Iwaszkiewiecz Jarosław
PASJE BŁĘDOMIERSKIE
G dy Kanicki zajechał przed dwór w Błędomierzu, było juz prawie zupełnie ciemno. Park łączący się z lasem i z lasu powstały stał się zupełnie niebieski. W rytmicznych interwałach gołych drzew leżały gęsto płaty śniegu, szafirowe i nierzeczywiste. Ścieżki i czarne linie rozmokłego gruntu przerywały śnieg lekką siecią odpowiadającą rysunkiem deseniowi nagich gałęzi. Konie zajechały cicho i Kanicki miał czas spojrzeć dokładnie na obie strony podjazdu: nikt nie wychodził na jego spotkanie. Niebieska pomroka rozszerzała się, w alei głównej stawała się srebrna i cicha. Po mieście, po podróży hałaśliwą koleją to miejsce wydało mu się przepełnione błogosławionym spokojem.
Służący otworzył drzwi przedpokoju, skąd od razu buchnęło światło i złoto. Powiedziano mu, że pan hrabia czeka i że za chwilę go poprosi, rozebrano go z nędznego palta i wprowadzono do salonu, który był równie brzydki i złoty jak i przedpokój, tylko o wiele większy i chłodniejszy. Kanicki usiadł na kanapie i patrzał na szczapy na kominku i na sinawe płomienie, które po nich biegały. Niestety i tym razem nie potrafił opanować uczucia nieprzyjemnego onieśmielenia, które go ogarniało zawsze, ilekroć spotykał starego hrabiego. Oczywiście był to taki lęk, jaki wzbudzała w młodym poecie postać wielkiego pisarza. Ale gdyby ten pisarz nie mieszkaj w złoconych salonach, gdyby w przedpokoju nie mówiono o nim „pan hrabia”, a w Klubie Myśliwskim „pan Tadeusz”, to może by owo onieśmielenie było łatwiejsze do opanowania? a niechęć, z jakiej Kanicki
zdawał sobie bardzo dobrze sprawę, można byłoby stłumić w zarodku.
Z trzeciego salonu czy gabinetu, zza szeregu drzwi przykrytych portierami, dolatywały dźwięki fortepianu. Kanicki poznał Bacha. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, jaki utwór grano. Nucił pod nosem melodię, którą słyszał, kiedy go poproszono do gabinetu hrabiego.
„Widocznie któraś z córek jest w domu i gra.”
Gabinet był bardzo obszerny, bardzo wysoki i bardzo goły. Podłoga z surowych desek, na olbrzymich oknach nie było zasłon, a ponieważ tylko jedna niebieska słaba lampa stała na biurku, noc zaczynała się prawie w pokoju. Widać było nawet deseń pobliskich drzew i szafirową mgłę w alei.
Stary wstał od biurka, zrzucił z kolan migdałowy ciepły pled, pod pledem żółtego kota i potrząsając zmęczoną od pisania dłonią, zbliżył się o parę kroków do Kanickiego. Był bardzo wysoki, chudy; zmęczone, uśmiechnięte, małe oczy mrużył pod okularami; niezgrabny. Kanicki nieśmiało podał rękę i wreszcie usiedli koło biurka.
Młodym pisarzem miotały najrozmaitsze uczucia, gdy tak patrzał na starego poprzez zielone sukno olbrzymiego stołu, zawalonego papierami. Widział tylko dół twarzy, siwiejącą brodę i zagłębione w niej wąskie, wyrafinowane usta, przyzwyczajone do wymawiania cudzoziemskich wyrazów. Włosy brody w świetle niebieskiej lampy były przesadnie materialne, grube i kłębiące się we wzory, jakby już wykute w kamieniu, a piaskowy ich kolor miał sztywny połysk drutów.
„Znowu więc pisze" — pomyślał sobie Kanicki, podczas kiedy wymieniali początkowe, jakieś nic nie znaczące zdania.
„Ciekawy jestem, co tam znowu wysmaży — dodał sobie w myśli — i gdzie to wyda. Czy od razu w czterech językach jak poprzednią powieść, czy też pierwej po niemiecku jak «Trubadurów», a potem dopiero po polsku. I po co stary
się męczy? Nobla już ma, majątku nigdy nie potrzebował? Czy to nie lepiej wypocząć? Pojechałby sobie do jakiegoś Cannes czy Montreux i siedziałby tam? A tu sam w tej dziurze, dzieci po świecie...“ — Kanicki nigdy nie mógłby mieszkać na wsi czy w małym miasteczku. Tak myślał, a tymczasem mówił jakieś banalne rzeczy. Opowiadał o ostatnim zjeździe literatów, na którym wszyscy żałowali, że naszego największego nie było, że to i tamto, i owo...
— Jak to, mówili panowie o mnie? — nagle powrócił do przerwanego tematu pan Tadeusz.
„Mam cię — pomyślał Kanicki — mam cię, «wielki człowieku:». Obchodzi cię, co mówiły o tobie byle jakie pismaki, co się kręcą po zjazdach".
— A co pan... hrabia — Kanicki ledwie wykrztusił z siebie ten utrapiony tytuł — a co pan hrabia teraz pisze?
— Pracuję nad jedną powieścią — z francuska odpowiedział stary. — Tak, taki dosyć nawet dziwny temat... zupełnie nieaktualny, a nawet może bardzo aktualny... Piszę
0 upadku Rzymu.
Kanicki się zdziwił: „też się wybrał!” — pomyślał sobie. Ale stary nie zwracał uwagi na jego sceptyczny uśmiech
1 oddany swej myśli zapalił się i zarumienił. Widocznie nikomu jeszcze nie miał sposobności opowiedzieć o swojej nowej pracy. Nikt go tutaj przecie nie odwiedzał, nikt zawczasu się tym nie interesował.
Był już tak wielkim pisarzem, że wszyscy się go bali, a produkcją jego interesowali się tylko wydawcy.
Wstał teraz z krzesła i spacerując po sali (salą albowiem było olbrzymie gabinecisko), zaczął opowiadać z ożywieniem. Kanicki trochę się przestraszył zapędu, z jakim stary pisarz rozpoczął swe zwierzenia, i mimo woli spojrzał na ogromny zegar wiszący na prostej białej ścianie. Pociąg powrotny odchodzi prędko, musi zdążyć na czas, a tu nawet jeszcze nie zdążył zahaczyć sprawy, w której tu przyjechał.
Ale stary, od dzieciństwa przywykły do uważania na gości, pochwycił to spojrzenie. Przerwał opowiadanie o treści nowego utworu i powiedział jak gdyby zresztą z pewnym przymusem:
— Ale pan nie pojedzie. Niemożliwe, przed chwilą przybył pan z Warszawy, a to przecież znowu trzy godziny jazdy. Byłby pan w mieście po północy. Zostanie pan do jutra i pojedzie pan rannym pociągiem.
Kanicki tylko się skłonił, nie na rękę było mu pozostawanie na noc w Błędomierzu, miał jutro pilne sprawy. Z drugiej strony przyjemnie mu było przenocować w tym historycznym pałacu, będzie miał co opowiadać. Dodał tylko:
— Przyjechałem bez rzeczy!
— No? Damy sobie jakoś z tym radę.
I stary Zamoyłło zaczął znowu opowiadać o pierwszych rozdziałach swojej powieści. Córka Teodoryka dzierżyła wówczas władzę w Rzymie, nie umiała podobno czytać.
Kanicki przyjechał tutaj w małej, drobnej, dla niego tylko ważnej sprawie. Chodziło mu o aforyzm Zamoyłły dla wielkiej reklamy, jaką teraz robił dla nowego gatunku papierosów „Summa”. Każdy sławny w Polsce człowiek stwierdzał, że papierosy „Summa” są najlepsze. Brakowało mu jeszcze podpisu Zamoyłły. Biedził się jeszcze nad tym, jak zacznie rozmowę na ten temat, i nagle z przerażeniem zauważył, że Zamoyłło nie częstował go papierosami i sam nie palił.
— Pan hrabia nie pali? — zapytał się ni w pięć, ni w dziewięć w momencie, kiedy Zamoyłło opowiadał mu o pięknej scenie dziejącej się koło rotundy Galii Placydii w Ravennie.
Zamoyłło stanął pośrodku pokoju i popatrzył na Kanic- kiego małymi swymi oczkami nieżyczliwie i nieprzytomnie. Przerwał opowiadanie.
— Paliłem, ale za dużo. Teraz mi nie wolno.
Twarz Kanickiego i jego grube wargi rozjaśniły się uśmie
chem pełnym radości. Stary udobruchał się na widok jego szczęścia. Żartował coś na temat palenia, a tym samym ułatwił Kanickiemu poruszenie kwestii, z jaką przyjechał. Za- moyłło bardzo nie lubił takich rzeczy. Kanicki to wiedział, niejeden już odszedł od niego z kwitkiem. Ale tym razem zaśmiał się tylko. Kanickiemu chodziło o zaspokojenie ambicji, więcej, nawet o sam byt. Obiecał dyrektorowi, że będzie miał aforyzm Zamoyłły. Aforyzm najgłupszy w świe- cie, sam coś spitrasił, trzeba było tylko podpisu pisarza. Wiedział, jakie to było trudne, a tymczasem stary obiecał od razu. Nawet się nie zawahał. Kanicki, już, aby prędzej wydobywał papier z pularesu, idiotyczny frazes nastukany na maszynie. Ale stary odsunął papier i powiedział:
— Nie, tak z rozpędu sam panu coś napiszę! — i wziąwszy kartkę papieru ze stosu przygotowanego na dalszy ciąg powieści o upadku Rzymu, równym, drobnym pismem wypisanej ręki nakreślił:
— Gdybym mógł palić, zapaliłbym natychmiast papierosa „Summa”. Nie ma lepszych papierosów nad polskie papierosy „Summa”!
Zaśmiał się jak z najlepszego żartu z tych płaskich dwóch zdań i osuszywszy czerwoną bibułą atrament podał kartkę Kanickiemu. Ten był uszczęśliwiony.
— No, a teraz zostawię pana przez chwilę samego i pójdę uprzedzić moje panie, że pan zostaje u nas na obiedzie. — 1 wyszedł wysoki, zgarbiony, skrzypiąc butami i ciągnąc swój pled za sobą.
Kanicki zauważył, że stary powiedział „moje panie” z dumą i radością. Ale się nie domyślał, że zawdzięczał swój aforyzm dobremu humorowi hrabiego, którego ucieszył przyjazd „tych pań”. Stanął w oknie i patrzył na park. Sine plamy znikały w nadchodzącej ciemności. W redakcji nie potrzebował dziś być, premiery żadnej nie było, w domu nikt nie czekał (dom! trzy lodowate, zimne dupki w nowoczes
nej kamienicy, gdzie nie można było ruszyć ani jednego mebla z miejsca, aby nie naruszyć symetrii czy wymyślnej asymetrii całości — mieszkanie było najnowocześniejsze, „funkis”, jak mówią w Skandynawii) — mógł chwilę pomieszkać w tej starej ruderze i posłuchać, co opowie pisarz tak wielki, że nikt go już nie czyta. Nie czytają go, to prawda, ale jakoś nakłady się rozchodzą i to w olbrzymich ilościach. Kto to zrozumie?
Tymczasem stary Zamoyłło wchodził w głąb domu. Ogromny szeroki korytarz stanowił przejście z proscenium jego życia za kulisy. Stały tam wielkie szafy zasłonięte od wewnątrz firankami z kretonu, a na ścianach wisiały angielskie sztychy, przedstawiające konie w złoconych, poczerwieniałych ramach o zaokrąglonych rogach. Korytarzem tym udał się do ostatniego salonu; w spowiciach portier i dywanów stał tam fortepian, słabo oświetlony lampą z góry. To tu Róża grała Bacha. Dopiero z bliska słychać było, iż była to gra raczej nieudolna. Stary poklepał córkę po ramieniu.
— Tak mi przykro, Różo — powiedział — ale musiałem zatrzymać Kanickiego na obiad. — Róża zmarszczyła się i przestała grać. Odwróciła się do ojca:
— Czy to ten Kanicki od „Melancholii”?
— Tak, tak. Bardzo zdolny młody pisarz. Musiałem go zatrzymać.
— Och, to niedobrze — powiedziała Róża i zamyśliła się. Potem dodała:
— Ja jutro wyjeżdżam, proszę tatki. Przyjechałam tylko na jeden wieczór...
— Ojojoj!... — przeciągnął stary. — Już musisz wyjechać?
— Aha — powiedziała Róża i zaczęła dłubać palcem w klawiaturze — i to na trochę dłużej zapewne.
— Na dłużej? — rzekł Zamoyłło i serce mu zastukało —• nie rozumiem.
— Rozumiesz, rozumiesz — szepnęła Róża cichutko.
— Dostałaś posadę?
— Na razie zastępstwo.
— I gdzie?
— Na Polesiu. Daleko.
— Fiuuu — przeciągnął Zamoyłło. — Przyjechałaś się pożegnać?
— Tak. No niby. Prawda, co za sentymentalizm?
— Więcej sentymentalizmu widzę w całej sprawie niż w tym, że przyjechałaś się pożegnać...
Ale Róża zaczęła mówić o czym innym.
— Wiesz, tatku — powiedziała — wyszłam zupełnie z wprawy. Zapomniałam już ruszać palcami. Ale teraz i tak na niewiele mi się to przyda.
I znowu zaczęła grać. Było to preludium Cis-dur.
Stary pochylił się nad nią i pocałował ją w głowę. Poczuł na ustach jedwabny puch włosów swojej najmłodszej córki; była ona bardzo ładna, pełna wdzięku. Jedyna prawdziwie zdolna z jego dzieci. Cóż, kiedy miała jakieś swoje idee: pracować, cierpieć. Ot, i teraz chciała koniecznie zostać nauczycielką ludową i w ten sposób zarabiać na życie. Dostała na razie zastępstwo chorej nauczycielki w jakiejś odludnej szkole powszechnej na Polesiu. Bardzo ją kochał, bardziej w tej chwili niż kiedy indziej. Rozumiał te jej zachcianki, jak też i całą bezskuteczność tego wyrywania ze swego środowiska i wymijania własnego życia. Ale Róża zajęta była w tej chwili swoim preludium. Skończyła i zaczęła od początku, jak gdyby się ćwiczyła, a stary podreptał dalej. W „niebieskim” pokoju siedziała żona z Krystyną. Robiły jakieś robótki. Krystyna była wielka, chuda. Podobna była do ojca, tylko miała* duże oczy. Obojętnie przyjęła wiadomość, że Kanicki zostanie na obiedzie.
— To dobrze — powiedziała — nie trzeba się będzie przebierać.
— My się teraz nie przebieramy wieczorem, Kryniu — powiedziała słodko pani Zamoyłło — ojciec sobie nie życzył.
— I pewnie. Teraz się nigdzie tego nie robi.
Krystyna nazywała się księżna Trocka i pomimo młodego
wieku już była wdową. Męża jej, znanego raczej jako „porucznik Trocki”, zabił przed rokiem sąsiad na polowaniu pakując mu w szyję cały nabój zajęczego śrutu. Siedziała teraz na wsi zagrzebana w gospodarstwie, miała dwoje drobnych dzieci, przeżywała ciężkie czasy. Przyjechała na parę dni do rodziców. Nie wymawiała „r”, miała rubaszne ruchy, chodziła ubrana prawie po męsku, zaniedbana i z ogromnymi dwoma brylantami w uszach. Była faworytką matki, dla której ucieleśniała arystokratyzm.
Sama pani Zamoyłło bowiem była „niskiego“ pochodzenia. Zamoyłło ożenił się w swoim czasie po prostu z córką lekarza z Błędomierza, miłą i ładną panną Dowgird, która do starości, do dnia dzisiejszego pozostała ładną osobą. Miała w glosie i ruchach, w postępowaniu całym specjalną słodycz, która do pasji doprowadzała męża i dzieci, zwłaszcza Różę. Zamoyłło pozostał zawsze dla niej najpiękniejszym mężczyzną na świecie, ale także zawsze tym panem z pałacu, który ją „podniósł“, który nadał jej „nazwisko“, dał jej „stanowisko”. Zresztą nie wyrażała własnych sądów, zawsze pozostawała w cieniu jego postaci, choć trzymała w ręku całe jego życie.
— Czyżby się już nigdzie nie przebierano do obiadu? — zapytała łagodnie.
— Może w Anglii — powiedziała swoim basowym, obojętnym głosem Krystyna.
Ojciec pokręcił się po niebieskim pokoju.
— Dlaczego nie siedzicie w buduarku? — zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Powrócił więc do swojego gościa.
— Za chwilę nam podadzą — powiedział — jadamy zawsze o pół do ósmej.
Kanicki odwrócił się od okna. Pomyślał z pewną niecierpliwością o punktualnym podawaniu do stołu i o całym tym nieznośnym pałacowym życiu. Zdjął był szkła i Zamoyłło obaczył przed sobą nagle jego zmęczone, niczym nie przykryte oczy. W mięsistej i ordynarnej twarzy poety wydawały mu się jak zagubione jeziora. Miały wyraz prawie szalony, nieprzytomne, niewidzące i piękne. W tej chwili dźwigały one w sobie część tej mgły zielonej, jaka rozwieszała się w parku pomiędzy drzewami, nad śniegami. Zamoyłło z życzliwością pomyślał w tej chwili o twórczości Kanickiego, której zresztą nie znał zupełnie.
Kanicki nic nie odpowiedział na słowa pana Zamoyłły. Stary zaś zażenował się, jak gdyby zastał go na jakimś gorącym uczynku. Zapytał go jednak równym, dobrze wychowanym głosem:
— A cóż to my o panu nic nie mówimy? Cóż pan teraz pisze?
Kanicki machnął ręką. Nie bardzo ma czas, robota fachowa, dzienniki.
— Dużo pan pracuje? A ta „Melancholia“ to bardzo dobry zbiór nowel. Zwłaszcza ta pierwsza, jak ona się nazywa? — Zamoyłło miał bardzo dobrą pamięć i zauważył kiedyś jakąś recenzję z tej książki, gdzie mówiono zwłaszcza
o pierwszym z opowiadań Kanickiego.
— „Jesienna noc” — powiedział Kanicki nie chcąc słyszeć fachowego znudzenia w głosie Zamoyłły. Tyle się już tych rzeczy nagadało, a ludzie wciąż piszą i piszą.
W ciszy wiejskiego domu zabrzmiał gong. Ładny i niski ton rozległ się trzy razy po wszystkich pokojach.
— Proszę pana — powiedział Zamoyłło — już podano, chodźmy do stołowego.
Otworzył drzwi, przez które przesmyrgnął Jak wiewiórka rudy kot, i ceremonialnie przepuścił naprzód Kanickiego.
— Prawdziwy to szlachecki dwór ten Błędomierz — powiedział Kanicki.
Zebrano się w czerwonym gabinecie. Panie już czekały na panów przy kominku. Lokaj rozniósł starkę w srebrnych czarkach. Piła tylko Krystyna i Kanicki. Otworzono drzwi do bardzo jasno oświetlonej jadalni. Tam czekał na resztę osób jeszcze pan administrator, pan Wiesław Krobowski, jak powiedziano Kanickiemu. Zupa przeszła w milczeniu. Najsztywniejsza była hrabina.
„Po tej to nie widać jej doktorskiego pochodzenia” — pomyślał Kanicki.
Milczenie przerwał Krobowski zwracając się do Kanickie- go, który był jego sąsiadem przy stole.
...
kaszalotyimyszyiszczury