Noc Robin Hooda - Jan Artur Bernard.pdf

(1219 KB) Pobierz
1202743439.001.png
JAN ARTUR BERNARD
NOC ROBIN HOODA
CZYTELNIK * WARSZAWA * 1970
1202743439.002.png
Szklana ściana mieniła się błękitnymi ognikami słonecz-
nych „zajączków”. Na zewnątrz świat był pełen pogody i wia-
tru, połyskującego brzuszkami topolowych liści.
Wolski obrzucił niechętnym spojrzeniem przezroczyste
przegrody swojego boksu. Wstał, wyprostował się i rozejrzał
po sali. Wnętrze obszernego szklanego kręgu było już puste.
Pośrodku, na okrągłej, obitej skórą kanapie czekało dwóch
ostatnich interesantów.
Wolski spojrzał na zegarek, usiadł i jednym płynnym ru-
chem zagarnął leżące na biurku papiery. Stuk stempli, przybi-
tych pod ostatnimi zapisanymi rubrykami, zabrzmiał jak
salwa honorowa, obwieszczająca początek defilady.
W tym momencie od wejścia dobiegł głośny trzask. Waha-
dłowe drzwi zadygotały, pchnięte gwałtownie przez tęgiego
mężczyznę w białej koszulce polo i rdzawych, drelichowych
spodniach. Przybysz zatrzymał się pośrodku sali, przebiegł
niespokojnym wzrokiem szklane okienka, wreszcie, spostrze-
głszy Wolskiego, ruszył zdecydowanym krokiem w jego stro-
nę. Kiedy kasjer podniósł głowę, zobaczył tuż przed sobą peł-
ną, opaloną twarz, po której ściekały krople potu.
- Bałem się, że nie zdążę... - przemówiła twarz.
Wolski zjeżył się wewnętrznie, rozciągając równocześnie
policzki w profesjonalnym uśmiechu. Ponownie zerknął
ukradkiem na zegarek i serce zalała mu fala kojącego ciepła.
Było półtorej minuty po dwunastej. Każde dziecko wie, że
dobrze naoliwiona machina operacyjna dużego banku
zamiera w soboty punkt dwunasta.
- Obawiam się - rozłożył ręce; w jego głosie brzmiała ża-
łość, w której tylko niezmiernie czule ucho mogłoby pochwy-
cić nutkę pewności siebie. - Obawiam się - powtórzył - że
jednak pan nie zdążył, panie inżynierze... proszę spojrzeć -
wskazał okrągły, ścienny zegar z cyframi w kształcie złotych
płomyczków.
- Jak to...? - mężczyzna nie wiedział, czy ma się obruszyć,
czy spróbować obrócić to, co usłyszał, w żart. Na wszelki
wypadek powiedział pojednawczym tonem:
- Panie Wolski, ja wiem, że pan nie odmówi staremu
klientowi... Chodzi o małą wypłatę. Wyjeżdżam dzisiaj do
Zakopanego... - Mężczyzna nazwany przez Wolskiego inży-
nierem położył na kontuarze książeczkę czekową i wyjął pió-
ro.
Uśmiech zniknął z twarzy kasjera. - Niestety - powiedział
tonem, nie pozwalającym żywić złudzeń co do dalszych losów
sprawy - proszę mi wierzyć, że chętnie poszedłbym panu na
rękę, ale zamknęliśmy już bilans dzienny. Nawet gdybym
przyjął ten czek, dzisiaj nie da się go już zrealizować.
Za szybą pojawiła się chusteczka. Mężczyzna desperackim
gestem otarł twarz z potu.
- Na miłość boską, panie Wolski - tym razem była to już
rozpaczliwa prośba - dzisiaj wyjeżdżam. Tam, w Zakopanem,
trafia mi się bajeczna okazja. Jeżeli nie dacie mi pieniędzy, to
klops. Ostatecznie, to przecież moje własne pieniądze. Znamy
się tyle lat, panie Wolski... - inżynier rozejrzał się nerwowo i
ściszył głos - ja się panu zrewanżuję... na pewno da się to
jakoś zrobić...
Wolski wzniósł ręce, jakby odpychając wizję Ewy, potrzą-
sającej jabłkiem.
- Zapewniam pana - rzekł miękko - że nawet dyrektor
banku nie mógłby panu tego teraz załatwić. Dzień jest za-
mknięty. Sobota...
- No, to leżę... - z twarzy inżyniera wyzierała tak szczera
boleść, że Wolski mimo woli spojrzał na niego ze współczu-
ciem.
- Chyba, że... - zaczął niepewnie. Oczy za szybą rozbłysły.
- Musi pan jechać dzisiaj?- wycofywał się kasjer. - W ponie-
działek załatwię to panu w ciągu pięciu minut...
Mężczyzna przełknął ślinę. W jego głosie zabrzmiało gorz-
kie rozczarowanie.
- Skąd, panie... - powiedział niechętnie. - Facet jest z Za-
chodu. Będzie w Zakopanem wszystkiego dwa dni - machnął
ręką - co tam dwa dni! Wystarczy godzina i ktoś mi go
zdmuchnie. Taka gratka!
- O jaką sumę chodzi?
- Powiedzmy, dwieście tysięcy...
- Przecież pan wie, że takie wypłaty trzeba awizować.
- Myślałem, że zechce pan to dla mnie zrobić... jeśli chodzi
o moje konto... nigdy nie mieliście ze mną kłopotów.
- Powiedzmy, że to mógłbym jakoś załatwić. Chociaż... -
zawiesił głos. - Ale dopiero w poniedziałek rano.
- To na nic. W poniedziałek nie będzie już po co jechać...
Kasjer zamyślił się. Po chwili spytał:
- Nie ma pan pełnomocnika?
- Nie - inżynier ożywił się nagle - a gdybym teraz załatwił
upoważnienie? W poniedziałek pan wypłaciłby pieniądze, a
ten ktoś przesłałby mi je pocztą, telegraficznie? Do ponie-
działku jakoś przetrzymam tego faceta, jeżeli będę na miej-
scu...
Wolski pokręcił przecząco głową.
- Pełnomocnictwo musi przejść przez biuro naszego radcy
prawnego... dzisiaj już nie urzędują...
- Panie Wolski - mężczyzna rozpłaszczył się na kontuarze,
wciskając twarz w okienko. - Niech mi pan nie odmawia. Ja
panu wystawię pełnomocnictwo. W poniedziałek potwierdzi
je pan po znajomości u waszego prawnika i podejmie pie-
niądze. Musi pan to dla mnie zrobić. Poczta jest na sąsiednim
rogu. Uratuje mnie pan. Ja naprawdę umiem się
rewanżować...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin