Nepomucka Krystyna - 1. Małżeństwo niedoskonałe.doc

(1550 KB) Pobierz
Krystyna Nepomucka

Krystyna Nepomucka

 

Małżeństwo niedoskonałe

 

Cieniom Matki mojej poświęcam

Rozdział 1

Cnotę straciłam o piątej rano.

Był mglisty ranek, za małym wychodzącym na szary mur przeciwległego domu

oknem siąpił drobny deszczyk. Tego dnia miał być pogrzeb mojej babki ze

strony ojca. Patrząc w zasnute wilgotną mgiełką okna, popłakiwałam trochę z

bólu i trochę z żalu, że nie będę mogła pojechać do Kobyłki na cmentarz.

Miałam wtedy szesnaście lat, nędzne dzieciństwo za sobą, a w perspektywie

ewentualne małżeństwo. Mój przyszły mąż leżał obok mnie, przeżywając swój

moralny upadek, który zwykł w potocznej mowie nazywać "depresją" albo

"nurzaniem duszy w błocie". Musiały go widocznie irytować moje kapiące bez

przerwy łzy, bo z niesmakiem odwrócił twarz w stronę okna, a do tego

zamknął szczelnie skośne oczy, w których przed rokiem zakochałam się od

pierwszego wejrzenia.

Wyrzucona z kręgu zainteresowań leżącego obok mnie mężczyzny, czułam

wielką samotność, którą starałam się zabić myślami na kilkanaście tematów

jednocześnie. Najbardziej niepokoił mnie fakt, że taka atrakcja, jaką jest

pogrzeb w rodzinie, odbędzie się bez mego udziału i że pieszczoty są

bardziej bolesne niż przyjemne. Nad taką sprawą, jak to - czy leżący obok

mężczyzna ożeni się ze mną - nie zastanawiałam się w ogóle, uważając to za

rzecz przesądzoną.

Mgła za oknem przerzedziła się i na tle szyby rysowała się delikatna

gałązka wiotkiej wiśni.

"Gdybym pojechała na pogrzeb, mogłabym zobaczyć rodzinę, z którą od czasu

mego narzeczeństwa nie utrzymywałam bliższego kontaktu. Mogliby podziwiać

obrączkę na moim palcu, a obserwując kapelusz z brązowego aksamitu, mieliby

pewność, że zrobiłam karierę..." - rozmyślałam rozmazując jednocześnie łzy

po twarzy. Nie chciały się zatrzymać, tylko spływały łaskocząc po szyi.

Musiało minąć kilka godzin od krytycznej chwili, gdyż zapukano do drzwi

oznajmiając, że śniadanie na stole.

Busio - tak nazywałam pieszczotliwie mego narzeczonego - ziewnął szeroko,

pokazując swoje niekompletne uzębienie. Popatrzał na mnie, jakby mnie

pierwszy raz dopiero zobaczył, i bez słowa zaczął się ubierać.

Pokój był malutki, więc cały obrządek odbywał się na moich oczach.

Patrzałam z niesmakiem, jak defilował w obcisłych fioletowych kalesonach

przed olbrzymim lustrem, ujętym w złocone ramy. Potem długo szczotkował

swoje sterczące twarde włosy koloru czekolady deserowej.

Wyskoczyłam z łóżka, także chcąc się ubrać. Miałam na sobie wypłowiałą

różową koszulę, którą przerobiła mi matka ze starej markizetowej sukienki.

Mężczyzna w trykotowych kalesonach odezwał się wreszcie do mnie nie

odwracając twarzy od lustra, przed którym wyczyniał przeróżne ruchy

bokserskie.

- Nie pokazuj mi się nie ubrana i bez szminki, bo mogę sobie zbrzydzić

ciebie do reszty...

Bez słowa przykucnęłam za wysokim oparciem łóżka i tam powoli zaczęłam

wciągać białe barchanowe majtki, z których mocno wyrosłam, i bardzo skromną

sukienkę. Nie cierpiałam jej, gdyż zniekształcała figurę. Była z

granatowego jedwabiu w białe ciapki, luźna i długa. Dla ukoronowania

całości zapinała się na perłowe guziczki, jakich nikt w owym czasie nie

nosił. Suknię dostałam od przyszłej świekry i musiałam okazywać wielką

radość, chociaż najchętniej wycierałabym nią podłogę.

Dziś właśnie miała przyjechać do Warszawy, aby zobaczyć się z synem,

przekonana, że my już po ślubie. Było jednak inaczej.

Od kilku dni siedzieliśmy w kawalerskim pokoju Busia, nie mając papierka,

który zezwala na oficjalne kładzenie się razem do łóżka i nosi elegancką

nazwę "aktu złączenia". Nikt wprawdzie o tym nie wiedział, ale dla Busia

było to prawdziwym przeżyciem, gdyż jako człowiek religijny oburzał się na

takie grzęźnięcie w grzechu. Chcieliśmy wziąć ślub zaraz po przyjeździe do

Warszawy. Ale nie udało się. Miałam wprawdzie wszystkie dokumenty w

porządku, ale brakło tylko jednego karteluszka - pozwolenia od rodziców,

gdyż nie byłam pełnoletnia. Trudno było o nie prosić, kiedy wiedzieli, że

ślub mój odbył się przed tygodniem w rodzinnym mieście Busia.

Było to zupełnie niepotrzebne kłamstwo, którym Busio chciał z

niewiadomych dla mnie przyczyn postawić moich rodziców przed faktem

dokonanym. Twierdził, że ślub weźmiemy zaraz po przyjeździe do Warszawy i

wszystko będzie w najlepszym porządku.

Kochałam go tak bardzo, że uległam przykremu dla mnie kaprysowi, nie

starając się nawet dociec przyczyny.

Znów zapukano do drzwi. Busio jeszcze ciągle oglądał w lustrze swój tors

atlety na rachitycznych nogach, a ja oparta o szafę czesałam zbyt gęste

włosy małym żelaznym grzebieniem, rozpamiętując nieudaną eskapadę do

kościoła.

Udaliśmy się z rana do mojej parafii na Mokotów. Zapomniałam już nazwy

kościółka. Wiem tylko, że był mały i otoczony starymi kasztanami. Palczaste

liście pachniały jeszcze lepkością pąków, a w konarach nawoływały się

miłośnie ptaki.

Zaczepiłam dwóch idących przed nami mężczyzn pytając, czy zgodzą się być

świadkami na ślubie. Po krótkim wahaniu zgodzili się za cenę ćwiarteczki z

zakąską przysięgać na wszystko, co tylko zechcemy.

Dzień był upalny, stopy piekły w niewygodnych pantoflach i głupie łzy

zniekształcały obraz rozsłonecznionej majowym słońcem ulicy. W dziewczęcych

marzeniach trochę inaczej wyobrażałam sobie dzień ślubu. Naturalnie musiał

być obowiązkowo welon i wianek z goździków, no i czerwony dywan przez cały

kościół.

Długo czekaliśmy na księdza w cuchnącej stęchlizną kancelarii. Zjawił się

wreszcie, przejrzał papiery i spytał o lata. Zapomniałam z wrażenia skłamać

i wtedy zażądał zezwolenia rodziców.

Prosiliśmy, Busio argumentował uczenie, ale nic nie pomogło. Busio nawet

powiedział coś na temat grzechu i odpowiedzialności, ale ksiądz był

nieubłagany.

Wobec tego wróciliśmy spacerkiem do domu, a wieczorem udaliśmy się do

najtańszego kina na dwa filmy. W nocy Busio bezskutecznie próbował pozbawić

mnie dziewictwa. Twierdził, że mój strach i łzy odbierają mu odwagę.

- Nie jestem, do licha, twoim katem! - powtarzał uparcie, zadając mi ból.

Klął przy tym taki wynalazek jak hymen, twierdząc, że nigdy nie był w

podobnej sytuacji i stąd brak rutyny.

Wreszcie zeszliśmy na śniadanie.

Pokój stołowy łączył się rozsuwanymi drzwiami z salonem. Wytworność

urządzenia wprowadzała mnie w zakłopotanie i jeszcze bardziej podkreślała

moją niezdarność w ruchach. Czułam się tutaj obco, a rozmowy oraz

manewrowanie nożem i widelcem w obecności rodziny profesorostwa, u których

Busio wynajmował mieszkanie, były dla mnie czymś nad wyraz męczącym.

Wstawałam od stołu prawie głodna, bo nie zawsze wiedziałam, jak zabrać

się do podanych potraw.

Profesorowa była przecież tak chłodna i wyniosła, że trudno było nie czuć

przed nią lęku. W jej towarzystwie wydawało mi się, że mam o dwie ręce za

dużo i stale płonące uszy.

Profesor nie napawał mnie lękiem, raczej podziwem. Jadł na śniadanie

płatki owsiane na mleku - pozostałość z wędrówek po Anglii - miał osobistą

sekretarkę i nosił szare ubrania, co wydawało mi się szczytem elegancji.

Mieli dwoje dzieci. Kilkuletnią dziewczynkę, na którą wołali Cipcia, i

szesnastoletniego Michała, który się lekko jąkał. Przypadł mi najbardziej

do gustu z całego towarzystwa i na trzeci dzień naszej znajomości byliśmy

ukradkiem na "ty".

Często przez całe dnie byłam pozbawiona Busiowego towarzystwa, więc

zaprzyjaźniłam się z Michałem. Wyłaziliśmy na dach albo na strych, stąd

przez małe okienko obserwowaliśmy ruch na Górnośląskiej. Ciskaliśmy

kamykami w okna domu akademiczek albo staraliśmy się rozróżnić, które

spomiędzy przechodzących kobiet puszczają się, a które nie. Michał ponadto

robił sprośne uwagi na temat ładnych nóg. Imponowało mi jego zepsucie i

bawiło jąkanie, które czasem przedrzeźniałam.

Busio naturalnie o tej przyjaźni nic nie wiedział, gdyż bojąc się jego

gniewu na wszelki wypadek ukrywałam skrzętnie nasze dziecinne konszachty.

Busio był bardzo nerwowy, twierdził, że nie potrafi obchodzić się z

dziećmi, i za najlepszy system wychowawczy uważał łajanie, a często bolesne

klapsy. Nie miałam więc do niego zaufania, a kiedy zorientowałam się, że o

wszystkim informuje swoich rodziców lub przyjaciół, straciłam je do reszty.

Po nieszczęsnym ranku, który uczynił mnie kobietą, Busio poszedł na

spotkanie z matką i znów zostawił mnie samą w domu. Michał wraz ze swoim

rowerem ulotnił się cichaczem. Została tylko Cipcia, która bawiąc się

żółwiem w miniaturowym basenie, prędko mnie znudziła swoimi pytaniami w

rodzaju: "Czy glista ma uszy?"

Do naszego małego pokoiku przylegała długa pracownia o trzech oknach.

Stały tu szafy pełne książek w różnych językach, biurka i stoły

kreślarskie.

Otworzyłam okno i klęcząc na taborecie wyglądałam na gwarną ulicę. Na

szerokich schodach młode dziewczęta sprzedawały pęczki nadwiędłych kwiatów,

śmiały się głośno i zaczepiały przechodniów. Powietrze pachniało rozgrzanym

asfaltem, świeżą zielenią z pobliskich ogródków i czymś nieuchwytnym,

charakterystycznym dla każdego miasta.

Nie wiem już dziś, o czym wtedy mogłam myśleć. Przetrwało jedynie

wspomnienie czegoś bardzo smutnego i pełnego oczekiwania. Przytłaczał mnie

nieokreślony ciężar nie pozwalający swobodnie oddychać. Uczucie to

wyciskało łzy, które mimo mej woli napływały pod powieki.

Kochałam Busia, a żal, że zostawia mnie tak ciągle samą, był raczej

podświadomy. Cały zły nastrój tłumaczyłam nadchodzącym wieczorem. W tym

okresie mego życia bałam się ciemnego pokoju i duchów. Wybujała wyobraźnia

podszeptywała mi makabryczne historie, wśród których najbardziej przerażało

tarzające się po podłodze ciało bez głowy.

Ulica powoli błękitniała, gwar jakby przycichł, sprzedawczynie kwiatów

odeszły z pustymi koszykami; ciemniały kontury budynków. Siedziałam bez

ruchu, wsłuchując się trwożliwie w skrzypienie podłogi. Przypomniało mi

się, że nie pojechałam na pogrzeb babci, i znów zaczęło coś dławić w

gardle.

Babcia miała brązowego kundla, Zagraja, którego kochała cała rodzina,

chociaż był stary i brzydki. Dzieci wujka Mundka ciągnęły go zawsze za ogon

albo wsadzały mu w nos landrynki. U babci był najlepszy rosół, jaki jadłam

w życiu, i słodkie, ciężkie od masła ciasta świąteczne. Babci chyba jednak

nie kochałam, bo miała zajady i piegowate dłonie, których się brzydziłam.

Teraz jednak zatęskniłam niespodziewanie do babcinego mieszkania z burym

kotem na łóżku i w ogóle do całej rodziny z Wołomina. Mieszkała tam również

ciotka Katarzyna; mąż ciotki, Sjenieczka, bał się jej jak ognia. Krążyła w

rodzinie historia, że kiedyś zgubił w pociągu całą miesięczną pensję. Gdy

wrócił do domu i ciotka spytała o pieniądze, załatwił się ze strachu w

spodnie. W ogóle wujek, którego najbardziej lubiłam, nie miał szczęścia w

życiu. Kiedyś wieczorem wracał do domu ulicą obok synagogi. Ponieważ wujek

nosił karakułową czapkę i takiż kołnierz przy czarnym długim palcie, padł

ofiarą pomyłki. Dwóch łobuzów wzięło go za Żyda i pobiło do

nieprzytomności. Ciotka Katarzyna wpadła do babci ze słowami: "Sjenieczka

zabity" i zemdlała. Naturalnie jak zwykle uważnie, gdyż upadła prosto na

pluszową otomanę.

Ciotka Katarzyna najbardziej kochała dobre żarcie i eleganckie ubrania.

Solą w oku całej rodziny były jej śniadania zaczynające się od pół funta

szynki, a kończące na samowarze herbaty z konfiturami, który to zwyczaj

przejęła po mężu Rosjaninie. Potrafiła niezrównanie opowiadać przeróżne

historie i plotki, obrazując wszystko odpowiednimi ruchami. Przeżywało się

prawdziwe emocje słuchając najbłahszego zdarzenia. Miała z Sjenieczką syna.

Wołodia skończył wydział humanistyczny tylko po to, by móc pobierać w

przyszłości wyższą pensję, i ożenił się z kobietą, którą mu matka wybrała.

Sam był duży, nieśmiały, łatwo się pocił i czerwienił, ale żonę miał z tak

zwaną "twardą ręką", chociaż z wyglądu przypominała nadwiędłą mimozę. W

Wołominie nie cieszyła się zbyt dobrą opinią, ale za to ojciec, piekarz,

zapisał jej kamieniczkę i jakieś parcele.

Celina miała kaczą twarz, nosiła barwne szale i nie cierpiała rodziny

męża. Ciotka Katarzyna nigdy nie skarżyła się na wybraną przez siebie

synową, a kiedy doniosło się okrężną drogą, że synowa wylała kubeł pomyj na

świekrę, ta z rozbrajającym uśmiechem broniła jej twierdząc, że był to

tylko malutki wazonik na kwiaty.

Wołodia nie miał nigdy o swojej żonie wyrobionego zdania, jak zresztą o

nikim i niczym. Twierdził tylko, że jest chorobliwie zazdrosna. Po

pierwszym dziecku zwariowała. Zanim zamknięto ją w domu dla nerwowo

chorych, zdążyła zatruć jakimś narkotykiem parotygodniowego syna, którego z

trudem odratowano, i próbowała dokonać na mężu pewnego zabiegu brzytwą

raniąc go przy tym dotkliwie.

W pracowni było już zupełnie ciemno, kiedy wreszcie usłyszałam kroki

Busia na schodach. Potrafiłam je zawsze rozpoznać nie znanym mi bliżej

instynktem, gdyż nie odznaczały się niczym charakterystycznym.

Ilekroć wchodził do pokoju po dłuższej nieobecności, pierwszym moim

odruchem było rzucenie mu się na szyję. Busio wyraźnie tego nie lubił.

Otrząsał się zawsze jak pies po wyjściu z wody i co najwyżej klepał mnie

protekcjonalnie w pośladek.

Rozmowa tego wieczoru była dość dziwna, a w każdym razie niecodzienna.

Przede wszystkim Busio zdjął marynarkę i nie zapalając światła wpakował się

z butami na łóżko. Wyciągnął się wygodnie, założył ręce pod głowę i

przymrużonymi oczami wpatrywał się w sufit.

Przysiadłam nieśmiało na brzegu łóżka, nie bardzo wiedząc. co ze sobą

zrobić. Nikły cień żółtawego światła z sąsiedniego okna padał na jego

twarz.

Ktoś brzdąkał wprawki na fortepianie.

- No więc muszę się z tobą ożenić! - zawyrokował nagle przerywając

niepokojącą ciszę.

- Tak - odpowiedziałam z przekonaniem.

Oczy wciąż miał przymrużone i wodził nimi po suficie.

- Właściwie to ja ciebie wcale nie kocham - filozofował dalej. - Mamusia

kazała mi się z tobą mimo wszystko ożenić, bo nadużyłem twego zaufania.

Widzisz, jaka ona szlachetna i dobra dla ciebie.

Nie wiedziałam wobec tego, czym się bardziej wzruszać: szczerością Busia

czy szlachetnością jego matki. Na razie jednak nie byłam zdolna do

jakiegokolwiek rozumowania. Czułam, że robi mi się dziwnie chłodno w palce

u rąk i nóg. Miałam przez chwilę nadzieję, że uda mi się zemdleć, ale byłam

zdrowa jak bydlę i zemdlenie nie leżało w granicach moich możliwości.

Busio powoli ciągnął dalej:

- To widocznie było nie to... Zdawało mi się tylko, że ciebie kocham, a

po fakcie poczułem niesmak i zrozumiałem swoją omyłkę. Ja kochałem tylko

jedną kobietę...

Chłód coraz wyraźniej rozchodził się po moim ciele. Serce waliło

niespokojnie.

- No, ale trudno! Stało się i teraz muszę ponosić konsekwencje żeniąc się

z tobą. Dlatego że jestem przyzwoitym człowiekiem.

Mówił to tak spokojnym tonem, jakby wyjaśniał najprostsze równanie

matematyczne.

Chciałam krzyczeć, rzucić się na niego z pięściami i walić, walić w tę

spokojną twarz, aby rozleciała się na skorupy maska, pod którą musi się

kryć oblicze kochanego przeze mnie człowieka. Tego Busia wycinającego mi

zwierzęta z papieru, pomagającego odrabiać lekcje albo zadającego pytanie w

operze: "Może chcesz, dziecko, siusiu, to cię wyprowadzę".

Nie mogłam pojąć, co stało się przyczyną tej nagłej zmiany, a z całego

przemówienia zrozumiałam tylko jedno - Busio mnie nie kocha. Właściwie

wydało mi się to niedorzecznością, że można mnie nie darzyć uczuciem, jeśli

ja sama kochałam i zdobyłam się na taki gest, jak oddanie swego dziewictwa.

Dopiero później zrozumiałam, że w zasadzie nie było ono nikomu potrzebne, a

najmniej Busiowi.

Szukałam w myśli wzniosłego zwrotu, który mógłby zrobić na nim dodatnie

wrażenie i uczynić mnie w jego oczach istotą wysoce szlachetną.

- Więc nie żeń się ze mną! Ostatecznie nic się jeszcze nie stało -

usiłowałam zbagatelizować to, co uważałam za rzecz najważniejszą. -

Ostatecznie wrócę do domu i powiem... i powiem...

Nie wiedziałam jednak, co mogłabym w takim wypadku powiedzieć, a na samą

myśl o domu ogarnął mnie strach graniczący z paniką. No bo jeśli uchwyci

się moich słów i będę musiała wrócić do rodziców, to co wtedy?

Zobaczyłam od razu przed sobą ojca, który mrużąc nerwowo lewe oko krzyczy

wymachując mi przed nosem wielkim palcem: "No widzisz! Masz swoje

jaśniepaństwo! Zachciało ci się paniczyka! Zawsze patrzyłyście wyżej, niż

miałyście nosy!"

Natychmiast postanowiłam, że do domu nie wrócę, a na samą myśl, że będę

chodziła zapłakana, uwiedziona i szukająca pracy, ogarniało mnie coraz

większe wzruszenie i żałość nad sobą.

Busio jednak uparcie tkwił przy swoim, a właściwie matczynym

postanowieniu.

- Trudno... muszę się z tobą ożenić i ożenię... Mama kazała. Dopiero w

dłuższą chwilę po tej rozmowie, gdy zapalił światło i zaczął szperać w

swoich pamiątkach i fotografiach, wybuchnęłam płaczem nie wytrzymując

dłużej napięcia nerwowego.

- Czego ty się wciąż mażesz? - zapytał z prawdziwym zdumieniem,

wzruszając ramionami.

Nie umiałam mu dać na to pytanie odpowiedzi i płakałam jeszcze

rozpaczliwiej.

- Ty się doczekasz, że dam ci w skórę! - krzyknął rozzłoszczony i poszedł

na mocno spóźnioną kolację.

I znów zostawił mnie samą w pokoju.

Byłam również bardzo głodna, ale wydało mi się czymś niewłaściwym

jedzenie chleba z masłem i jajek na twardo w tak smutnej chwili mego życia.

Zielonawy odblask lampy wypełniał pokój trupim światłem. Wielkie,

powleczone mgiełką starości lustro odbijało niewyraźnie moją skuloną

sylwetkę. Wciąż jeszcze siedziałam na kancie łóżka, rozmazując łzy.

Wiedziałam na pewno, że na przekór rozsądkowi kocham Busia jeszcze bardziej

dzisiaj niż wczoraj.

Noc przeszła spokojnie. Leżałam przytulona do zimnej ściany słuchając

głośnego oddechu mężczyzny. Poczułam, że mi nagle przybyło wiele lat.

Busio był brzydki. Tak brzydki, że moje koleżanki czuły przed nim lęk

twierdząc, iż bardziej przypomina małpę niż człowieka. Ja kochałam tę

brzydotę, która robiła na mnie niepokojące wrażenie. Było to coś

pośredniego między lękiem a pożądaniem. Kochałam zapach jego skóry, drobne

mocne dłonie, pańskie pochodzenie i oczy. Zdumiewająco szafirowe oczy,

będące zupełnym nieporozumieniem w jego egzotycznej po mongolsku twarzy.

Był tak inny od wszystkich ludzi i tak ekscentryczny w sposobie bycia, że

powszechnie uważano go za nienormalnego. On sam mówił o sobie: "Jestem

anormalny, to znaczy nieprzeciętny".

U kobiet dojrzałych, a zwłaszcza lekko przeżytych, miał duże powodzenie.

Zresztą tylko takie budziły w nim zainteresowanie. Zwierzył mi się kiedyś,

że lubi tęgie, rosłe blondynki o jasnych oczach i greckim nosie. Naturalnie

tłuszcz musiał trzymać się kupy, być elegancko odziany i najlepiej, jeśli

posiadał pewną pozycję towarzyską. Mężatki nie wchodziły w ogóle w grę,

gdyż jako cudze żony były dla niego świętością.

Busio miał tendencję do idealizowania kobiet. Dziwił się, że mają

kochanków, że zdarzają się nawet takie, które zdradzają mężów i nie czują z

tego powodu do samych siebie wstrętu i pogardy. Uważał je za coś bardzo

delikatnego, ale nie przeszkadzało mu to obchodzić się z nimi w sposób

brutalny.

Dzielił kobiety na dwie grupy. Te, które kocha się wzniosłą, platoniczną

miłością, i te, które traktuje się jako przedmioty przydatne tylko dla

pewnych określonych celów.

Do tamtych podchodził z rycerskością i uważał, że pocałunek z nimi

zobowiązuje do małżeństwa. Jeżeli natomiast pozwalały mężczyźnie na

jakiekolwiek poufałości nie pragnąc z nim wiązać się ślubem, klasyfikował

je jako dziwki.

Z kobietami o ogromnych piersiach i marzących oczach, które typował na

ewentualne kochanki, nie zadawał sobie wiele trudu. Stanowczo nie był

kobieciarzem i - jak sam twierdził - lepiej czuł się w stajni z końmi niż z

kobietami w salonie.

Ja w życiu Busia stałam się w pewnym sensie nieporozumieniem. Nie można

mnie było podciągnąć pod żadną grupę, a poza tym miałam być ewentualną

żoną, która była raczej zbędnym balastem.

Jak do tego doszło, że powiedział mi kiedyś o miłości i zaproponował

małżeństwo, było dla mnie zawsze zagadką. Najprawdopodobniej szukał

odprężenia po ostatnim bolesnym zawodzie miłosnym i sądził, że znajdzie je

w towarzystwie zakochanego w nim podlotka, którego włosy przypominały barwą

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin