Kveta Legatova - Hanulka Jozy.pdf

(1214 KB) Pobierz
1302602270.002.png
1302602270.003.png
1.
Znałam wszystko na pamięć. Trzypiętrowa kamienica o dwóch bramach
wychodzących na dwie różne ulice, przecinające się pod kątem prostym.
Przez jedną z tych bram wejdę w berecie na głowie, drugą wyjdę w chustce.
Trzecie piętro, drzwi na wprost schodów. Dwa nazwiska: Alesz Dobrzansky,
Emilia Fojtkova. Dzwonić trzy razy. W mieszkaniu będzie słychać włączony
odkurzacz. Wyjmę z torby kopertę i wsunę ją pod drzwi. Nie puszczę jej, póki
nie poczuję dwóch szarpnięć. Piętnaście sekund.
Zejdę drugą klatką schodową. W torbie na zakupy zostanie mi kilka
rogalików i przydziałowa margaryna.
Gdyby się pojawiły kłopoty, muszę się pozbyć koperty.
Kłopoty się nie pojawią. Jeszcze nigdy się nie pojawiły.
Podniecająca
gra,
w
której
bezpiecznie
przemieszczam
się
po
bezpiecznej drodze.
Nawet nie musiałam się specjalnie koncentrować na zadaniu. Jestem
dokładna jak automat, mam to we krwi.
Na rękach czułam chłód kropelek mżawki. Ale sweter, który mam
zwinięty w torbie, założę dopiero po wszystkim.
Gdybym mogła zobaczyć się w lustrze, spostrzegłabym pewnie, że się
uśmiecham. Przypomniałam sobie twarz Richarda w chwili, kiedy podawał
mi kopertę. W oczach miał strach. Po raz pierwszy. Niech cię Bóg prowadzi,
powiedział. Bardziej niż te słowa, podobne do modlitwy, poruszyła mnie myśl
o tym, co nas dzieli. Richard jest ewangelikiem ze zboru braci czeskich.
Ja w nic nie wierzę.
Idę spokojnie, bez obaw, żadnych przeczuć, chociaż z natury jestem
bojaźliwa i często miewam ataki paniki. Na szczęście szybko mijają. Te fale
nagłego strachu nieźle dały mi się we znaki na egzaminach – przyspieszone
tętno i spocone dłonie. Richard był wspaniałomyślny, zawsze cierpliwie
przeczekiwał chwilę milczenia, która była mi potrzebna, żebym się mogła
uspokoić. Nigdy nie dodawał mi otuchy, nie chciał mnie zawstydzać.
1302602270.004.png
Chyba go zdumiewałam swoją sumiennością. Odkrył we mnie
wyścigowego konia. Już na trzecim semestrze zaproponował mi funkcję
asystentki i zaczęliśmy widywać się coraz częściej. Zanim się zorientowałam,
już tonęłam po uszy w uczuciu, którego nie potrafiłam utrzymać w ryzach.
Jest mi pani bliższa, dziewczyneczko, niż mogę sobie na to pozwolić.
Wyniosło mnie to na najwyższy szczyt świata, aż zaczęłam się dusić z braku
tlenu.
Mąż innej kobiety. Ojciec dwóch synów. Powinno mnie to było
sprowadzić na ziemię, ale nie sprowadziło. Dotarło do mnie, w jak niewielkim
stopniu człowiek może o sobie decydować. Jakże beztrosko machnęłam na to
ręką!
Cel mojej dzisiejszej wyprawy trzypiętrowy dom, zobaczyłam już z
daleka. Jego ścianę oblepiał krwawy bryzg, afisz z nazwiskami straconych.
Rumieniec czasów. Nauczyliście narody mówić językiem motłochu – Vančura.
Rozstrzelany w odwecie za zamach na zastępcę protektora Czech i Moraw
Reinharda Heydricha, razem z tysiącami innych „zakładników”.
Przez szeroką bramę wyszłam na ulicę, po której jeździł tramwaj.
Majtałam torbą na zakupy, ostentacyjnie wystawał z niej rogalik.
Przemknęło mi przez głowę nieprzyjemne wspomnienie rutynowej
spowiedzi przed Slavkiem. Kiedy już wszystko mu wyrecytowałam,
przypomniał: asekuracja? Otychowie z sutereny, trajkotałam naburmu-
szona. Zrobiłam im zakupy, jestem ich kuzynką. Co się z tobą dzieje,
Slavku? Nic. Robi się z niego pedantyczny sztywniak.
Otworzyłam drzwi i weszłam do kamienicy.
Usłyszałam kroki, jeszcze zanim go zobaczyłam. Schodził prosto na
mnie po schodach.
Nigdy go nie widziałam, a mimo to go rozpoznałam.
Powietrze zgęstniało. Panika. Mam się rzucić do ucieczki? To by
znaczyło: przyznać się. Stłumiłam szaloną myśl, że może nie udałoby mu się
mnie dogonić albo może w ogóle nie zacząłby mnie ścigać. Rączka torby
kleiła mi się do dłoni. Może właśnie dzięki temu zdołałam się opanować.
Niosę zakupy, moja obecność tutaj jest uzasadniona, jestem jednym z
lokatorów. Chciałam rozhuśtać (beztrosko) torbę, ale sztywne ramię od-
mówiło mi posłuszeństwa.
1302602270.005.png
Z nogami jest lepiej. Trzy stopnie w dół w kierunku drzwi, w których
jest wizjer i które już są troszkę uchylone.
– Guten Tag – odezwał się.
Wydaje mi się, czy rzeczywiście ma obojętny wyraz twarzy?
– Guten Tag.
Doskonale sobie poradziłam. Co zrobi, kiedy zacznę udawać, że
otwieram drzwi? Czuję na plecach jego wzrok. Czeka? Wszystkie pory mojego
ciała wypełniły się potem. Skalpel. Dlaczego nie wzięłam ze sobą skalpela?
Kolejna szalona myśl.
W skupieniu liczyłam sekundy, ponieważ w irracjonalnej
rzeczywistości, w której się znalazłam, z jakiegoś powodu było to ważne.
Gdybym miała wybierać: umrzeć w tej sekundzie albo obejrzeć się za
siebie, wybrałabym śmierć.
Nic nie widziałam, oczy zalał mi pot.
Wbiłam palce w zbawienną szczelinę i poczułam, że jest prawdziwa.
Pot ściekał mi po twarzy, usta same się otworzyły.
Mężczyzna za moimi plecami głośno stąpa. Jego wolne kroki
przejeżdżają mi przez mózg jak lokomotywa.
Weszłam do przestronnego, wyłożonego dywanem przedpokoju i
zatrzasnęłam za sobą drzwi. Wilgotnymi, zimnymi plecami oparłam się o
framugę. Przede mną stało dwoje starszych ludzi. Gestem zapraszali mnie do
otwartego pokoju.
– Co się dzieje? – zapytałam w sekundzie, w której odzyskałam głos.
– Dziś rano zabrali doktora Dobrzanskiego i panią Fojtkovą. Od tej pory
się tu kręcą.
– Sprawdzają mieszkania?
– Na razie jeszcze nie – oboje jednocześnie uśmiechnęli się do mnie
lekko.
– Widzieli państwo, że idę?
– Tak.
Żołądek podskoczył mi do gardła.
1302602270.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin