Krystyna Nepomucka
Małżeństwo niedoskonałe
Cieniom Matki mojej poświęcam
Rozdział 1
Cnotę straciłam o piątej rano.
Był mglisty ranek, za małym wychodzącym na szary mur przeciwległego domu
oknem siąpił drobny deszczyk. Tego dnia miał być pogrzeb mojej babki ze
strony ojca. Patrząc w zasnute wilgotną mgiełką okna, popłakiwałam trochę z
bólu i trochę z żalu, że nie będę mogła pojechać do Kobyłki na cmentarz.
Miałam wtedy szesnaście lat, nędzne dzieciństwo za sobą, a w perspektywie
ewentualne małżeństwo. Mój przyszły mąż leżał obok mnie, przeżywając swój
moralny upadek, który zwykł w potocznej mowie nazywać "depresją" albo
"nurzaniem duszy w błocie". Musiały go widocznie irytować moje kapiące bez
przerwy łzy, bo z niesmakiem odwrócił twarz w stronę okna, a do tego
zamknął szczelnie skośne oczy, w których przed rokiem zakochałam się od
pierwszego wejrzenia.
Wyrzucona z kręgu zainteresowań leżącego obok mnie mężczyzny, czułam
wielką samotność, którą starałam się zabić myślami na kilkanaście tematów
jednocześnie. Najbardziej niepokoił mnie fakt, że taka atrakcja, jaką jest
pogrzeb w rodzinie, odbędzie się bez mego udziału i że pieszczoty są
bardziej bolesne niż przyjemne. Nad taką sprawą, jak to - czy leżący obok
mężczyzna ożeni się ze mną - nie zastanawiałam się w ogóle, uważając to za
rzecz przesądzoną.
Mgła za oknem przerzedziła się i na tle szyby rysowała się delikatna
gałązka wiotkiej wiśni.
"Gdybym pojechała na pogrzeb, mogłabym zobaczyć rodzinę, z którą od czasu
mego narzeczeństwa nie utrzymywałam bliższego kontaktu. Mogliby podziwiać
obrączkę na moim palcu, a obserwując kapelusz z brązowego aksamitu, mieliby
pewność, że zrobiłam karierę..." - rozmyślałam rozmazując jednocześnie łzy
po twarzy. Nie chciały się zatrzymać, tylko spływały łaskocząc po szyi.
Musiało minąć kilka godzin od krytycznej chwili, gdyż zapukano do drzwi
oznajmiając, że śniadanie na stole.
Busio - tak nazywałam pieszczotliwie mego narzeczonego - ziewnął szeroko,
pokazując swoje niekompletne uzębienie. Popatrzał na mnie, jakby mnie
pierwszy raz dopiero zobaczył, i bez słowa zaczął się ubierać.
Pokój był malutki, więc cały obrządek odbywał się na moich oczach.
Patrzałam z niesmakiem, jak defilował w obcisłych fioletowych kalesonach
przed olbrzymim lustrem, ujętym w złocone ramy. Potem długo szczotkował
swoje sterczące twarde włosy koloru czekolady deserowej.
Wyskoczyłam z łóżka, także chcąc się ubrać. Miałam na sobie wypłowiałą
różową koszulę, którą przerobiła mi matka ze starej markizetowej sukienki.
Mężczyzna w trykotowych kalesonach odezwał się wreszcie do mnie nie
odwracając twarzy od lustra, przed którym wyczyniał przeróżne ruchy
bokserskie.
- Nie pokazuj mi się nie ubrana i bez szminki, bo mogę sobie zbrzydzić
ciebie do reszty...
Bez słowa przykucnęłam za wysokim oparciem łóżka i tam powoli zaczęłam
wciągać białe barchanowe majtki, z których mocno wyrosłam, i bardzo skromną
sukienkę. Nie cierpiałam jej, gdyż zniekształcała figurę. Była z
granatowego jedwabiu w białe ciapki, luźna i długa. Dla ukoronowania
całości zapinała się na perłowe guziczki, jakich nikt w owym czasie nie
nosił. Suknię dostałam od przyszłej świekry i musiałam okazywać wielką
radość, chociaż najchętniej wycierałabym nią podłogę.
Dziś właśnie miała przyjechać do Warszawy, aby zobaczyć się z synem,
przekonana, że my już po ślubie. Było jednak inaczej.
Od kilku dni siedzieliśmy w kawalerskim pokoju Busia, nie mając papierka,
który zezwala na oficjalne kładzenie się razem do łóżka i nosi elegancką
nazwę "aktu złączenia". Nikt wprawdzie o tym nie wiedział, ale dla Busia
było to prawdziwym przeżyciem, gdyż jako człowiek religijny oburzał się na
takie grzęźnięcie w grzechu. Chcieliśmy wziąć ślub zaraz po przyjeździe do
Warszawy. Ale nie udało się. Miałam wprawdzie wszystkie dokumenty w
porządku, ale brakło tylko jednego karteluszka - pozwolenia od rodziców,
gdyż nie byłam pełnoletnia. Trudno było o nie prosić, kiedy wiedzieli, że
ślub mój odbył się przed tygodniem w rodzinnym mieście Busia.
Było to zupełnie niepotrzebne kłamstwo, którym Busio chciał z
niewiadomych dla mnie przyczyn postawić moich rodziców przed faktem
dokonanym. Twierdził, że ślub weźmiemy zaraz po przyjeździe do Warszawy i
wszystko będzie w najlepszym porządku.
Kochałam go tak bardzo, że uległam przykremu dla mnie kaprysowi, nie
starając się nawet dociec przyczyny.
Znów zapukano do drzwi. Busio jeszcze ciągle oglądał w lustrze swój tors
atlety na rachitycznych nogach, a ja oparta o szafę czesałam zbyt gęste
włosy małym żelaznym grzebieniem, rozpamiętując nieudaną eskapadę do
kościoła.
Udaliśmy się z rana do mojej parafii na Mokotów. Zapomniałam już nazwy
kościółka. Wiem tylko, że był mały i otoczony starymi kasztanami. Palczaste
liście pachniały jeszcze lepkością pąków, a w konarach nawoływały się
miłośnie ptaki.
Zaczepiłam dwóch idących przed nami mężczyzn pytając, czy zgodzą się być
świadkami na ślubie. Po krótkim wahaniu zgodzili się za cenę ćwiarteczki z
zakąską przysięgać na wszystko, co tylko zechcemy.
Dzień był upalny, stopy piekły w niewygodnych pantoflach i głupie łzy
zniekształcały obraz rozsłonecznionej majowym słońcem ulicy. W dziewczęcych
marzeniach trochę inaczej wyobrażałam sobie dzień ślubu. Naturalnie musiał
być obowiązkowo welon i wianek z goździków, no i czerwony dywan przez cały
kościół.
Długo czekaliśmy na księdza w cuchnącej stęchlizną kancelarii. Zjawił się
wreszcie, przejrzał papiery i spytał o lata. Zapomniałam z wrażenia skłamać
i wtedy zażądał zezwolenia rodziców.
Prosiliśmy, Busio argumentował uczenie, ale nic nie pomogło. Busio nawet
powiedział coś na temat grzechu i odpowiedzialności, ale ksiądz był
nieubłagany.
Wobec tego wróciliśmy spacerkiem do domu, a wieczorem udaliśmy się do
najtańszego kina na dwa filmy. W nocy Busio bezskutecznie próbował pozbawić
mnie dziewictwa. Twierdził, że mój strach i łzy odbierają mu odwagę.
- Nie jestem, do licha, twoim katem! - powtarzał uparcie, zadając mi ból.
Klął przy tym taki wynalazek jak hymen, twierdząc, że nigdy nie był w
podobnej sytuacji i stąd brak rutyny.
Wreszcie zeszliśmy na śniadanie.
Pokój stołowy łączył się rozsuwanymi drzwiami z salonem. Wytworność
urządzenia wprowadzała mnie w zakłopotanie i jeszcze bardziej podkreślała
moją niezdarność w ruchach. Czułam się tutaj obco, a rozmowy oraz
manewrowanie nożem i widelcem w obecności rodziny profesorostwa, u których
Busio wynajmował mieszkanie, były dla mnie czymś nad wyraz męczącym.
Wstawałam od stołu prawie głodna, bo nie zawsze wiedziałam, jak zabrać
się do podanych potraw.
Profesorowa była przecież tak chłodna i wyniosła, że trudno było nie czuć
przed nią lęku. W jej towarzystwie wydawało mi się, że mam o dwie ręce za
dużo i stale płonące uszy.
Profesor nie napawał mnie lękiem, raczej podziwem. Jadł na śniadanie
płatki owsiane na mleku - pozostałość z wędrówek po Anglii - miał osobistą
sekretarkę i nosił szare ubrania, co wydawało mi się szczytem elegancji.
Mieli dwoje dzieci. Kilkuletnią dziewczynkę, na którą wołali Cipcia, i
szesnastoletniego Michała, który się lekko jąkał. Przypadł mi najbardziej
do gustu z całego towarzystwa i na trzeci dzień naszej znajomości byliśmy
ukradkiem na "ty".
Często przez całe dnie byłam pozbawiona Busiowego towarzystwa, więc
zaprzyjaźniłam się z Michałem. Wyłaziliśmy na dach albo na strych, stąd
przez małe okienko obserwowaliśmy ruch na Górnośląskiej. Ciskaliśmy
kamykami w okna domu akademiczek albo staraliśmy się rozróżnić, które
spomiędzy przechodzących kobiet puszczają się, a które nie. Michał ponadto
robił sprośne uwagi na temat ładnych nóg. Imponowało mi jego zepsucie i
bawiło jąkanie, które czasem przedrzeźniałam.
Busio naturalnie o tej przyjaźni nic nie wiedział, gdyż bojąc się jego
gniewu na wszelki wypadek ukrywałam skrzętnie nasze dziecinne konszachty.
Busio był bardzo nerwowy, twierdził, że nie potrafi obchodzić się z
dziećmi, i za najlepszy system wychowawczy uważał łajanie, a często bolesne
klapsy. Nie miałam więc do niego zaufania, a kiedy zorientowałam się, że o
wszystkim informuje swoich rodziców lub przyjaciół, straciłam je do reszty.
Po nieszczęsnym ranku, który uczynił mnie kobietą, Busio poszedł na
spotkanie z matką i znów zostawił mnie samą w domu. Michał wraz ze swoim
rowerem ulotnił się cichaczem. Została tylko Cipcia, która bawiąc się
żółwiem w miniaturowym basenie, prędko mnie znudziła swoimi pytaniami w
rodzaju: "Czy glista ma uszy?"
Do naszego małego pokoiku przylegała długa pracownia o trzech oknach.
Stały tu szafy pełne książek w różnych językach, biurka i stoły
kreślarskie.
Otworzyłam okno i klęcząc na taborecie wyglądałam na gwarną ulicę. Na
szerokich schodach młode dziewczęta sprzedawały pęczki nadwiędłych kwiatów,
śmiały się głośno i zaczepiały przechodniów. Powietrze pachniało rozgrzanym
asfaltem, świeżą zielenią z pobliskich ogródków i czymś nieuchwytnym,
charakterystycznym dla każdego miasta.
Nie wiem już dziś, o czym wtedy mogłam myśleć. Przetrwało jedynie
wspomnienie czegoś bardzo smutnego i pełnego oczekiwania. Przytłaczał mnie
nieokreślony ciężar nie pozwalający swobodnie oddychać. Uczucie to
wyciskało łzy, które mimo mej woli napływały pod powieki.
Kochałam Busia, a żal, że zostawia mnie tak ciągle samą, był raczej
podświadomy. Cały zły nastrój tłumaczyłam nadchodzącym wieczorem. W tym
okresie mego życia bałam się ciemnego pokoju i duchów. Wybujała wyobraźnia
podszeptywała mi makabryczne historie, wśród których najbardziej przerażało
tarzające się po podłodze ciało bez głowy.
Ulica powoli błękitniała, gwar jakby przycichł, sprzedawczynie kwiatów
odeszły z pustymi koszykami; ciemniały kontury budynków. Siedziałam bez
ruchu, wsłuchując się trwożliwie w skrzypienie podłogi. Przypomniało mi
się, że nie pojechałam na pogrzeb babci, i znów zaczęło coś dławić w
gardle.
Babcia miała brązowego kundla, Zagraja, którego kochała cała rodzina,
chociaż był stary i brzydki. Dzieci wujka Mundka ciągnęły go zawsze za ogon
albo wsadzały mu w nos landrynki. U babci był najlepszy rosół, jaki jadłam
w życiu, i słodkie, ciężkie od masła ciasta świąteczne. Babci chyba jednak
nie kochałam, bo miała zajady i piegowate dłonie, których się brzydziłam.
Teraz jednak zatęskniłam niespodziewanie do babcinego mieszkania z burym
kotem na łóżku i w ogóle do całej rodziny z Wołomina. Mieszkała tam również
ciotka Katarzyna; mąż ciotki, Sjenieczka, bał się jej jak ognia. Krążyła w
rodzinie historia, że kiedyś zgubił w pociągu całą miesięczną pensję. Gdy
wrócił do domu i ciotka spytała o pieniądze, załatwił się ze strachu w
spodnie. W ogóle wujek, którego najbardziej lubiłam, nie miał szczęścia w
życiu. Kiedyś wieczorem wracał do domu ulicą obok synagogi. Ponieważ wujek
nosił karakułową czapkę i takiż kołnierz przy czarnym długim palcie, padł
ofiarą pomyłki. Dwóch łobuzów wzięło go za Żyda i pobiło do
nieprzytomności. Ciotka Katarzyna wpadła do babci ze słowami: "Sjenieczka
zabity" i zemdlała. Naturalnie jak zwykle uważnie, gdyż upadła prosto na
pluszową otomanę.
Ciotka Katarzyna najbardziej kochała dobre żarcie i eleganckie ubrania.
Solą w oku całej rodziny były jej śniadania zaczynające się od pół funta
szynki, a kończące na samowarze herbaty z konfiturami, który to zwyczaj
przejęła po mężu Rosjaninie. Potrafiła niezrównanie opowiadać przeróżne
historie i plotki, obrazując wszystko odpowiednimi ruchami. Przeżywało się
prawdziwe emocje słuchając najbłahszego zdarzenia. Miała z Sjenieczką syna.
Wołodia skończył wydział humanistyczny tylko po to, by móc pobierać w
przyszłości wyższą pensję, i ożenił się z kobietą, którą mu matka wybrała.
Sam był duży, nieśmiały, łatwo się pocił i czerwienił, ale żonę miał z tak
zwaną "twardą ręką", chociaż z wyglądu przypominała nadwiędłą mimozę. W
Wołominie nie cieszyła się zbyt dobrą opinią, ale za to ojciec, piekarz,
zapisał jej kamieniczkę i jakieś parcele.
Celina miała kaczą twarz, nosiła barwne szale i nie cierpiała rodziny
męża. Ciotka Katarzyna nigdy nie skarżyła się na wybraną przez siebie
synową, a kiedy doniosło się okrężną drogą, że synowa wylała kubeł pomyj na
świekrę, ta z rozbrajającym uśmiechem broniła jej twierdząc, że był to
tylko malutki wazonik na kwiaty.
Wołodia nie miał nigdy o swojej żonie wyrobionego zdania, jak zresztą o
nikim i niczym. Twierdził tylko, że jest chorobliwie zazdrosna. Po
pierwszym dziecku zwariowała. Zanim zamknięto ją w domu dla nerwowo
chorych, zdążyła zatruć jakimś narkotykiem parotygodniowego syna, którego z
trudem odratowano, i próbowała dokonać na mężu pewnego zabiegu brzytwą
raniąc go przy tym dotkliwie.
W pracowni było już zupełnie ciemno, kiedy wreszcie usłyszałam kroki
Busia na schodach. Potrafiłam je zawsze rozpoznać nie znanym mi bliżej
instynktem, gdyż nie odznaczały się niczym charakterystycznym.
Ilekroć wchodził do pokoju po dłuższej nieobecności, pierwszym moim
odruchem było rzucenie mu się na szyję. Busio wyraźnie tego nie lubił.
Otrząsał się zawsze jak pies po wyjściu z wody i co najwyżej klepał mnie
protekcjonalnie w pośladek.
Rozmowa tego wieczoru była dość dziwna, a w każdym razie niecodzienna.
Przede wszystkim Busio zdjął marynarkę i nie zapalając światła wpakował się
z butami na łóżko. Wyciągnął się wygodnie, założył ręce pod głowę i
przymrużonymi oczami wpatrywał się w sufit.
Przysiadłam nieśmiało na brzegu łóżka, nie bardzo wiedząc. co ze sobą
zrobić. Nikły cień żółtawego światła z sąsiedniego okna padał na jego
twarz.
Ktoś brzdąkał wprawki na fortepianie.
- No więc muszę się z tobą ożenić! - zawyrokował nagle przerywając
niepokojącą ciszę.
- Tak - odpowiedziałam z przekonaniem.
Oczy wciąż miał przymrużone i wodził nimi po suficie.
- Właściwie to ja ciebie wcale nie kocham - filozofował dalej. - Mamusia
kazała mi się z tobą mimo wszystko ożenić, bo nadużyłem twego zaufania.
Widzisz, jaka ona szlachetna i dobra dla ciebie.
Nie wiedziałam wobec tego, czym się bardziej wzruszać: szczerością Busia
czy szlachetnością jego matki. Na razie jednak nie byłam zdolna do
jakiegokolwiek rozumowania. Czułam, że robi mi się dziwnie chłodno w palce
u rąk i nóg. Miałam przez chwilę nadzieję, że uda mi się zemdleć, ale byłam
zdrowa jak bydlę i zemdlenie nie leżało w granicach moich możliwości.
Busio powoli ciągnął dalej:
- To widocznie było nie to... Zdawało mi się tylko, że ciebie kocham, a
po fakcie poczułem niesmak i zrozumiałem swoją omyłkę. Ja kochałem tylko
jedną kobietę...
Chłód coraz wyraźniej rozchodził się po moim ciele. Serce waliło
niespokojnie.
- No, ale trudno! Stało się i teraz muszę ponosić konsekwencje żeniąc się
z tobą. Dlatego że jestem przyzwoitym człowiekiem.
Mówił to tak spokojnym tonem, jakby wyjaśniał najprostsze równanie
matematyczne.
Chciałam krzyczeć, rzucić się na niego z pięściami i walić, walić w tę
spokojną twarz, aby rozleciała się na skorupy maska, pod którą musi się
kryć oblicze kochanego przeze mnie człowieka. Tego Busia wycinającego mi
zwierzęta z papieru, pomagającego odrabiać lekcje albo zadającego pytanie w
operze: "Może chcesz, dziecko, siusiu, to cię wyprowadzę".
Nie mogłam pojąć, co stało się przyczyną tej nagłej zmiany, a z całego
przemówienia zrozumiałam tylko jedno - Busio mnie nie kocha. Właściwie
wydało mi się to niedorzecznością, że można mnie nie darzyć uczuciem, jeśli
ja sama kochałam i zdobyłam się na taki gest, jak oddanie swego dziewictwa.
Dopiero później zrozumiałam, że w zasadzie nie było ono nikomu potrzebne, a
najmniej Busiowi.
Szukałam w myśli wzniosłego zwrotu, który mógłby zrobić na nim dodatnie
wrażenie i uczynić mnie w jego oczach istotą wysoce szlachetną.
- Więc nie żeń się ze mną! Ostatecznie nic się jeszcze nie stało -
usiłowałam zbagatelizować to, co uważałam za rzecz najważniejszą. -
Ostatecznie wrócę do domu i powiem... i powiem...
Nie wiedziałam jednak, co mogłabym w takim wypadku powiedzieć, a na samą
myśl o domu ogarnął mnie strach graniczący z paniką. No bo jeśli uchwyci
się moich słów i będę musiała wrócić do rodziców, to co wtedy?
Zobaczyłam od razu przed sobą ojca, który mrużąc nerwowo lewe oko krzyczy
wymachując mi przed nosem wielkim palcem: "No widzisz! Masz swoje
jaśniepaństwo! Zachciało ci się paniczyka! Zawsze patrzyłyście wyżej, niż
miałyście nosy!"
Natychmiast postanowiłam, że do domu nie wrócę, a na samą myśl, że będę
chodziła zapłakana, uwiedziona i szukająca pracy, ogarniało mnie coraz
większe wzruszenie i żałość nad sobą.
Busio jednak uparcie tkwił przy swoim, a właściwie matczynym
postanowieniu.
- Trudno... muszę się z tobą ożenić i ożenię... Mama kazała. Dopiero w
dłuższą chwilę po tej rozmowie, gdy zapalił światło i zaczął szperać w
swoich pamiątkach i fotografiach, wybuchnęłam płaczem nie wytrzymując
dłużej napięcia nerwowego.
- Czego ty się wciąż mażesz? - zapytał z prawdziwym zdumieniem,
wzruszając ramionami.
Nie umiałam mu dać na to pytanie odpowiedzi i płakałam jeszcze
rozpaczliwiej.
- Ty się doczekasz, że dam ci w skórę! - krzyknął rozzłoszczony i poszedł
na mocno spóźnioną kolację.
I znów zostawił mnie samą w pokoju.
Byłam również bardzo głodna, ale wydało mi się czymś niewłaściwym
jedzenie chleba z masłem i jajek na twardo w tak smutnej chwili mego życia.
Zielonawy odblask lampy wypełniał pokój trupim światłem. Wielkie,
powleczone mgiełką starości lustro odbijało niewyraźnie moją skuloną
sylwetkę. Wciąż jeszcze siedziałam na kancie łóżka, rozmazując łzy.
Wiedziałam na pewno, że na przekór rozsądkowi kocham Busia jeszcze bardziej
dzisiaj niż wczoraj.
Noc przeszła spokojnie. Leżałam przytulona do zimnej ściany słuchając
głośnego oddechu mężczyzny. Poczułam, że mi nagle przybyło wiele lat.
Busio był brzydki. Tak brzydki, że moje koleżanki czuły przed nim lęk
twierdząc, iż bardziej przypomina małpę niż człowieka. Ja kochałam tę
brzydotę, która robiła na mnie niepokojące wrażenie. Było to coś
pośredniego między lękiem a pożądaniem. Kochałam zapach jego skóry, drobne
mocne dłonie, pańskie pochodzenie i oczy. Zdumiewająco szafirowe oczy,
będące zupełnym nieporozumieniem w jego egzotycznej po mongolsku twarzy.
Był tak inny od wszystkich ludzi i tak ekscentryczny w sposobie bycia, że
powszechnie uważano go za nienormalnego. On sam mówił o sobie: "Jestem
anormalny, to znaczy nieprzeciętny".
U kobiet dojrzałych, a zwłaszcza lekko przeżytych, miał duże powodzenie.
Zresztą tylko takie budziły w nim zainteresowanie. Zwierzył mi się kiedyś,
że lubi tęgie, rosłe blondynki o jasnych oczach i greckim nosie. Naturalnie
tłuszcz musiał trzymać się kupy, być elegancko odziany i najlepiej, jeśli
posiadał pewną pozycję towarzyską. Mężatki nie wchodziły w ogóle w grę,
gdyż jako cudze żony były dla niego świętością.
Busio miał tendencję do idealizowania kobiet. Dziwił się, że mają
kochanków, że zdarzają się nawet takie, które zdradzają mężów i nie czują z
tego powodu do samych siebie wstrętu i pogardy. Uważał je za coś bardzo
delikatnego, ale nie przeszkadzało mu to obchodzić się z nimi w sposób
brutalny.
Dzielił kobiety na dwie grupy. Te, które kocha się wzniosłą, platoniczną
miłością, i te, które traktuje się jako przedmioty przydatne tylko dla
pewnych określonych celów.
Do tamtych podchodził z rycerskością i uważał, że pocałunek z nimi
zobowiązuje do małżeństwa. Jeżeli natomiast pozwalały mężczyźnie na
jakiekolwiek poufałości nie pragnąc z nim wiązać się ślubem, klasyfikował
je jako dziwki.
Z kobietami o ogromnych piersiach i marzących oczach, które typował na
ewentualne kochanki, nie zadawał sobie wiele trudu. Stanowczo nie był
kobieciarzem i - jak sam twierdził - lepiej czuł się w stajni z końmi niż z
kobietami w salonie.
Ja w życiu Busia stałam się w pewnym sensie nieporozumieniem. Nie można
mnie było podciągnąć pod żadną grupę, a poza tym miałam być ewentualną
żoną, która była raczej zbędnym balastem.
Jak do tego doszło, że powiedział mi kiedyś o miłości i zaproponował
małżeństwo, było dla mnie zawsze zagadką. Najprawdopodobniej szukał
odprężenia po ostatnim bolesnym zawodzie miłosnym i sądził, że znajdzie je
w towarzystwie zakochanego w nim podlotka, którego włosy przypominały barwą
...
zingania