Dynastia Morlandów 8. - Dziewica.doc

(1165 KB) Pobierz

188

Cynthia Harrod-Eagles

 

 

 

Dynastia Morlandów – część 8.

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziewica

 

 

 

 

                

 

 

 

 

 

 

 

 

               

 

          Rok 1720 zaznaczył się jako rok intryg politycznych – Stuartowie usiłowali bowiem odzyskać tron, do którego prawa uzurpowała sobie dynastia hanowerska. W tej sytuacji Morlandowie musieli wytężyć wszystkie siły, aby utrzymać rodowe majątki. Pragnąc zapewnić swoim domom patronat elektorów hanowerskich, Jemmy Morland decyduje się poślubić chłodną i obojętną lady Marię. Jednak po upadku powstania jakobitów i krwawej rozprawie pod Culloden w 1745 roku nad Morland Place zawisną czarne chmury.

          Jedyną osobą zdolną ocalić byt rodziny okaże                          się niepospolicie piękna, inteligentna Jemima. Wprawdzie wskutek wybryków jej rozpustnego małżonka ucierpi                    nie tylko Morland Place, lecz i należące doń ziemie, jednak hart ducha dziedziczki zaskarbi jej miłość                     i przywiązanie poddanych.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księga I.

 

 

 

 

 

 

 

Zamek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wolnyś już od kurateli,

Co chcesz - sprzedasz lub zastawisz.

Tych, z którymi radość dzielisz,

Bez wahania pozostawisz.

Dziewki chętne do swawoli

Będziesz miał na zawołanie.

otem ojców syp do woli,

Pokaż, żeś jest możny panicz!

 

Samuel Johnson: Dwadzieścia jeden

Rozdział pierwszy

 

                Pewnego październikowego dnia roku 1720, pierwszego w tym miesiącu                    bez deszczu, Jakub Edward Morland wracał konno z Leeds do Morland Place. W Leeds pobierał nauki u Jana Ibbertsona, mistrza cechu sukienników, bowiem życzeniem jego ojca było, aby lepiej poznał rodowe rzemiosło Morlandów. Mistrz Jan życzliwie przyjął młodego człowieka, a że miał dwie ładne córki, czas spędzany na naukach wcale                     się Jemmy'emu nie dłużył i nie wadziło mu, iż kiepska pogoda nie pozwalała wytknąć nosa za drzwi. Prawdę mówiąc, z miłą chęcią opuścił Morland Place, gdyż podobnie jak ojciec z trudem znosił panującą tam atmosferę. Był jeszcze mały, kiedy jego matka powiesiła się w sypialni, w pożegnalnym liście ujawniając wszystkie swoje niecne występki. Złamała tym serce swego męża, Matta, który ją uwielbiał i bezgranicznie                  jej ufał, a który po jej tragicznej śmierci stał się ponurym mrukiem, niechętnym światu. Początkowo poddawał nawet w wątpliwość ojcostwo sześciu synów, których nieboszczka osierociła. Z czasem uznał za swego przynajmniej pierworodnego, Jemmy'ego, którego ustanowił swoim dziedzicem. Mimo to nadal unikał jego towarzystwa i chłopak podejrzewał, że ojciec tak często wysyła go z domu nie tyle                po nauki, ile raczej po to, aby nie musieć na niego patrzeć. Tylko dwaj najmłodsi bracia Jemmy'ego pozostawali w Morland Place. Ich edukacją zajmował się kapelan, który pilnował także, aby chłopcy nie wchodzili ojcu w drogę. Trzej starsi kształcili                się już w szkołach - Robert i Edmund w kolegium Christ Church w Oksfordzie, a Jerzy w Eton.

          W którymś momencie wydawało się, że smutne życie Matta rozjaśnił wreszcie promień światła. Wprawdzie powstanie w roku 1715 dla rodziny Morlandów skończyło się tragicznie, ale z drugiej strony to dzięki niemu Matt odzyskał przyjaciela z lat dziecinnych - Daveya i powtórnie się ożenił. Poślubił kuzynkę Sabinę, która przez całe życie kochała go pierwszą, dziecięcą miłością. Powstanie zabrało Sabinie wszystko - dom, męża, ledwo sama zdołała ujść z życiem i ocalić swe jedyne dziecko, Allena. Matt zawsze był do niej przywiązany, wydawało się więc, że stworzą szczęśliwe stadło. Niestety, po powikłanej ciąży i ciężkim porodzie, w wyniku którego przyszło na świat martwe dziecko, Sabina pozostała przykuta do łóżka. Matt czuł                     się winny jej cierpienia i z tego powodu ponownie zaczął uciekać w ponurą samotność.

          Jemmy zdążył polubić macochę, ale aż tak nie spieszyło mu się do domu,                       aby skracać pobyt w Leeds. Wolał jednak wykorzystać dzień dobrej pogody, dlatego jak przystało na doświadczonego podróżnika wstał przed świtem, zmuszając do tego również swego pachołka, Jacka. W oknach domu Ibbcrtsona nie drgnęła ani jedna firanka, gdy kopyta Austera zadudniły na brukowanym dziedzińcu. Jemmy wywnioskował stąd, że żadna z córek sukiennika nie poświęciła mu ani jednej myśli, żadnej bowiem nie chciało się wstać z ciepłego łóżka, aby go odprowadzić do wyjścia.

          Słońce wzeszło dopiero w jakiś czas po ich odjeździe, odbijając się w pozostałych po deszczu kałużach i w rozpryskiwanych za każdym poruszeniem gałązki czy liścia kroplach wody. Dobrze, że Jemmy nie pierwszy raz jechał tą drogą, gdyż gościńca praktycznie nie było widać. Wyboista nawierzchnia znikła pod wodą, której                              nie udawało się wsiąknąć, bowiem oblepione warstwą błota koła pojazdów wciąż pogłębiały koleiny. Podróżni próbowali przedostać się suchą nogą, zjeżdżając na jedną lub drugą stronę drogi, przez co pobocza także wkrótce zamieniły się w bagno. Sytuację pogorszyły jeszcze utrzymujące się długo deszcze i w efekcie miejsce gościńca zajął szeroki na dwadzieścia stóp pas trzęsawiska, wcinający się pomiędzy nieogrodzone pola.  Jemmy nawet nie skierował konia w stronę traktu, tylko od razu wybrał drogę na przełaj. Liczył, że dzięki temu szybciej dostanie się do Wetherby, gdzie zamierzał zatrzymać się na popas w zajeździe "Pod Koroną". Jego koń, Auster, cieszył się, że po długotrwałym zamknięciu w stajni może nareszcie zażyć ruchu, natomiast Jack nie przestawał narzekać: to na wyboisty grunt, to na tempo marszu. Nie potrafił pobudzić konia do galopu, tylko do coraz szybszego kłusa, w którym mało nie powybijał sobie zębów, i tak słabo się trzymających.

          Jemmy pamiętał, że "Pod Koroną" podawano najlepsze piwo w całym Yorkshire, a jeśli gość zamawiał dostatecznie dużo tego napitku - mógł liczyć także na darmowy                i smaczny posiłek. Mało tego, oberżysta miał ładną, siedemnastoletnią córkę,                             a Jemmy miał dopiero lat dziewiętnaście i był jeszcze nieżonaty. Chętnie więc siedział w saloniku, który gospodarz pozostawił do jego wyłącznej dyspozycji, dopóki przez otwarte okno nie wskoczył do środka bury kot. Zwierzak usiadł na parapecie w plamie słonecznego światła, przymrużył oczy i z ukontentowaniem zaczął się wygrzewać, owinąwszy puszystym ogonem przednie łapy, jakby obawiał się, aby mu nie uciekły. Róża, córka oberżysty, przyniosła Jemmy'emu śniadanie, ale nie dała                                                 się sprowokować do rozmowy. Najwidoczniej ojciec zabronił jej wdawać                                         się w pogawędki z gośćmi, gdyż trzymała oczy spuszczone i odpowiadała półgłosem. Gdyby Jemmy był młodszy, potraktowałby to jako wyzwanie, ale w wieku dziewiętnastu lat nabrał już filozoficznego stosunku do życia i powściągliwe zachowanie dziewczyny skwitował wzruszeniem ramion. Wypił kwartę piwa, zjadł spory kawałek pieczeni wołowej i gomółkę słodkiego, grudkowatego serka                                     z Wensleydale. Przegryzł to świeżym, jeszcze gorącym chlebem, od którego starszy pan o wrażliwym żołądku na pewno dostałby boleści. Na deser schrupał dwie małe gruszki, przeciągnął się i z zadowoleniem kontemplował słoneczną pogodę za oknem. W gruncie rzeczy nie miał zbyt wielu powodów do niezadowolenia z życia - był młody, zdrowy, przystojny i miał w przyszłości odziedziczyć świetnie prosperujący majątek ziemski. Nawet jeżeli z powodu usposobienia ojca nie mógł prowadzić intensywnego życia towarzyskiego, zawsze miał do dyspozycji konie, psy myśliwskie i lasy pełne zwierzyny, a w ostateczności mógł pod jakimkolwiek pretekstem wymknąć                            się z domu.

          Szedł już do stajni po konia, kiedy natknął się na opartego o framugę drzwi Jacka. Służący melancholijnym wzrokiem gapił się w niebo, które zaczynało przybierać nasycony odcień błękitu.

     - Gotów jesteś do drogi? - zagadnął go wesoło. - Mam nadzieję, że jadłeś śniadanie?

Pachołek ponuro potrząsnął głową.

     - Jakie tam śniadanie, tylkom się najadł takiego świeżego chleba, że jak amen                      w pacierzu dostanę kurczy. A jeszcze stajenny gada, że tylko patrzeć, jak będzie lało!

     - Tutejszy stajenny nie jest chyba twoim kuzynem? - zażartował Jemmy, spoglądając na bezchmurne niebo.

Jack nie przestawał jednak krakać:

     - A jeszcze te drogi... Wszystko zalane wodą na chłopa. Cud będzie, jeśli przebrniemy, a gdybyśmy się potopili, to pies z kulawą nogą nas nie znajdzie!

     - Pojedziemy przez wrzosowiska i będziemy trzymać się grobli. - Jemmy próbował podnieść go na duchu.

     - A juści, ino ta grobla pewnie dawno już się rozsypała! - Służący pociągnął nosem. - Nie my jedni chcemy się tamtędy przedostać.

Jemmy nie odpowiedział, zajęty dociąganiem popręgu Austera. Zdawał sobie jednak sprawę, że obawy Jacka nie są pozbawione podstaw. Kamienna grobla w normalnych warunkach służyła pieszym lub najwyżej pojedynczym jeźdźcom. W momencie                       gdy wszyscy podróżni zaczynali uciekać z popodtapianych gościńców, na grobli robiło się ciasno od ciężko objuczonych koni, a co gorsza pod ich kopytami zaczynały osypywać się jej brzegi. Oczywiście Jemmy nie zamierzał dawać satysfakcji słudze, przyznając mu rację.

          Jednak gdy minęli Bickerton i dotarli do Marston Moor, okazało się, że sytuacja wygląda gorzej, niż mogli przypuszczać. Rzeka Sike wystąpiła z brzegów i po obu stronach grobli rozciągała się tafla wody. Z kolei groblę zablokowała karawana jucznych koni, które - nie wiadomo dlaczego - nie ruszały się z miejsca.

     - No i co teraz zrobimy? - wykrzyknął ze złością Jemmy, śmigając batem nad zadem konia zamykającego tę dziwną kawalkadę.

Na ciężkim, flegmatycznym zwierzaku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Stał jak przedtem z opuszczoną głową, bo pękate juki wręcz wciskały go w błoto. Szarobrunatny muł oblepiał zresztą już jego nogi i ogon, kępy dłuższej sierści                               na brzuchu, posklejane błotem, zwisały jak sople, a bryzgi brudnej mazi sięgały nawet do juków.

     - Dlaczego oni stoją? - zastanawiał się Jemmy, unosząc się w strzemionach,                        aby lepiej zobaczyć co ich zatrzymało.

Wprawdzie bliżej przodu stali jacyś ludzie, ale nie było widać niczego, co mogłoby usprawiedliwiać postój.

     - Musimy sami utorować sobie drogę, panie - wieszczył ponuro Jack, spoglądając                   z przestrachem na otaczający ich przestwór wodny. - A skończy się na tym, że obaj utoniemy i kwita!

     - Obiecuję ci, że jeśli zanurzysz się z głową, postawię ci pomnik! - uciął szorstko Jemmy. - No, jazda, ruszaj!

Jack zamilkł, rozmyślając, czy tak ma wyglądać nagroda za wierną służbę. Tymczasem koń jego pana, Auster, nie miał najmniejszej ochoty tracić stałego gruntu pod nogami. Jeździec musiał użyć bata i ostróg, aby zmusić go do zeskoku z grobli. Ogier od razu zanurzył się po brzuch i Jemmy wzdrygnął się, bo zimna woda zaczęła wlewać                         mu się do butów. Nie przestawał jednak ponaglać konia łydkami, więc Auster zaczął posuwać się naprzód krótkimi skokami, parskając i wzbijając fontanny brunatnej wody. Mijali tak, jednego po drugim, juczne konie z unieruchomionej karawany,                       aż Jemmy odkrył, co było przyczyną jej zatrzymania. Wzdłuż grobli posuwał                                się nie jeden, lecz dwa szeregi objuczonych koni, liczące każdy po mniej więcej siedemdziesiąt sztuk. W którymś miejscu konie idące na czele stanęły łeb w łeb,                      nie mogąc się wyminąć, a wówczas ich przewodnicy zaczęli wieść ze sobą spór, który któremu ma ustąpić pierwszeństwa. Dla postronnego obserwatora scena wyglądała komicznie, bo podczas gdy mężczyźni kłócili się zawzięcie, prowadzące karawany konie, w uprzężach ozdobionych dzwoneczkami, przytuliły się głowami do siebie                        i drzemały.

     - Hej, wy tam! - Zakrzyknął Jemmy, kiedy tylko podjechał dostatecznie blisko. -                    Co wy wyprawiacie? Macie zamiar tak stać do wieczora?

Kiedy adwersarze obejrzeli się, od razu ich rozpoznał. Jeden z nich, nazwiskiem Ezra Pyke, był powszechnie znany w okolicach Yorku, a drugiego, niejakiego Scotneya, sukiennika, widział raz czy dwa na targu w Leeds. Oczywiście mężczyźni rozpoznali także jego i twarze rozjaśniły im się nadzieją, że dobrze urodzony panicz sprawiedliwie rozsądzi ich spór. Zaczęli się więc nawzajem przekrzykiwać.

     - A bo to, paniczu, ten sukinsyn nie chce mnie przepuścić, niech go piekło pochłonie!

     - Niby z jakiej racji mam mu ustępować, kiedy jeżdżę tym traktem co tydzień                         o tej samej porze? Przecież każde dziecko o tym wie!

Spoglądali na siebie spode łba i obrzucali się obelgami.

     - Ty zbóju z piekła rodem!

    - Ty złodziejski pomiocie!

     - Spokojnie, panowie, uciszcie się... - próbował mitygować Jemmy. - Niech tylko jeden mówi na raz, dobrze? Ezra, ty zaczynaj pierwszy.

     - Tak, jakem rzekł, paniczu, przejeżdżam tędy co tydzień, zawsze w tym samym dniu. Ten psi syn, Scotney, dobrze o tym wie, bo sam wyjeżdża dopiero we wtorki, więc nie ma prawa zagradzać mi drogi. Nie ustąpię mu ani na krok! - Skrzyżował ramiona na piersi, przekonany o słuszności swoich racji.

Scotney błagalnym gestem wyciągnął ręce w kierunku Jemmy'ego.

     - To prawda, paniczu, że zawsze jeżdżę we wtorki, ale wczoraj, kiedy ta rzeka wylała, chyba tylko węgorz mógłby się tamtędy przedostać!

     - Więc mogłeś poczekać do przyszłego tygodnia! - przerwał mu Pyke.

Nie zważając na te słowa, Scotney kontynuował swą przemowę.

     - Nie mogę, paniczu, zwłóczyć jeszcze tygodnia, bo w King's Staith czeka już łódź                     i jeśli nie dostarczę towaru do wieczora, odpłynie bez niego. A jego konie nie niosą żadnego ładunku, więc on prędzej może poczekać!

Ten argument okazał się rozstrzygający. Zadowolony z takiego obrotu rzeczy, Jemmy zrobił mądrą minę i poważnie przytaknął. Pyke toczył dookoła wściekłym wzrokiem. Obaj kupcy czekali jednak na werdykt, uznając autorytet panicza ze dworu. W domu nigdy nie cieszył się takim posłuchem!

     - To prawda - orzekł w końcu. - Panie Pyke, powinniście ustąpić z drogi.

Rozpromieniony Scotney zatarł ręce z radości, ale jego przeciwnik nie przestawał patrzeć spode łba.

     - Zgoda, paniczu, ale ciekawym, kto zmusi moje szkapska, żeby zeszły z grobli prosto do wody, szczególnie kiedy nie patrzą w stronę domu! - wymruczał.

Jemmy wiedział o przysłowiowej wręcz niechęci jucznych koni do schodzenia z grobli, uśmiechnął się więc do Pyke'a, chcąc go ułagodzić.

     - Nie ma takiej potrzeby. Rzeka już nie przybiera, więc za wami grunt jest suchszy. Wystarczy, jeśli odwiążecie każdego konia, obrócicie go głową w przeciwną stronę                     i przywiążecie z powrotem na jego miejsce. Wtedy będziecie mogli się cofnąć na tyle, żeby przepuścić pana Scotneya. Jestem pewien, że on chętnie wam w tym pomoże.

Scotney skwapliwie potwierdził, mamrocząc pod nosem pochwały nadzwyczajnej mądrości panicza. Pyke jednak nadal miał kwaśną minę.

     - Akurat! - mruczał niezadowolony. - Zanim uwinę się z tym wszystkim, Scotney               już będzie daleko i cała robota spadnie na mnie!

     - Nic podobnego! - sprostował Jemmy. - Musisz tylko odwiązać tego konia, który szedł na czele, i postawić go przed całą karawaną, a inne pójdą za nim.

Żaden z skłóconych kupców nie wpadł na takie rozwiązanie i kiedy Scotney zaczął wychwalać jego "salomonowy wyrok", Jemmy z trudnością powstrzymywał                                  się od śmiechu. Dziękując za grad błogosławieństw, przyjaźnie pomachał kupcowi ręką, po czym zacisnął zęby i ruszył naprzód, a za nim Jack - ponury jak chmura gradowa. Westchnąwszy, Jemmy pomyślał, jak dobrze byłoby mieć pachołka obdarzonego większym poczuciem humoru, z którym mógłby się razem pośmiać.

 

                    Dwór w Shawes znajdował się w niedalekiej odległości od Morland Place. Fasadę miał wyłożoną kamieniem pochodzącym ze starych murów, toteż wyglądał, jakby stał w tym miejscu od zawsze. Zaprojektował go sir Jan Vanbrugh specjalnie                  dla Anuncjaty, hrabiny Chelmsford, a że spośród innych projektowanych przez niego budowli dworek w Shawes był najmniejszy - z miejsca okrzyknięto go "klejnocikiem Vanbrugha". Henryk Wise, niegdyś nadworny ogrodnik królowej Anny, rozplanował ogrody, on też kazał przegrodzić strumień tamą, aby powstało sztuczne jeziorko. Zgodnie z jego zaleceniami obsadzono je drzewkami i sadzonkami, które utworzyły piękne, francuskie klomby, akurat w pełni rozkwitu. Równo przystrzyżone żywopłoty z bukszpanu, lawendy, rozmarynu i cisu otaczały geometrycznie wytyczone grządki, na których rosły kwiaty i zioła przywabiające roje pszczół i motyli. Chętnie przechadzała się tu córka hrabiny, Aliena, gdyż miejsce to przypominało jej ogrody wokół pałacu St. Germain, gdzie spędziła większość życia przy boku króla Jakuba III                 i jego siostry Ludwiki Marii.

          Dziś także spacerowała ze swoją trzyletnią córeczką, Marią Ludwiką, nazwaną tak na cześć księżniczki. Przemierzały żwirowane alejki w ciszy, bo i dziecku raptem jakby zabrakło języka w buzi. Słońce przygrzewało jeszcze mocno, więc trzymająca                   się w dyskretnej odległości za panią niańka krytykowała w duchu pomysł przechadzki w taki upał. W tym roku jednak Aliena zbyt wiele czasu przesiedziała w czterech ścianach, aby zdołała się oprzeć urokom babiego lata. Przodem biegł pies, Fand,                       z rozkoszą wsadzając nos w każdy napotkany krzak i delektując się feerią zapachów. Nieraz już zapłacił za to pokłuciem lub ukąszeniami owadów, wskutek czego mimo młodego wieku skórę na pysku miał stwardniałą i pokrytą bliznami. Aliena nie zdziwiła się więc, kiedy pies nagle cofnął głowę z żywopłotu i zastygł w miejscu. Nadstawił uszu, a po chwili popędził alejką, szczekając jak oszalały. Tym razem                                               nic go nie wypłoszyło z krzaka, wszystko wskazywało na to, że Fand zwietrzył gościa.

     - Jemmy! - wykrzyknęła Maria Ludwika, kiedy zza zakrętu wyłonił się wysoki mężczyzna. Pies witał przybysza radośnie, skacząc mu na piersi, więc i ona wyrwała rączkę z uchwytu matki i popędziła naprzód.

Jemmy odsunął Fanda i zbliżył się do balustrady tarasu, wychodząc naprzeciw małej dziewczynce. Przez cały czas nie spuszczał jednak oczu z Alieny. Była piękną, wysoką kobietą, pełną naturalnego wdzięku, co prawdopodobnie było efektem klasztornego wychowania. W szarej, jedwabnej sukni pozbawionej obręczy, ozdobionej tylko szarfą, oraz w białym, płóciennym czepeczku wyglądałaby ascetycznie jak kwakierka, gdyby nie słodycz widoczna w spojrzeniu ciemnobłękitnych oczu oraz w rysach twarzy obramowanej miękko opadającymi, czarnymi lokami. Jemmyemu wydała                                  się nieziemsko piękna.

          Maria Ludwika reprezentowała zgoła inny typ urody. Nad wiek rozwinięta, nieraz wyprowadzała swoje opiekunki z równowagi, szczególnie że jej utytułowana babka stanowczo żądała, aby wychowywano ją tak, jakby była chłopcem. Zamiast więc doskonalić się w panieńskich cnotach takich jak skromność i powściągliwoś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin