczyna miała stanowczość nowoczesnej kobiety — przy pozornym braku emo­cji jej inteligencja służyła obronie przed atakami znacznie mniej liberalnej społeczności muzułmańskiej, niepodatnej na wpływy Zachodu. Gdyby Anya ujawniła swą bystrość, naraziłaby się na zniewagi i potępienie. W ciągu najbliż­szych lat, gdy osłabną rygory obyczajowe wyrosłe z tradycji, a dziewczęta Bli­skiego Wschodu będą mogły zachowywać się swobodnie bez obaw wywołania

9

śfe . VVV A V \ V .

skandalu — wówczas, nie tłumiąc dłużej swej niezwykłej zmysłowości, roz­kwitną i staną w rzędzie kobiet najbardziej godnych pożądania.

Był to wieczór niezwykle udany dla wszystkich. W końcu jednak Anya musiała nas pożegnać i wrócić do domu. Ja natomiast zostałem, racząc się kolejno opium, marihuaną i haszyszem. Atmosfera stawała się coraz bardziej swobodna, a zarazem przesycona nerwowością. Wszyscy goście, którzy zostali do późna — sami mężczyźni — poukładali się na podłodze. Nagle, chyba bez powodu, ogarnęło mnie nieuchwytne poczucie paranoi. Byłem zającem zabłą­kanym w psiarni.

W Afryce narkotyki działają tak silnie, że nawet trawka ma moc LSD, zakłóca świadomość, wywołuje ataki straszliwego lęku i podejrzliwości. Telaz czekałem, aż psy rozerwą mnie na strzępy. Wyobraźnia podsuwała mi przeraź­liwe wizje — cofnąć się pod ścianę... zaraz mnie dopadną... muszę się wydo­stać... Z trudem stanąłem na nogi, wyjąkałem kilka słów pożegnania i w obłędnej panice wypadłem z pokoju, dziękując Bogu, że żyję. Dopiero gdy znalazłem się na świeżym powietrzu, zdałem sobie sprawę, jak komicznie musiało to wyglądać.

W parę dni później spotkałem ponownie ludzi poznanych tamtego wie­czoru. Zachowywali się tak, jak poprzednio. Wszystkie podejrzenia były bez­podstawne. Poprzysiągłem sobie wtedy, że skończę z trawką, chyba że znajdę się wśród starych przyjaciół w stanie pełnego psychicznego odprężenia.

Oczekiwanie na samotną wyprawę przez nieznany ląd, związana z nim niepewność i spadek odporności spowodowały, że każdy miejscowy narkotyk mógł wyzwolić gwałtowne poczucie zagrożenia, stany wręcz paranoidalne. Unikając narkotyków, unikałem również zasadzki autyzmu — podświado­mego dryfowania po powierzchni krajobrazu, utraty zdolności nawiązywania kontaktu z innymi; sytuacji, w której człowiek niczego nie dostrzega, niczego nie dotyka, milczący i otępiały, ogarnięty lękiem, zaprzątnięty gonitwą myśli. Trawka jest niezła, gdy nie ma gdzie iść i co robić. Ja jednak chciałem pozna­wać ludzi, rozmawiać z nimi. Musiałem zachować jasność umysłu.

Zapewne jedynie człowiek otumaniony narkotykami mógłby pozostać obo­jętny na legendarną muzułmańską gościnność. Gdy tylko opuści się miasto, wszyscy proponują wędrowcy posiłek, nocleg, towary na sprzedaż. Wiedzia­łem, że w miarę zbliżenia się do Asuanu natarczywość tych propozycji będzie rosła. Gdy stwierdzałem: Podoba mi się twoja galabija, Arab odpowiadał: Jest twoja — i ściągał ją z siebie. W pośpiechu wręczałem mu wtedy koszulę, na co on gorączkowo zaczynał szukać czegoś, co mógłby mi dać w zamian.

Gdy zaproszą na posiłek, na dzień czy kilka dni, przy pożegnaniu błaga­ją ze łzami, by gość zechciał pozostać dłużej.—To moja powinność—mówi

wówczas muzułmanin. Jego powinnością jest również trzykrotne ponowienie zaproszenia. Ale mieszkańcy tych okolic nie zrezygnują nawet po trzykrotnej odmowie. Będą błagalnie oferować gościnę trzy, cztery, pięć, sześć, sie­dem razy. Jest to cały stylizowany rytuał, głęboko zakorzeniony sposób bycia. Natomiast gość powinien, na ile zdoła, przestrzegać zasad uprzejmości, właści­wego sposobu postępowania. Łatwo wykręcić się od tych zaproszeń. I na tym polega niebezpieczeństwo, gdyż niebacznie, choć nieświadomie, można zranić ludzkie uczucia, splugawić gościnność. Jest to jeszcze jeden powód, dla którego postanowiłem podróżować samotnie. Człowiek nie odpowiada wte­dy za gafy towarzyszy. Obciążają go jedynie własne błędy. To własnemu wyczu­ciu sytuacji winien byłem wszelkie kłopoty, to za jego sprawą cierpia­łem lub wychodziłem z trudności obronną ręką.

W ciągu sześciu miesięcy podróży po Afryce zaledwie osiem czy dziewięć razy płaciłem za nocleg. Zazwyczaj spałem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin