SYN KMIECY.doc

(285 KB) Pobierz

 

SYN KMIECY.

 

Powieść dla młodzieży

 

Teresy Jadwigi.

 

 

 

 

 

 

Skład główny w księgarni

M. A. Wizbeka,

w Warszawie,

Szpitalna Nr 5.

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

I.

 

Pochmurny był to dzień, jeden z tych dni słotnych, dżdżystych, w których serce ze smutku obumiera. Nad ziemią rozciągało się szare, jednostajne niebo, a na jego tle ponurem snuły się chmury ciemniejsze, — lekkie, pierzchliwe, kształtem do ludzi podobne, niby dusze pokutne, w szare, mgliste szaty odziane... Na czarnej, wilgotnej ziemi widniały tu i owdzie ślady zimy, gdyż śniegi nie wszędzie jeszcze stopniały, tu i owdzie stały wielkie kałuże wody mętnej, błotnej. Drogą, ciągnącą się między temi polami żałobnemi, toczyła się zwolna kolasa, w cztery konie zaprzężona; konie były widocznie zmęczone długą podróżą, a woźnica drzemał na koźle.

Czasami w oknie karety ukazywała się blada twarz młodej kobiety, a obok niej głowa wieśniaczki w czepcu białym, szeroką falbaną oszytym. Obie patrzały smutnie na pola zaorane. Cicho było dokoła. Jedynemi głosy, jakie dochodziły był szum wichru, co gnał chmury po niebie, lub głuche stąpanie koni i turkot kół... Naraz krzyk

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

przeraźliwy wydobył się z karety i jednocześnie młoda kobieta cofnęła się wgłąb powozu.

— Co pani? — spytała wieśniaczka.

— Trup, — odparła zapytana — trup na polu. Wieśniaczka wyjrzała przez okno w stronę, w którą jej pani wskazała. I snać spostrzegła to samo, bo i z jej piersi wyrwał się okrzyk przerażenia, głośniejszy jeszcze, niż krzyk poprzedni.

— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołała, cofając się z wyrazem wstrętu, i siadła blada na swojem miejscu. Krzyk jej zbudził trzecią będącą, w kolasie istotę; dało się słyszeć kwilenie dziecka, ze stosu poduszek, na których leżało. Zpośród puchu i jedwabi wyglądała główka dziecięcia, a dwie rączki wyciągały się do pochylonej nad niem matki.

— Jacuś! — szepnęła kobieta; — podjęła dziecię i przytuliwszy je do piersi, osłoniła starannie zieloną szatą, gronostajami podbitą, jaką miała na sobie. Gdy znów usnęło, matka podniosła wzrok na siedzącą, naprzeciw piastunkę.

— Widziałaś, Giertrudo? — spytała.

— Widziałam -odparła zapytana.

— Straszne to było!

— Straszne! — zabrzmiała odpowiedź.

— Czemu go nie pochowali?

— Może nie było komu, zaraza pewno całą wieś zabrała.

W istocie, zaraza nawiedziła niedawno wieś, którą mijali podróżni, zabrała część ludności, część druga ze wsi wystraszyła, tylko garstka odważ-

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

nych została w chatach ojców. Na polu leżały trupy zmarłych.

Wojny szwedzkie, które za króla Jana Kazimierza ciągnęły się bez przerwy prawie, sprowadziły straszną chorobę w kraju; zaraza, od wsi do wsi przechodząc, setki ludzi do mogił zagnała...

Pani, która w kolasie jechała, była żoną wojewody Rytwiańskiego. Wracała ona od rodziców do męża, wioząc mu syna, którego nieznał wcale. Rok temu wyruszywszy przeciw Tatarom, odwiózł pan Rytwiański żonę do rodziców, za Wisłę i tam miał zamiar pospieszyć prosto z wyprawy, lecz w boju raniony, nie mógł myśleć o powrocie. Żonę powiadomili o tem, co się stało; wojewodzina, pożegnawszy rodziców, z piastunką i małem dzieckiem puściła się w drogę. Dziesięć dni podróży dzieliło ją od męża; mówili jej ludzie, że zaraza grasuje po wioskach, przez które ma przejeżdżać, ale ona niczyich przestróg nie słuchała; przy mężu być chciała i pojechała. Mil 20 minęli szczęśliwie, trzeci dzień podróży dobiegał, spoczywali tylko tyle, ile konie czuły tego potrzebę, dotąd jeszcze śladów zarazy nie widzieli nigdzie: dziś po raz pierwszy z nią się spotkali. Wojewodzina wystraszona, siedziała blada, milcząca, drżała o dziecko, o siebie, o służbę, w duchu modliła się za wszystkich.

— Czy nie widać jakiego domostwa? — odezwała się nagle.

— Czemu? — spytała piastunka.

— Bo mi jakoś niedobrze.

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

— Dajcie mi dziecię, pani, otulcie się i starajcie usnąć, może przejdzie — odparła wieśniaczka.

Wojewodzina spełniła radę, lecz sen nie ogarniał jej, zimne dreszcze ją przechodziły i nieznane jej dotąd mdłości...

— Spójrz, czy gdzie chaty nie widać — rzekła po chwili. — Mnie coraz gorzej.

Piastunka spojrzała na panią i przelękła się: twarz jej była bardzo zmienioną, usta miała prawie białe; sine plamy ukazały się na policzkach... Kobietę strach ogarnął, złożyła dziecko na poduszki, osłoniła je, otuliła, poczem wyjrzała przez okno: z jednej strony widać było czarne, jednostajne pole, z drugiej ciemny gęsty bór, — nigdzie chaty, nigdzie mieszkania ludzkiego. Lecz naraz spostrzegła, że zpomiędzy świerków, co przy wysokich jodłach pod lasem rosły, wydobywał się szary obłok dymu. Ucieszona obróciła się żywo do wojewodziny.

— Może dojedziemy niebawem do jakiego domostwa, bo widać dym snujący się od ogniska.

Nie myliła się w swem przypuszczeniu, szary bowiem słup dymu wychodził z komina lepianki, co na drodze pod lasem przysiadła sobie daleko od wsi. Czyje to było mieszkanie, o tem ani wojewodzina, ani jej służba nie wiedzieli, lecz dym świadczył, że w niem żyli ludzie, że zaraza ich nie wygnała. Zajechali więc przed chałupę. Kobiety wysiadły i, wziąwszy dziecko na ręce, podążyły ku domostwu.

W progu sieni, wiodącej do wnętrza, ukazał

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

się siwy starzec, spojrzał zdumiony na pańską karetę i pokłonił się wojewodzinie.

— Nie odmówcie nam gościny, — ozwała się pani Rytwiańska, stając przed nim — podróżni jesteśmy, łakniemy spoczynku.

— Gość w dom, Bóg w dom! — odparł starzec i ruszył przodem, by wskazać drogę.

— Maryś! — huknął, wszedłszy do izby.

Na to wołanie, zpoza komina wysunęła się średnich lat kobieta, w grubym wełniaku, bosa, w wytartym kubraku sukiennym, i zmięszana pokłoniła się wojewodzinie.

— Roznieć żwawo ogień na kominie — rzekł stary, — ta pani chce u nas ogrzać się i spocząć po drodze.

Wojewodzina siną miała twarz z zimna i stała widocznie z trudnością; kiedy stary podsunął jej ławę, padła na nią prawie bezwładna.

— Weźcie ode mnie dziecko — rzekła wystraszona Giertruda do krzątającej się koło komina wieśniaczki.

Kobieta w milczeniu odebrała z jej rąk niemowlę i wyszła z niem do drugiej izby. Wojewodzina wiła się z boleści na łożu, na którem ją złożono.

Na dworze noc powoli zapadła. Wiatr wzmógł się, bór skarżył się głośno — szumiał i jęczał; stare jodły szemrały żałośnie, a skargi ich dolatywały do chaty i jej wnętrza. Wtem wśród tego szumu i skarg natury rozległy się kroki ludzkie, ktoś dążył od boru ku chacie. Po małej chwili zpoza

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

tylnej ściany chaty wysunął się mężczyzna dorodny, młody, ale widocznie znużony. Szedł powolnym krokiem, z głową pochyloną, jak ludzie spracowani. Minąwszy chatę, spostrzegł powóz, przystanął i patrzał zdziwiony; potem zajrzał do środka, a widząc, że próżny, mruknął: — Dla złodziei zostawili.

To powiedziawszy, wszedł połową ciała do kolasy, potem dobył jakąś skrzynkę, zważył ciężar w ręku, pokiwał głową, jakby się dziwił, i wszedł do sieni, potrąciwszy o kogoś.

— To ty, Jontku! dobrze, że wracasz — ozwała się gospodyni; — zajechała do naszej chaty na spoczynek wojewodzina Rytwiańska i zaniemogła; możebyś pobiegł po znachorkę, trzeba radzić.

— Biegnij ty — mruknął niechętnie kmieć; — nie rąbałaś cały dzień drzewa.

I nie zatrzymując się, powlókł się do izby; kobieta pobiegła po znachorkę. Jontek, wszedłszy do izby, postawił skrzynkę na podłodze i rzucił się na ławę, - był widocznie bardzo zmęczony. Na kominie paliło się kilka drzazeg, rzucając niepewny blask po ścianach i podłodze, ciemno i cicho tu było. Po chwili Jontek wstał, wziął skrzynkę i wsunął ją pod łóżko, już chciał wrócić do ławy, gdy naraz zatrzymał się. Na łóżku leżało dwoje dzieci, jedno w grubą płachtę szarą owinięte, drugie w puchach i jedwabiach. Jontek popatrzał i mruknął:

— Paniczyk! jakto go owinęli... Oj, wrzeszczałbyś ty, żebym cię z tego puchu wyciągnął

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

i na słomie położył... — Spojrzeniem przechodził od jednego dziecka do drugiego.

— Podobni ieden do drugiego, jak bracia: i ten bielutki, i tamten bielutki; i ten ma żółte włosy, i tamten także; i ten ma usta jak korale, i tamten również: ale nie zawsze tak będzie, oj nie zawsze... Niedola zmienia ludzi i bruzdami twarz im orze. Biedny ty, mój synku! tyś nie syn wojewody, twoja dola ciężką będzie...

Jontek Zawada był drwalem. Cały dzień ciężko pracował na żonę, dziecko i niedołężnego ojca. Gruntu nie miał, tylko biedną lepiankę, którą, sam sobie zbudował pod lasem, i za którą jeszcze odrabiać musiał dwa dni w tygodniu robocizny. Teraz zwalił się na ławę i usnął twardo. Nic nie słyszał, co się wkoło niego działo. Kilka razy wbiegała do izby żona, by dzieci nakarmić, przewinąć. W izbie sąsiedniej całą noc krzątano się — i tego nie słyszał. Dopiero nad ranem zbudził go płacz żony, która ocierała oczy fartuchem.

— Co tam słychać, czy chorej lepiej? — zapytał.

— Pewnie, że teraz lepiej, bo już nie cierpi — odparła kobieta, — już jej niema.

— Umarła?!

Jontkowa dała potwierdzający znak głową.

— To ci bieda! — rzekł Zawada, — a kiedyż jadą, z dzieckiem?

— Nie mogą jechać.

— Czemu?

— Bo Giertruda zaniemogła...

— Co za Giertruda?

http://www.pbi.edu.pl/img/0.gif

— Piastunka.

— A któż tam jeszcze z nimi był?

— Woźnica, ten zdrów dotąd.

— Chwała Bogu, niechaj z dzieckiem umyka coprędzej.

— Co dzieci robią? — spytała Jontkowa.

— A leżą cicho, śpią — odparł kmieć.

— To ja wrócę do chorej, a ty miej na nie baczenie.

To mówiąc, kobieta wróciła do chorej, a Zawada do dzieci podążył, zbliżył się do łóżka, pokiwał głową.

— Lepiejbyś zrobił, malcze, gdybyś był za matką poszedł z tego świata — rzekł. — Matczynej opieki nic nie zastąpi! Ale teraz sam nie wiem, który z was mój, a który wojewodzie — rzekł naraz. — Wistocie, dziecko pani Rytwiańskiej leżało w tej chwili w grubą płachtę owinięte; Jontkowa nocą go przewijała, a nie mając nic innego pod ręką, własną płachtę mu dała, jedwabną zaś kołderkę i puchową poduszkę przed kominem rozwiesiła. Chwilę przypatrywał się kmieć dzieciom, poczem machnął ręką. — Matka rozpozna! — rzekł.

Około południa Jontkowa przyniosła mu ciepłej strawy, powiedziała, że piastunce coraz gorzej; prosiła, by z chaty nie wychodził, nakarmiła dzieci i wróciła znowu do chorej. Tak zbiegł im dzień. Przed wieczorem Giertruda żyć przestała... Jontkowa prawie bezprzytomna przybiegła z tą straszną wieścią do męża. On jednak spokojnie to przyjął i zapytał tylko, czy woźnica zdrów? a zostawiwszy

żonę przy dzieciach, poszedł do izby, gdzie umarłe leżały. Później pobiegł do stolarza, przyniósł dwie trumny i nim noc zapadła, już dwie mogiły stanęły pod lasem. Stary woźnica zapłakał serdecznie nad grobem pani, zmówił pacierz za jej duszę; potem poszli do wsi szukać nowej mamki dla dziecka. Na drugi dzień rano, szaro jeszcze było, gdy Piotr, nakarmiwszy i napoiwszy konie, wskoczył na kozioł, a nowa mamka Marta, z małem dzieckiem, które Jontkowa w puchową, poduszkę włożyła, wsiadła do kolasy. Chwiejąc się z boku na bok, wielka kolasa potoczyła się błotnistą drogą wzdłuż czarnego boru, który płakał kroplami deszczu, co, zatrzymując się na gałęziach jodeł, na ziemię spadały. Szum jednostajny grał nutą żałobną; niebo było posępne, konie szły noga za nogą; dziecina spała spokojnie i miarowy jej oddech słychać było w powozie. Naraz krzyknęła czegoś tak głośno, że aż Piotr drgnął na koźle i przez okno do wnętrza kolasy zajrzał, mówiąc:

— A co tam? Mały panicz nigdy takim głosem nie płakał... Może dlatego, że cudzą pierś ssie, — dodał ze smutkiem.

 

 

II.

 

Lat blizko 20 minęło od czasu śmierci wojewodziny Rytwiańskiej, od dnia, w którym stary Piotr przywiózł do domu rodzicielskiego małego

sierotę i ojcu go oddał. Był to sierpień, słońce właśnie wschodziło, a obłoki postroiły się w złociste rąbki, kwiaty i krzewy osypały swe liście i kielichy brylantami rosy. Wojewoda Rytwiański, siedząc w swej komnacie, dumał smutnie. Czas zagoił ranę, jaką śmierć ukochanej żony mu zadała, ale nie zatarł wspomnień.

Postać żony ukochanej stawała mu często przed oczyma, tak wyraźnie, jakby zmartwychwstała; widział ją jaśniejącą młodością. Dzień dzisiejszy był właśnie rocznicą ślubu. Siedział więc smutny, zadumany, nagle podniósł się; w dniu dzisiejszym czekało go pracy niemało: syn jego jedyny kończył lat 20. Wojewoda chciał uroczyście dzień ten obchodzić, sprosił gości z sąsiedztwa i dalszych okolic, a jeszcze nie wszystko było gotowe na ich przyjęcie.

Wtem drzwi komnaty skrzypnęły i w progu ukazał się dorodny młodzian, o smagłej twarzy, ciemnych włosach i oczach. Wyniosłe jego czoło pokazywało rozum, a wązkie usta siłę charakteru. Był to Jerzy Rytwiański, syn wojewody. Nie był on podobny do ojca.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł, wchodząc.

— Na wieki wieków, — odparł wojewoda, z miłością patrząc na syna. — Dobrze, żeś przyszedł, pomówić z tobą chciałem, zanim goście się zjadą.

Jerzy wyprostował się, a wojewoda tak ciągnął dalej: — Dziś rok 21 zacząłeś, muszę cię przeto zapoznać z twemi przyszłemi obowiązkami. Tyś

syn mój jedyny, spadkobierca tych bogactw, jakie po ojcach dostałem. To mówiąc, zbliżył się do jednej ze ścian, nacisnął guzik, ściana się roztworzyła: oczom zdumionego wojewodzica ukazał się ciemny otwór, niby wnijście do jaskini. Wojewoda przestąpił próg i spuszczać się począł, Jerzy szedł za nim. Niebawem znaleźli się w wilgotnym, długim lochu. Młodzian rozejrzał się wokoło ciekawie, i spostrzegł wpośrodku olbrzymią skrzynię; wojewoda w milczeniu zbliżył się do niej, wyciągnął zza pasa wielki klucz, zakręcił kilkakrotnie w zamku: ciężko okute wieko skrzyni odskoczyło, odsłonił się skarbiec rodzinny. Pan Rytwiański pochylił się ku ziemi, podniósł leżące tam łuczywo, dobył zzanadrza hubkę, krzesiwo, zakrzesał ognia i z ust Jerzego wydarł się okrzyk zdumienia. Skrzynia pełną była drogich kamieni, pierścieni zdobnych szmaragdami i djamentami; karabele wysadzone perłami i turkusami, spinki opalowe, złote zausznice, kosztowne naszyjniki, sznury rubinowych paciorek, leżały gromadnie, jedne na drugie zwalone. Młodzieniec brał coraz inną kosztowność zkolei do ręki i dziwował się każdej, a ojciec patrzył ponuro w skrzynię.

Po chwili pchnął wieko skrzyni i wydostali się z lochu do izby. Ściana zamknęła się znowu za nimi. Ojciec z synem wyszli teraz do sadu.

— Wiesz już zatem, jak bogatym jesteś — począł znowu pan Rytwieński, — wiesz, jakie w przyszłości czeka cię dziedzictwo: obmyśl przeto zawczasu, jak używać będziesz bogactw twej ziemi,

byś z czasem godnym jej synem mógł się nazwać.

Jerzy zadumał się chwilę, potem do nóg ojca się pochylił i rzekł:

— Od dziś, ojcze, często z tobą rozmawiać będę o obowiązkach obywatela, abym je poznał dobrze i wiedział, jaką w przyszłości iść drogą.

Odpowiedź ta podobała się ojcu, podniósł schylonego, przycisnął do piersi i pocałunek złożył na jego czole. Wtem w gąszczu drzew zaszeleściało. Obaj spojrzenie zwrócili, zkąd szelest dochodził: tuż koło krzewów malin i białych róż dzikich ujrzeli postać niewieścią, — młodą, wysmukłą. Wspiąwszy się na palce, sięgała ku gałęziom drzewa, które rumiane jabłka tuż nad jej głową zwieszało. Zrywała jedno po drugiem i do błękitnej spódnicy, z dwóch stron za pasek założonej, składała.

Męczące to było zajęcie, jednakże nie nużyło jej, stała tak wdzięcznie pochylona, jakby to ją nic trudu nie kosztowało.

Złociste dwa warkocze sięgały ziemi, koralowe usta uśmiechały się do rumianych jabłek, ciemne oczy, w których złote połyski się mieniły, śmiało w górę patrzały, nie bojąc się promieni słonecznych, które zaglądały ku nim figlarnie przez zielone liście jabłoni.

Wojewoda i syn jego z zadowoleniem spojrzeli na ten wdzięczny obrazek, chwilę stali, nie mówiąc do siebie, poczem ojciec położył rękę na ramieniu syna i rzekł:

— To przyszła twoja towarzyszka, tę obrałem

ci za żonę i tę pojąć masz: rozsądna, pokorna, da ci szczęście i spokój w życiu domowem, dolę i niedolę będzie umiała dzielić odważnie... Majątku nie ma lecz grosza ci nie braknie i ziemi także... Sierotą przygarnąłem ją w dom mój, gdyś miał pięć lat zaledwie. Ojciec jej był moim serdecznym druhem, w wojnach z Tatarami życie postradał, zginął pod Dubnem; wdowę krewni skrzywdzili, wydarli jej majątek, umarła nieboga z żalu za mężem, a konając, kazała mi powiedzieć, że ojcem swej Hanny mnie mianuje... I ojcem jej byłem prawdziwym, i chcę nim zostać nadal. Tobie to dziewczę oddam w opiekę, a umrę spokojny o jej los.

Jerzy słuchał ojca w milczeniu, nie powiedział, czy rad jest życzeniu jego, czy też przeciwnie. Z twarzy jego widać jednak było, że Hanna nie jest mu niemiłą, bo patrzał na dziewczę z lubością. — Niebawem gwarno się zrobiło przed gankiem dworu, kolasy jedna za drugą zajeżdżać poczęły. Wojewoda wyszedł na powitanie gości i do domu ich wprowadzał. Zawrzało w cichym dworze rytwiańskim, sala zaludniła się, rozpoczęto gwarną, ucztę.

Ciekawe też to były czasy dla wszystkich. Zanosiło się znowu na wojnę z Turkami. Kara Mustafa, wódz turecki, zarozumiały, ognisty, mniemał, że świat cały podbije. Zebrał więc wojsko olbrzymie, okręty przewoziły zapasy żywności ze wszystkich krajów podległych Turcji. Dwa tysiące wielbłądów przenosiło od kilku lat wielkie zapasy nad brzegi Dunaju, a rzeki znać nie było pod mnóstwem statków i tratew, które na niej stały.

Tych ciekawych, a strasznych wieści, jedni drugim udzielali. Pytano o króla Jana III, wówczas panującego, jak zamierza postąpić w tak ważnej chwili. Bo nie było tajnem nikomu, że z Turkami, którzy przygotowywali najście na Wiedeń i Cesarstwo Austryjackie, trzymają, Węgry. Jedni dowodzili, że król Jan III stanie w obronie cesarstwa; inni, że trudno mu to będzie zrobić, gdyż sam z Węgrami trzyma.

Młodzież bawiła się na uboczu. Wesoło było w gronie młodzieńców i dziewcząt: rumieniły się twarze, śmiały się wszystkie usta; spojrzawszy na nich, rzekłbyś, że ziemia to raj, tak tam było swobodnie, radośnie.

Pod koniec uczty goście pili różne zdrowia, — naprzód króla Jana, potem gospodarza i syna jego, następnie innych. Wojewoda rzekł, powstawszy:

— A teraz, panowie, wnieśmy zdrowie panny Hanny Orzelskiej, córki druha mego, którą mam zaszczyt przedstawić waszmościom, jako przyszłą moją synowę.

Wojewoda skinął, Jerzy i Hanna przystąpili do niego, za ręce się trzymając, u nóg jego przyklękli; on im dłonie na schylonych głowach położył i cicho słowa błogosławieństwa wymówił...

Potem, wziąwszy pierścienie, włożył im je na palce i rzekł głosem uroczystym do zebranych w sali:

— Was, tu obecnych, biorę za świadków, jako tych dwoje w dniu dzisiejszym zaręczeni ze sobą zostali.

Po uczcie wyszli wszyscy przed dom, gdzie przygotowano ławy dla gości; wokół trawnika zwykle odbywały się gonitwy konne.

Młodzież do koni pobiegła, dosiadła ich, gonitwy się rozpoczęły: gdy który dobiegł pierwszy do naznaczonej mety, grzmot oklasków się rozlegał; gdy który zsunął się z konia, śmiechem głośnym go karano.

Wesoło było tego dnia w Rytwianach.

Wtem coś głucho Zatętniało, — na gościńcu, co wiódł do Rytwian, ukazał się czarny punkt, rósł, wydłużał się, rozszerzał, aż nakoniec rozpoznać było można wyraźnie, że to drużyna jakaś dąży ku zamkowi.

— Nowi goście jadą! — krzyknął ktoś wśród młodzi.

Podniósł się wojewoda, oczy zmrużył, przysłonił je dłonią, by lepiej zobaczyć, i rzekł:

— Obcy to goście, ni jednego nie poznaję; dziwno, ktoby to mógł być.

Cisza zaległa dziedziniec, każdy zwrócił się twarzą, zkąd gości widać było: jechali bezładnie, śmieli się całem gardłem, głosy ich dobiegały aż na dziedziniec. Wojewoda nachmurzył czoło, Hannie serce w piersiach trwogą zabiło, poszukała wzrokiem. Jerzego, który stał, jedną ręką trzymając za wodze rumaka, a drugą na rękojeści szabli położył.

Ponure milczenie zaległo tak wesołe niedawna grono, wszyscy czekali czegoś strasznego; tymczasem hałaśliwa drużyna dotarła do dziedzińca, stanęła u wrót; a że były otwarte, wjechała w nie,

nikt jej nie zatrzymał, nikt nie spytał, czego chce?... Przodem spieszył dziwnej postaci młodzieniec, śmiesznie przybrany: miał zielony żupan, karmazynowy kontusz, pas szafirowy, żółte buty, fioletową czapkę. Czerwona, pucołowata jego twarz śmiała się głupowato; zdawało się, że chyba po raz pierwszy dosiadł rumaka, a przynajmniej po raz pierwszy na siodle siedzi, że się lęka spaść, bo nogi trzymał sztywno i opierał się całemi siłami na strzemionach, szarpał cuglami i co chwila oglądał się na towarzyszy.

Gdy dojechali do placu, ten, co najbliżej wodza drużyny siedział, coś mu szepnął do ucha i wzrokiem pana Rytwiańskiego wskazał.

Goście wojewody tak byli zdumieni tym niespodziewanym najazdem i służba także, że wszyscy z drogi im ustępowali; większość, widząc w tem jakiś żart, rozjaśniła czoła, z uśmiechem na nieproszonych gości spoglądała i czekała niecierpliwie wyjaśnienia zagadki. Ten, co na wodza wyglądał, zdjąwszy czapkę z głowy, podjechał do wojewody i rzekł:

— Witamy was, wojewodo! witamy was, tu obecni panowie i panie! Z bijącem sercem dążyliśmy do was, gdyż z ważną sprawą przybywamy; lecz że radość słowom płynąć nie pozwala, dlatego sprawę moją przełoży wam mój przyjaciel, Bartłomiej Kantecki.

To mówiąc, wskazał ręką na siedzącego na koniu szlachcica w szarym kontuszu, w siwej baraniej czapeczce. Pan Bartłomiej, na którego wszys

cy obecni spojrzeli ciekawie, pokłonił się najprzód nizko wojewodzie, poczem, nałożywszy czapkę, tak mówić począł:

— W istocie, w ważnej sprawie wystąpić zamierzam, — mam rozświecić pomyłkę, popełnioną przed laty dwudziestu w domu waszym, panie wojewodo, mam odkryć straszną tajemnicę, wymierzyć sprawiedliwość pokrzywdzonemu... Mam wrócić ojcowskiemu sercu twemu, panie wojewodo, prawego twego syna... Przezacni panowie i panie, i ty jaśnie wielmożny wojewodo! wiedzcie, że ów młodzik strojny w jedwabie i atłasy, co mieni się być potomkiem Rytwiańskich, to pisklę wrzucone do obcego gniazda, czy przez pomyłkę, czy z wiedzą — tego już dowodzić nie będę, niech Bóg sądzi winnego. To syn kmiecia Zawady, zamieniony w chacie ojca swego z synem wojewody... To mówiąc, wskazał palcem na stojącego obok ojca Jerzego.

Wojewoda Rytwiański zbladł, jak chusta, Jerzy poczerwieniał, wszczął się hałas, zamęt, kobiety przelękły się.

— Zkąd ty, kto ty? — wołali panowie.

Przybysze cofnęli się tylko parę kroków i czekali odpowiedzi. Bartłomiej Kantecki chwilę na nich popatrzał i przemówił znowu.

Niech Bóg nas strzeże, abyśmy się stali przyczyną rozlewu krwi bratniej, abyśmy zbrodni stali się powodem. Panie wojewodo, schowaj miecz do pochwy, zapanuj nad gniewem, co ci w sercu wre! Złą porę wybraliśmy do sprawy tak ważnej. Bawcie się więc, panowie, — za kilka dni powrócimy tutaj.

— Tak, tak, powrócimy! — potwierdził słowa, towarzysza wódz wyprawy — za kilka dni tu po wrócimy z dekretem miłościwego króla Jana III. Synem prawym jestem twoim, wojewodo! świadczy się tymi oto przyjaciółmi, którzy tu ze mną przyjechali; świadczę się Bogiem i dokumentem, jak: mam na piersiach, a jaki ci, panie wojewodo, zaraz pokażę!

To mówiąc, rozpiął żupan, obnażył pierś — i ze brani ujrzeli błyszczącą na niej gwiazdę brylantową... Wojewoda spojrzał, krzyknął boleśnie, zachwiał się na nogach i byłby padł niechybnie gdyby nie Jerzy, który dzielnem ramieniem go podtrzymał. Wódz drużyny spojrzał tryumfujące po wszystkich, pokłonił się całemu kołu, potem skinął na swoich i zawrócili ku gościńcowi.

Nikt nie poszedł za nimi, — wszyscy byli zajęci wojewodą, który omdlał na ramieniu syna. Przy pomocy Hanny i służby poniósł go Jerzy do sypialni. Leżał w świetlicy na łożu blady, z oczyma zamkniętemi; czasami majaczył, czasami zrywał się, wzrokiem szukał Jerzego, a gdy spostrzegł go, bo chłopiec tuż przy wezgłowiu siedział, wpatrywał się w niego badawczo i długo. U nóg łoża siedziała Hanna — cicha, milcząca, splecione ręce opuściła na kolana. Służba zebrana w izbie czeladniej szeptała o dziwnych gościach i różne przypuszczenia czyniła.

— Szkoda, że Piotra już niema, — mówili, — onby przecież coś wiedział.

— Oj! że wiedziałby, to niewątpliwie — ozwała

się jedna z kobiet, — pamiętam, jak on nieraz opowiadał, że paniczowi naszemu wiedźma w chacie drwala oczy odmieniła; jak się zaklinał, że chłopiec miał przedtem błękitne, jak wszyscy Rytwiańscy, a ona mu czarne smutne oczy dała, na znak, że sierotą został...

 

 

III.

 

Najbliższym sąsiadem wojewody był Michał Iliński: dom jego drewniany, słomą kryty, otoczony wokół ogródkiem, wyzierał zpośród zielonych krzewów złocistym swym dachem.

Pan Michał lat 67 już liczył, lecz, zdrów na ciele i duszy, umysł miał bystry, serce prawe, siły żelazne. Wdowiec bezdzietny, żył samotnie; pociechą i rozrywką w tej pustelniczej doli był dlań ogródek, który sam uprawiał, sam pielęgnował, w którym niczego nie brakło: były kwiaty i owoce, była pasieka i staw ryb pełen. Zatem pracował w ogrodzie, łowił ryby i pasieki doglądał, zimą naprawiał sieci, czyścił strzelbę i za zwierzynę do lasu chodził. Dobry i rozumny — szanowany był przez całą okolicę, kto tylko był w jakim kłopocie, wnet do pana Michała po radę spieszył, Przechadzał się właśnie po izbie i szeptał litanją do N. Panny, gdy naraz do uszu jego dobiegł tętent kopyt końskich; stanął przeto i wsłuchwiać się zaczął. To owa drużyna nieproszonych

gości z Rytwian wracała; spostrzegłszy domek p. Michała, zatrzymali się, konie przywiązali do słupa, co stał wbity w ziemię przed domem, i wszedłszy do sieni, kołatać poczęli. Iliński poskoczył naprzeciw podróżnych, drzwi naoścież otworzył; zmęczona szlachta wtłoczyła się do izby, powitała gospodarza imieniem Chrystusa i ławy, stojące wokół pod ścianami, zajęła.

— Musicie nas przyjąć na godzin parę, panie Michale, — ozwało się kilku — musicie ugościć czemkolwiek, bośmy zziębnięci i zmoczeni do nitki.

— Sercem całem — odparł stary, — czem chata bogata, tem rada. Ale zkąd to waszmościów Bóg prowadzi?

— Od pana wojewody z Rytwian — odpowiedział Bartłomiej Kantecki, — a przyszliśmy do was po radę... Siądźcie wpośrodku, nielada historję usłyszycie.

— No, no, i cóż takiego? — zapytał pan Michał zaciekawiony.

— Posłuchajcie — rzekł Bartłomiej. — Na świecie dziwnie nieraz się plecie. Lat dwadzieścia temu w naszej okolicy, w majętności sąsiada naszego chorążego Wołoskiego, pod lasem, daleko za wsią, stała chata samotna, a w niej mieszkał drwal Jontek Zawada, z żoną, synem niemowlęciem i ze starym ojcem. Zaraza, co połowę wsi w one czasy wygubiła, ich nie tknęła, wszyscy przy życiu zostali. Pewnego wieczora przed ową chatę zajechała kolasa czworokonna, wysiadła z niej pani w bogatej szubie, za nią piastunka z dzieckiem.

Prosiły o spoczynek ale wkrótce się okazało, że pani jest słaba; nim ranek błysnął, już w chacie Jontka dwa trupy leżały... Stary woźnica z pomocą drwala grób im wykopał, potem wziął ze wsi mamkę, niemowlę, ej pieczy powierzył, siadł na kolasę i odwiózł syna wojewodzie.

Tu Bartłomiej zatrzymał się, izbę milczenie zaległo.

— Czy historja już skończona? — zapytał po chwili pan Michał.

— To wstęp dopiero — odparł Bartłomiej — cierpliwości, zaraz rzecz opowiem dalej.

Kilka miesięcy temu — począł niebawem, — w Dolinie, wiosce pod Krakowem, w majętności pana Sarneckiego, pewnej nocy miesięcznej przybiegł do miejscowego proboszcza parobek, prosząc, by z nim szedł do jego gospodarza, który umiera i księdza woła do siebie, — bo, jak mówi, chce mu odkryć wielką tajemnicę, zanim do grobu pójdzie. Ksiądz pośpieszył natychmiast z posługą, a w drodze zapytał chłopca, do kogo go wiedzie.

Chłopak odparł, że do Jontka Zawady.

Opowiedział wszystko, co słyszał od ludzi i co sam widział. Jontek Zawada był podobno we wsi przybyszem; lat kilkanaście temu przyjechał do Dolin z żoną i chłopakiem paroletnim, kupił gruntu kawał, chatę zbudował i osiadł stale we wsi. Nie wiodło mu się jednak: żona niedomagała, umarła wreszcie; pojął drugą, tej dzieci się nie chowały, aż nakoniec biedna matka poszła za niemi, został Jontkowi tylko syn z pierwszej żony.

Proboszcz na czas jeszcze zdążył; Jontek leżał już wprawdzie wyciągnięty jak struna, z oczami przymkniętemi, lecz gdy go dotknął ręką, roztworzył natychmiast oczy szeroko i rzekł głosem urywanym:

— Wyznaję przed Bogiem, że chłopiec, co go tu widzicie, dzieckiem mojem nie jest, lecz synem wojewody Rytwiańskiego: niemowlęciem będąc. przez pomyłkę z własnem mojem dziecięciem zamieniony on został. Pomyłkę spostrzegliśmy dopiero z jasnym dniem, gdy już wojewodzic był daleko; powiedzieliśmy sobie z żoną, że snać w tem była wola Boża i milczeliśmy przed ludźmi, ale ja tajemnicę tę chcę wyznać przed śmiercią. Na to, że tenci jest synem wojewody Rytwiańskiego, dowody znajdziecie w skrzyni pod tapczanem...

Stary Michał porwał się z krzesła, stanął, jak gromem rażony.

— Byćże to może, co mówicie! — zawołał — więc Jerzy nie jest synem wojewody, nie jest Rytwiańskim?

— Tak, jest on synem kmiecia Zawady, — synem zaś wojewody jest ten oto młodzian, — tu ręką wskazał strojnego towarzysza, co w Rytwianach drużynie przewodził. — Myśmy go wzięli w opiekę — ciągnął dalej — i powiedliśmy go do wojewody!

Pan Michał słuchał, milczał, tylko głową kiwał.

— Powiedzcie jednak, czyż z was każdy synem nie był, czyż większość was ojcami nie jest? Czyż nie rozumiecie, jaką ranę dwom sercom zadać

macie? Czyż sądzicie, że to nic powiedzieć sobie, że ten, któregom ja pieścił, niańczył, chował, na któregom codzień patrzał, to nie mój syn, nie moje dziecię, że to podrzutek! Czyż nie wiecie, że serce nie zna rozkazu, że choć mu powiemy: "tamtego zapomnij, a tego pokochaj", że ono natychmiast tego nie spełni? I cóż wam zawinił ten zacny wojewoda i ten piękny, dzielny chłopak, że tak cieszycie się ich niedolą, że z taką radością chcecie im wbić nóż w pier...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin