Fiedorczuk Julia - MORZE.doc

(37 KB) Pobierz

77

J Julia Fiedorczuk

Morze

Ale wtedy jestem dzieckiem, które jeszcze nie umie czytać.

Mani pięć, może sześć lat i bordową sukienkę z flaneli w małe zielone różyczki. Spod której wystają chude nogi tego dziecka, tej małej dziewczynki. Podrapane, posi­niaczone jak siedemdziesiąt nieszczęść. Siedzę na wysokim stołku przed lustrem, nogi dyndają w powietrzu. Ona stoi z tyłu za mną. Czesze moje długie włosy. Dziewczyn- kowe włosy w kolorze dojrzałego żyta, myślę teraz.

Nie boli. Boli, kiedy czesze matka, ale kiedy ona, nie. Dotyka mnie delikatnie, jak anioł. W lustrze widzę jej drżące, żylaste dłonie. Teraz myślę „żylaste”. Wtedy myślę „pajęcze”. „Babciu”, mówię, „masz ręce jak dwa pająki”. Ona na to, uśmiechając się wszystkimi zmarszczkami, „Tak. Dwie pajęczyce”. Jedna trzyma grzebyk, druga roz­dziela moje włosy na pasma, przytrzymuje blisko głowy, żeby nie bolało. Potem pierw­sza pajęczyca odkłada grzebyk na toaletkę i obydwie razem - dziesięć długich, moc­nych, ale delikatnych jak wiatr odnóży - zaplatają na mojej głowie dwa szczupłe warkocze.

Tej bordowej sukienki już nie ma. Nie wiem, jak skończyła, ale wyobrażam sobie, że tak, jak zwykle kończą flanelowe sukienki, czyli pocięta na ścierki, które najpierw służyły do wycierania talerzy, potem do sprzątania, a na koniec już tylko do mycia podłogi. Wyobrażam sobie, że podczas tych zstępujących reinkarnacji materiał stop­niowo ciemniał, robił się jednolicie bury. Różyczki znikały, wchłaniane przez ścier­kowe tło. W końcu szmata wylądowała na śmietniku, kiedy już prawie wcale nie róż­niła się od ziemi. Potem była ziemią.

1 jej też już nie ma, babci.

Drżące pajęczyce zawiązują na moich szczupłych warkoczach dwie zielone ko­kardy.

Bo wtedy nosi się kokardy zrobione ze wstążek kupionych na metry w sklepie pasmanteryjnym. Sprzedawczyni pakuje wstążki w szary papier. Podczas gdy sprze­dawczyni pakuje wstążki, a babcia za nie płaci, można oglądać guziki albo szpilki z barwnymi łebkami, bo wtedy nie ma jeszcze zatrzęsienia różowego plastiku, wtedy wszystko, co inne niż białe, i wszystko, co inne niż czarne, cieszy, na przykład szpul­ki, kłębki i motki kolorowych nici, kordonków i włóczek. Wtedy wyobrażam sobie całkiem inny świat, utkany z tych barw. Byłoby w tym świecie znacznie więcej czer­wieni i błękitu. I żółci. Nasyconej, bezwstydnej, jak pogodny lipcowy poranek. Lekki świat, świat z koronki wyszydełkowanej przez dziesięć pajęczych odnóży, delikat-

8

nych jak wiatr. Świat dla mnie, kiedy jestem dzieckiem, gdzie nadal jestem dziec­kiem, świat dla mojej córki, świat, w którym żadna z nas nie ma wieku ani kamieni w kieszeniach płaszcza.

A naprzeciwko pasmanteryjnego jest lodziarnia. Są takie czasy, że w lodziarni sprzedają tylko lody śmietankowe, zwane „normalnymi”, i owocowe. Rzadko, od święta, pistacjowe. Aleja nigdy jeszcze nic widziałam prawdziwych pistacji i może nawet nie wiem, że pistacje to rodzaj orzechów. Lodziarnia to ważny punkt na mojej mapie miasta.

Babcia ma różowe włosy. Czasem upina je wsuwkami w mały koczek, który wy­gląda jak gniazdko dla wróbli, a czasem, jeśli poprzedniego wieczora zakręciła je na wałki, zostawia rozpuszczone. Brwi ma siwiuteńkie. Od święta maluje je czarną kred­ką, a zdarza się, że proszę: „Babciu, pozwól mi pokolorować twoje brwi”. Wtedy pochyla twarz, żebym mogła dosięgnąć, a ja skupiam się tak bardzo, że aż marszczę czoło i otwieram buzię. Czuję się dorosła, wtajemniczona.

Czasem chodzimy karmić psa. Chodzi o to, że pies jest czyjś, ale ci ludzie, którzy mają psa, nie zajmują się nim za bardzo, bo zajmują się głównie piciem wina pod spożywczakiem. Pies czasem stoi na łańcuchu, a czasem biega po zaniedbanym, zaro­śniętym pokrzywami podwórku, wokół niskiego, drewnianego domku z pelargoniami i wizerunkami Matki Boskiej w niskich oknach, wychodzących na ulicę. Jeśli nie jest uwiązany, bez trudu przełazi przez dziurawe ogrodzenie. Ekstatycznie wita się z bab­cią. Skacze, piszczy, łasi się, skamle. Ludzie z domku nie lubią, kiedy przychodzimy. Jeśli przyłapią nas na karmieniu psa, bardzo się denerwują. Wtedy my udajemy, że nie wiemy, o co chodzi, i po prostu odchodzimy, jak gdyby nigdy nic.

Pies jest duży, chudy, czarny i siwiejący jak babcine brwi. Nazywa się Skurwy­syn, tak wtedy myślę, bo ludzie z domku, kiedy go wołają, krzyczą: „Wracaj tu, skurwy- synu jebany”. Pies nie chce iść, ale jest posłuszny. Więc idzie, patrząc na babcię prze­praszająco. Wie, że babcia zrozumie. I ona rozumie, chowa tę kiełbasę, którą przynio­słyśmy, z powrotem do fioletowej torebki, wyszywanej koralikami. Odwracamy się na pięcie, jak gdyby nigdy nic. I wracamy do domu albo idziemy nad rzekę.

Rzeka jest duża i szara. Kiedy jestem dzieckiem, marzę o drugiej stronie. Po dru­giej stronie są wioski, których nazwy nie znaczą dla mnie prawie nic, a tylko przywo­dzą na myśl jakieś senne skojarzenia. Wyobrażam sobie inny świat: sklepy pasmante­ryjne i lodziarnie, domy, w których mieszkają nieznajomi ludzie, których być może nigdy nie spotkam, którzy nie opłakiwaliby mojej śmierci, gdybym jutro umarła. Małe dziewczynki, z którymi nigdy nie będę się bawiła, z którymi nigdy się nic pokłócę. Różowe kokardy w ich włosach, piękniejsze od moich, i zazdroszczę im tych kokard, jeśli je sobie zbyt skutecznie wyobrażę. I wyobrażam sobie rodziców tych dziewczy­nek, wyobrażam sobie, że wykonują egzotyczne zawody: rolnik, rybak, mleczarz. Wtedy jeszcze nie wiem, że to moja matka wykonuje najbardziej egzotyczny ze wszyst­kich zawodów, wtedy mówię, kiedy ktoś mnie pyta, całkiem beznamiętnie, żc mama jest pisarką. A tata biologiem, na uniwersytecie. W mieście, które dla tych wymyślo­nych dziewczynek z różowymi kokardami byłoby co najmniej tak samo egzotyczne, jak dla mnie druga strona.

Mniej jednak niedostępna zimą, kiedy szara rzeka zamarza i można marzyć

o              chodzeniu po lodzie, o spacerze na drugi brzeg, po kolana w śniegu. Zimą rybacy

9

robią przeręble. Palą ogniska na lodzie, może właśnie po to, żeby zrobić te przeręble. Albo tylko po to, żeby ogrzać dłonie.

Piszę.              '•■łfB

Pies zdechł. „Dawno temu \ jak to się czasem mówi.

Kiedy jestem dzieckiem, kiedy mam pięć albo sześć lat, babcia uczy mnie używać telefonu. Nie znam jeszcze liter, powoli uczę się cyfr. Liczę. Najpierw umiem do dzie­sięciu, potem, nie wiadomo kiedy, do stu. Babcia pokazuje mi, jak wykręcić numer mojego domu w mieście. Domu, gdzie mieszkam, kiedy chodzę do przedszkola, a potem do szkoły, i gdzie mieszkają moi rodzice, kiedy nie są w pracy. Trzeba włożyć palec do okrągłego otworu oznaczonego odpowiednią cyfrą i przekręcić tarczę. To w ymaga skupienia i nawet odrobiny siły, kiedy ma się takie małe paluszki, jak ja. Zero łatwo rozpoznać, wygląda prawie jak kółko. Ja mówię „elipsa”, ku radości dorosłych

-              jak każde dziecko lubię radość dorosłych - choć przecież już wtedy wiem, że zero to wcale nie to samo, co elipsa. Ósemki wyglądają jak zera zawiązane na kokardkę, to też jest bardzo łatwe. Gorzej z dziewiątkami i szóstkami, te wciąż mi się mylą, ale w końcu zapamiętuję, że „brzuszek" musi być na górze albo na dole, że na tym polega różnica. Ćwiczymy często, aż wreszcie prawie mi się udaje. Babcia trochę mi poma­ga, wybieram numer, słyszę sygnał. „Halo?” mówi telefon głosem mojej matki. Po­maga mi gniazdko w jej włosach, to znaczy we włosach babci.

Dobrze się bawimy, mamy swoje tajemnice. I to są całkiem dosłownie słodkie tajemnice. Po obiedzie idziemy do łodziami. Wolę lody „normalne” od owocowych. Babcia woli owocowe. Nie wracamy tak od razu do domu, idziemy na spacer, na łąki. Kiedy chcę zerwać duży, żółty kwiat, a chcę go zerwać, bo jest tylko jeden, bo nie jest chabrem ani rumiankiem, których jest istne zatrzęsienie, babcia mówi:,postaw, może to jedyny taki kwiat na świecie?”. Więc oczywiście zostawiam kwiat w spokoju, na chwilę sparaliżowana myślą, że coś mogłoby skończyć się na zawsze, a to jest takie straszne, niezrozumiałe słowo, „zawsze”. Teraz, po tylu latach, w drugiej połowie życia, zdarza mi się zapominać, jak bardzo. Jak bardzo niezrozumiałe. Jak bardzo nas zawsze nie będzie i jak bardzo wszędzie.

Kiedy jesteśmy w domu, babcia jest królową, ja - królewną. Babcia jest domem, kiedy napełnia go zapachem farb - babcia maluje, co w tamtym czasie, kiedy jestem dzieckiem, wydaje mi się najoczywistszą rzeczą na świecie - albo zdrowotnych liści, jak hurtowo nazywam bazylię, tymianek, szałwię i natkę pietruszki. Nie przepadam za zielskiem, ale babcia tłumaczy, że każdy z tych listków ma specjalne zadanie do wykonania w moim małym ciele. Przejęta tajemniczą powagą tej misji, zjadam jajecz­nicę z szałwią, dobrą dla mojej przyszłej kobiety. Kanapkę z natką pietruszki, dobrą dla mojej krwi. Plastry pomidora z listkami bazylii, które odstraszają komary, co prawda w tym celu wcale nie trzeba ich zjadać, ale my zjadamy. Babcia pyta: „Czujesz cza­ry w brzuszku?”. A ja czuję, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, czuję czary w brzuszku.

A babcia maluje chabry, maki i ten żółty kwiat, którego nazwy nie znamy. Może nie ma nazwy. Może wyrósł i zakwitł tylko ten jeden, jedyny raz i dlatego nie pomie­ści się w słowie. Tak to sobie wyobrażam, aż pewnego dnia, kiedy jej już nie ma, trafiam na łąkę usianą takimi żółtymi kwiatami, takim żółtym, co tu dużo gadać, ziel­skiem. Zostawiam w spokoju. Nie zrywam.

Rano wskakują do jej łóżka: ma zdrowy, twardy, długi sen. Kładzie się późno Kiedy zasypiam, słyszą szuranie jej pantofli na kuchennej posadzce. Kiedy odpły­wam w sen, ona nadal czuwa, jej są te czarne, przepastne, absolutne godziny, kiedy mnie już nie ma pośród czuwających. Wiem, zanim zasną i zanim przestaną wiedzieć cokolwiek, że zaraz zapali papierosa i przy kuchennej lampie bądzie mieszała farby.

A potem bądzie malowała, na deskach albo na kawałkach sklejki, trawą, drzewa, kwiaty. Malowała - zauważyłam to znacznie później - prawie wyłącznie rośliny. Mówiła do mnie czasem: „Popatrz, ten liść wygląda jak dłoń. A żyłki jak rzeki. W rzekach płynie życie”. „Dokąd?”, pytałam, „dokąd płynie życie’*? „Do morza”, odpowiadała babcia bez namysłu. „Wszystko wyszło z morza i wszystko powoli do niego wraca**. A ja byłam mała i nigdy jeszcze nie widziałam prawdziwego morza.

Wiąc kiedy wskakują do jej łóżka, ona jeszcze śpi. Szarpią jej różowe włosy, ona nie reaguje. Łaskoczą ją pod brodą, uśmiecha sią. Zaczyna udawać, że bardzo głośno chrapie. W końcu mówi: „Przynieś sobie książeczką, babcia pośpi jeszcze trzy minu­ty”. Ale ja już przyniosłam książeczką, to nasz stały rytuał, wiąc teraz przeglądam obrazki, dotykam liter i całych drukowanych wyrazów, wciąż jeszcze w dużej mierze nieprzejrzanych i obcych, z czasem dopiero, z upływem tygodni i miesięcy, coraz bardziej czytelnych. Wreszcie ona wstaje, ziewa, przeciąga sią, narzeka na ból w ple­cach, ale zaraz jest królową domu, jest domem, kiedy szykujemy śniadanie. A ja je­stem rycerzem.

Czasem zabiera mnie do lasu. Las zaczyna sią zaraz za miastem, a ciągnie się chyba w nieskończoność. Wtedy wydaje mi sią, że największe nieszczęście, jakie może spotkać człowieka, to zgubić się w tym lesie, to musieć już zawsze błąkać się pośród grubych, żywicznych pni, pod iglastymi koronami, które odbierają moc słońcu, a co dopiero księżycowi. To by dopiero było, nocować w takim lesie, myślę. Chcę tego i nie chcę. Chcę tego i nie chcę.

Babcia pokazuje mi poskręcane korzenie drzewa. „Popatrz", mówi, „wyglądają jak moje stare palce”. 1 otwiera swoje pajęcze dłonie, i wtedy widzę, że drżą. Uśmie­cha się: „Ale to drzewo jest stare”, mówi, „Stare jak twoja babcia”. I chichocze. „Kie­dy umrze”, ciągnie, „przewróci się na mech. Będzie tak zmęczone, że zaśnie na tysiąc lat”. A potem rzeczywiście znajdujemy takie przewrócone drzewo. Śpi na mchu. bez­listne i okorowane. Poskręcane korzenie nieskromnie sterczą ku górze.

Po śniadaniu babcia uczy mnie liter, sylab, wyrazów i liczb. Wykręcam numer mojego domu w mieście. „Halo?” odpowiada telefon głosem mojej matki.

„A w tym korzeniu”, mówi dalej babcia, „ktoś mieszka”. „Nieeee”, odpowia­dam, chociaż tak bardzo chciałabym jej wierzyć, że wierzę. „Zaraz zobaczysz”, prze­konuje. Wyjmuje z kieszeni spodni scyzoryk, odcina kawałek martwego korzenia, zaczyna strugać. Już rozumiem i nie jestem pewna, czy oszukała mnie. czy nie. Po paru minutach trzymam w ręku grubo ciosanego krasnoludka. Ma tylko głowę, szpi­czastą czapeczkę i kawałek tułowia.

Po dziś dzień.

Jest tylko jedno zdjęcie mojej babci. Nie lubię go. Jest źle ubrana, stara i uśmiecha się sztucznie, skrępowana rolą modelki. Zawsze, nigdy, wszędzie. Pakuję prowiant i razem z córką wyjeżdżamy z miasta. Do lasu. Córka pyta: „Mamo. czy w tych dziw ­nych korzeniach ktoś mieszka?”.

II

Pewnego ranka wskakuję do jej łóżka. Babcia śpi, ma twardy, mocny, zdrowy sen. Patrzę na nią przez chwilę: kiedy śpi, jej zmarszczki niemal zupełnie się wygładzają. Potem szarpię jej różowe włosy - nic. Łaskoczę pod brodą - nic. „Babciu”, wołam - nic. Nie uśmiecha się. Nie chrapie.

Przez moment jestem sparaliżowana. Potem podchodzę do telefonu i wykręcam numer mojego domu w mieście. Słyszę sygnał, trzy, pięć, siedem długich nut. I wresz­cie: „Halo?”- lekko ochrypnięty głos mojej matki. „Babcia zasnęła”, mówię bez ogró­dek. „Trzeba mchu”.

Po deszczu

„Pamiętać”.

„Pamiętać”.

Myśli Anna, leżąc płasko na plecach, oddychając spokojnie, jakby chciała spo­wolnić czas: chce spowolnić czas. Przymyka oczy, siłą woli odpycha dzień, który

-              Anna raczej czuje to, niż widzi - powoli zaczyna wykluwać się z mroku. Z zewnątrz, stamtąd, gdzie cały świat, gdzie gorączkowe życie, sprawy, obowiązki, ruch uliczny, drzewa, ptaki, sklepy, ludzie i psy, stamtąd nadchodzi dzień.

Anna zapamiętuje: dwa rude pieprzyki na szczupłym ramieniu Elizy, po jego we­wnętrznej stronie, jeden obok drugiego, blisko pachy. Wyraźnie wypukłe pod języ­kiem. Słonawe. Jak łzy, myśli Anna, jak morze. Jak wiatr od morza, który plącze się w sosnach, przesypuje kryształki piasku, przeczesuje włosy długimi, chłodnymi pal­cami. Jej perfumy: jaśmin i piżmo, i coś jeszcze, jej żywa skóra, wilgoć na skórze między jej piersiami, słona jak łzy i morze, jej pot, jej miękki brzuch i słodki, wklęsły pępek, jej ciemna sierść i gładkość ud. I wreszcie to wrażenie, kiedy Eliza jest blisko, że wszystkie kontury się rozmywają i że Anna nie jest już w sobie, dla siebie, sobą, ale jest wszystkim i wszystko jest nią.

Skrupulatnie zbiera te oszałamiające dary i układa, skarb obok skarbu, w swo­jej duszy, w mroku, który nosi we wnętrzu, pod skórą, i który jest tylko jej. Właś­nie tam, w tym mroku, będzie mieszkała przez długie godziny, dni, tygodnie i mie­siące, kiedy się nie zobaczą; przez długie godziny, dni, tygodnie i miesiące, które teraz wydają jej się puste jak niedziela w małym polskim miasteczku. „To się dzieje”, powtarza Anna w myślach. „Teraz”. „Naprawdę. Jestem tutaj i ona też tu­taj jest3’.

Jednak dzień zaczyna uzyskiwać przewagę, sen odszedł na dobre i noc także od­chodzi, za chwilę trudno będzie uwierzyć, że kiedykolwiek była noc. Że było ciemno i one, prawie bez słów, ich szybkie, wilgotne oddechy.

Otwiera oczy. Eliza śpi zwinięta w kłębek, ramionami i udami obejmując wymy­tą kołdrę. Plastry różowego światła przedostają się do środka przez szczeliny pomię­dzy zasłonami. Świat stopniowo materializuje się wokół ich łóżka. Widać zarysy kan­ciastych, hotelowych mebli, na podłodze porozrzucane ubrania i kosmetyki, na szafce nocnej dwa puste kieliszki. „Precz”, myśli Anna, „precz, dniu”. Ale dzień już podpeł- za pod ich próg i zaraz wtargnie na dobre jak natrętny ocean, anektując kolejno łagod­ne plaże ich wyspy, jej zalesione wnętrze, jej gorący wulkan. Ciemny, gęsty, wspólny czas skropli się zaraz i spłynie po ich ciałach jak deszcz. Wsiąknie w ziemię. 1 może trochę tylko przetrwa w Annie. W jej mroku. Anna będzie odtąd hołubić ten mrok jak swoje jedyne bogactwo.

Przytula twarz do pleców Elizy i lekko całuje wklęsłe miejsce pomiędzy jej ło­patkami, potem odsuwa się, siada, patrzy w niedokładnie zasłonięte okno, nasłuchuje. Wstaje. Pośród rozrzuconych na podłodze ubrań odnajduje długi T-shirt, zakłada go i idzie do łazienki, stąpając na przemian po ciepłych, coraz cieplejszych stru­mieniach wiosennego światła i po całkiem jeszcze chłodnych zatokach cienia.

W łazience odkręca kran i nabiera wody w dłonie, żeby opłukać twarz. Patrzy w lustro: zmęczenie. Głębokie cienie pod oczami i bruzdy wokół ust. Nic dziwne­go. Ileż to już nocy? Najpierw nie spała z tęsknoty, a potem, kiedy zaczęły planować tę podróż, z podniecenia. Cóż jednak zmęczenie? Co z tego, że pod powiekami pia­sek, skoro mają siebie, skoro jeszcze przez kilka godzin Eliza będzie na wyciągnięcie ręki?

„Tu i teraz”.

„To się dzieje naprawdę”.

Anna patrzy w lustro, próbuje zajrzeć w swoje zmęczone oczy, to się jednak nie udaje. Widzi zielone tęczówki, a wokół nich siateczkę drobnych żyłek, to nie ona, to nie ma nic wspólnego z nią, źrenice są czarne, błyszczące, płaskie, pozbawione głębi.

Nie myśleć o tym, co później. O hałaśliwym lotnisku. O samolocie, który ją upro­wadzi ponad zimne chmury i po niespełna dwóch godzinach wypuści w innym mie­ście. O tym, że w tamtym mieście zapewne będzie padać deszcz. O słońcu, które pod wieczór zaróżowi spody chmur. I które dla każdej z nich zajdzie trochę inaczej.

Wychodzi z łazienki i odnajduje resztę swoich ubrań: wytarte dżinsy, trampki, jasny lniany żakiet. Ubiera się po cichu, związuje włosy w koński ogon, przysiada na krawędzi łóżka. Sen Elizy jest twardy. Jej oddech niemal bezszelestny. Powieki, dwie różowe muszelki, nieruchome. Tylko plecy łagodnie falują. Anna wstaje, wychodzi na korytarz, bezszelestnie zamyka za sobą drzwi. Zjeżdża windą na dół, wychodzi na ulicę. Prawie szósta. Ranek jest rześki, niebo bezchmurne, ciemnoniebieskie. Anna zbiega po schodkach w stroną Concordia Platz. Za jej plecami Maria Am Gestade, ale Anna się nie odwraca, tylko biegnie przed siebie, czując, że uchodzi z niej zmęczenie i pojawia się... może nie radość, ale chęć życia, a w każdym razie chęć przeżycia tych kilku godzin, które im jeszcze zostały. A potem, potem, zobaczy. Tu i teraz. Z Concor­dia Platz skręca w Renngasse, pamięta mgliście, że w tamtej okolicy był jakiś park. To się dzieje naprawdę. Cały czas idzie szybkim krokiem i nawet uśmiecha się trochę

-              do siebie, do nieba, do miasta, które bardzo powoli otrząsa się ze snu: ktoś zamiata chodnik przed piekarnią, ktoś otwiera ciężkie drzwi, podzwaniając kluczami, ktoś inny biegnie w fioletowym dresie. Anna uśmiecha się do wszystkich, na pozdrowię-

nia odpowiadając skinieniem głowy, bo tak bardzo nie zna niemieckiego, że wstydzi się nawet powiedzieć „Gutlen morgen .

Z Renngasse skręca w lewo, w niewielką uliczkę, która kończy się ślepo, więc Anna skręca w prawo, jest prawie pewna, że park już niedaleko, potem znowu skręca w lewo i wtedy jest pewna tylko tego, że się zgubiła.

Jeszcze przez chwilę idzie prosto przed siebie, jakby nie mogła uwierzyć, że nie wie, dokąd idzie. Wraca zmęczenie. Z tego zmęczenia Anna po prostu idzie dalej, nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji. Ma nadzieję, że wszystko zaraz wróci na swo­je miejsce, uliczki, kamienice, park, który przecież, jeszcze wczoraj, był tak niedale­ko. Więc idzie dalej, szybkim, pewnym krokiem i ta szybkość, pewność siebie stano­wi - gdyby tylko pomyślała, zauważyłaby to - przeciwwagę dla rozpaczy, która stop­niowo krystalizuje się w jej brzuchu na przekór słońcu i całej tej doskonale zbędnej urodzie wiosennego dnia. Jednak Anna nie myśli, nie chce o tym myśleć, w ten spo­sób. Nie czuje bólu, ból jest, ale oddzielny, oddzielny jak bagaż, jak ładunek wy­buchowy, który Anna, przez przypadek, ma przy sobie i który kiedyś, być może, eksploduje, ale teraz jeszcze nie.

Teraz idzie prosto przed siebie, nadal nie rozpoznając okolicy. Przypomina jej się jednak, że w pewnym momencie — nie ma innego wyjścia - dotrze do tej szerokiej ulicy, która otacza stare miasto, do ulicy muzeów, a stamtąd, choć to daleko, bez trudu trafi do hotelu, odtwarzając drogę, którą musiała pokonać pierwszego dnia. Ulga. Zwalnia kroku, nie ma dokąd się spieszyć, Eliza na pewno jeszcze śpi, Eliza na pew­no, ,.Eliza” - mówi Anna szeptem i wierzchem dłoni lekko gładzi swój policzek. Wokół nikogo. Anna delikatnie całuje wierzch swojej dłoni, żeby sprawdzić, jakie to uczu­cie, kiedy jej usta całują. Jej górna warga jest wilgotniejsza, dolna - bardziej szorstka. To jest przyjemne. Anna przystaje, zbyt pełna wszystkiego, żeby móc myśleć, więc tylko patrzy na dziwne miasto i nie może uwierzyć, nie może uwierzyć w ulice ani w budynki, w samochody ani w przechodniów, w drzewa ani w niebo. Ani razu nie przychodzi jej do głowy, że mogłaby spytać o drogę.

Kiedy półtorej godziny później wraca do pokoju, Eliza siedzi na łóżku i, ziewa­jąc, przeczesuje palcami swoje lśniące włosy. „Gdzie byłaś, księżniczko?” - pyta. „Przespacerowałam się trochę po okolicy”, odpowiada Anna. „Chodź”, mówi Eliza ciemnym, chropowatym głosem, od którego Annie kręci się w głowie. Przysiada obok Elizy, znowu onieśmielona, czuje dreszcze, nie ma odwagi spojrzeć tej kobiecie w oczy, więc ześlizguje się wzrokiem po szyi, po obojczyku, po gładkim ramieniu, ramiona Elizy, Eliza przyciąga Annę do siebie, całuje ją w usta. Jest ciepła, rozespana i naga, pachnie nocą, pachnie gęstym czasem, którym dzieliły się jak chlebem, i zno­wu jest głodna. Anna też jest głodna, tak głodna, że zaczyna drżeć, więc zrzuca lniany żakiet, zrzuca długi T-shirt i wytarte dżinsy i zanurza się w miękkim, ciepłym ciele Elizy, która mówi, głosem ciemnym jak czerwone wino, „Jedz mnie”. „Pij mnie”. Więc Anna pije, aż znikają wszystkie myśli i wszystkie słowa, aż znika cały świat i nie istnieje nic oprócz niedużego pokoju hotelowego, w którym wydarza się miłość nieodwracalna jak urwisko.

Potem długo leżą, splecione jak korzenie drzew, które wyrosły blisko, za blisko siebie. Ich czas gwałtownie się kurczy. Czy właśnie o tym myślą? Kiedy wstaną, pój­dą coś zjeść. Anna w dżinsach, Eliza w sukience, czarnej albo czerwonej, wypiją po

lampce wina, Eliza zapali papierosa i trzeba będzie jechać na lotnisko, gdzie powie­dzą sobie, po prostu „Cześć, do zobaczenia”, być może dlatego, że żadne pożegnanie nie wyraziłoby udręki, której będą wtedy doświadczały. „Kiedy cię znów zobaczę”, mówi Anna, i w pewnym sensie jest to pytanie, a w pewnym sensie tylko skarga. Wie, że Eliza nie odpowie, Eliza nie lubi robić planów na przyszłość i zawsze tylko powta­rza: „Na nic nie liczmy. Na nic nie czekajmy”. „Jak mogłabym nie czekać", myśli jednak Anna,, jak nie planować, skoro żyję tylko tobą”. „Nie martw się niczym, księż­niczko”, mówi Eliza, „my przecież dotykamy nieba”. Anna nie jest pewna, czy wie. co to znaczy. Lubi, kiedy Eliza mówi do niej w ten sposób, kiedy mówi o miłości, jakiej jeszcze nie było, choć jednocześnie boi się, że te słowa są jak cienki lód, który w każdej chwili może się pod nią zarwać, boi się, że jeśli im zaufa - utonie... w tej chwili byłaby jednak gotowa, byłaby gotowa, utonąć.

Więc ufa.

Julia Fiedorczuk

15

Zgłoś jeśli naruszono regulamin