Paukszta Eugeniusz - Pogranicze.rtf

(3754 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

 

POGRANICZE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1963

 

 

GLORIA VICTIS

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Wojciech oddychał głośno. Janek spoglądał na niego z ukosa, myśląc, że zmordował się może przebijaniem bocznymi drogami, przez śniegi. Próbował zwalniać, ale tamten znów podrywał się szybciej, w ciemności znajdował drogę. Przedzierali się przez jakieś rowy, prze-cinali wypełzłe laski, potykali się gęsto o grudę na polnych rozłogach.

Wreszcie u leśnej przecinki Wojciech zatrzymał się, wyciągnął papierosy.

— Ciemno i pusto. Nijakich szkiebrów nie ma. Straszył nas Korner swoimi gren-zschutzami i tyle. Trzeba było bahnzugiem jechać, byłoby się już w domu...

— Daleko jeszcze? — Janek stracił już orientację.

— Zaś tam. Zaraz śmigniemy na szosę, potem w bok trochę przez pola i dom... Pięciu kilometrów się nie doliczysz.

Zaciągnął się dymem. Ledwie majaczącą w ciemni jasną plamę twarzy zwrócił w stro-nę, gdzie był ten dom. Znów dyszał mocniej, śpiesznie.

Taki to świat cholerny — powiedział, opuszczając głowę i zniżając głos do szeptu, aż się Janek musiał przechylić, aby go dobrze słyszeć. — Człowiek się przyzwyczai do wszy-stkiego gówna. Śmierci nawet przestaje się bać. Obok ciebie kumple drapią ziemię pazurami, rzygają krwią, oplątują się własnymi bebechami, a ty zaraz, gdy tylko feuer przejdzie, wsu-wasz swoją kartoffelsuppe jakby nic. Każą ci, to innym bebechy wytrząsasz, patrzysz, jak się walą na gęby, jeden pasztet. Ani myślisz o czym, bo wiesz, że od myślenia dopiero byś zdechł...

Bo jakże to może być? Niebo spokojne, wybite granatem, czasem zamigoce jaśniejszą gwiazdą. Las szumi dostojnie, wiatr przesmykuje się między gałęźmi. Jakiś zapach leci z nim razem, inny, jakże inny od tego spod Fleury, Douaumont czy spod Verdun, pełnego smrodu spalenizny, rozkładających się ciał, gaci zasranych po burakowej marmoladzie, prochowego swądu... A ten wiatr tutaj, to jakby kwiaty czy zboże, czy włosy dziewczyny...

Pomyślał Janek w tej chwili o Maryśce, dreszczem mu przebiegło przez plecy. Czarnu-la, aż się dziwowano we wsi, skąd taka Cyganicha się wzięła. Kiedy to jeszcze zębami łyśnie, a zaszepce do ucha...

Myśl się urwała. Wojciechowi znów się zebrało na gadanie. Tyle przeszli już razem, zżyli się. Nieźrzałek zawsze był równy chłop, a że coś mu tam dzisiaj beknęło, niechże... Można posłuchać...

Tak, zda się człowiekowi, że już wszystko jest ganz pomada... A ot, patrz, raptem odzywa się serce, nie zjadła go ta zasrana wojna, żeby ją piorun spalił. Chałupa blisko, baba, dzieciska, inny świat. I rwie teraz do nich. A jeszcze więcej do tej ziemi, morgów mizernych, do sadu, choć spojrzeć, jak stoją w śniegu drzewiny, nad jezioro jeszcze podejść, czy lód mocny już trzyma. Jakaś inna ta ziemia i woda, i chałupa, chyba temu, że swoja. Roztrząsł się stary feldfebel twój, Janek, jak ciemna, zapowietrzona tam i nazad cholera, ech — zmienił nagle ton, zaklął siarczyście, nogą przydeptał niedopałek. Zasyczał w śniegu.

Na szosie było nieco jaśniej. Las oddalał się, przybliżały pola. Tuż koło nich czarniejszą plamą przepłynęła sowa, aż Janek głowę na stronę przechylił, gdzieś daleko ujadaniem roz-głośnym zaniósł się pies.

A bo i te psiewiary inaczej tutaj szczekają, nie? — pewniejszy już swego odezwał się Wojciech.

Zdeptany śnieg poskrzypywał pod nogami. Jankowi zrobiło się weselej, zanucił półgło-sem:

 

Tyś od pola, ja od pola,

krzywe nogi masz, Magdola.

Daj je sobie wyprostować,

nie będzie cię nic kosztować.

 

Zamknijże jadaczkę, chłopysiu — syknął Wojciech, ale i jego coś rozpierało we wnętrzu, chętnie zaśpiewałby razem.

Późny zamilkł. Pewnie, nie po to przedzierali się spod Sulechowa bocznymi drogami, przez lasy i pola, aby dać się nakryć szkiebrom niemalże u progu swych domów.

„To ci los — myślał. — Przedtem było ciągle Maul halten! Teraz dla odmiany każą ci zamykać jadaczkę... Kostropata dola gefrajtra.

Przy zakręcie las znowu podchodził klinem niemal do samej szosy. Wojciech Nieźrza-łek zwolnił kroku, szybkim ruchem ściągnął karabin z ramienia. Towarzysz spojrzał na niego zdziwiony.

Gadanie jakieś słychać. Diabli wiedzą, kto tam nowennę do Bismarcka odprawia...

Późny złapał w dłonie i swój karabin.

Wojciech miał słuch, Janek wiedział to z frontowych doświadczeń.

Myśleli o przestrodze starego kumpla z kompanii, który się napatoczył na nich w pocią-gu. Niemiec był, ale swój chłop, nigdzie tak na wylot nie przeznasz człowieka, jak w oko-pach, w zafajdanym wojackim życiu... Korner był morus do ostatka, aż mu raz ucięło ramię, jakby kto machnął siekierą po konarze olszowym. Rok przed nimi wrócił do domu... Mówił, żeby uważać, bo żandarmeria poluje na dezerterów, broń odbiera, zwłaszcza wszelakim czło-nkom „Kaczmarekregimentów, znaczy Polakom... A jeszcze Granzschutz czy Heimatschutz, trudno się w tym rozeznać, i jedni, i drudzy się pałętają. Lepiej niech nie dojeżdżają do Sulechowa, tam już szczególny achtung mają na takich...

Wiedzieli już, że coś jest nie tak. Pewnie, po co by wstrzymywali demobilizację wszy-stkich, co pochodzą z tych stron... Obaj cichcem smyrgnęli z koszar na „polski urlop... Broń ciągnęli ze sobą. Zawsze może się przydać, różnie bywa, choćby na swoich szkiebrów, wszak różne słuchy docierały aż do nich.

Janek pomacał jeszcze dla pewności kieszeń. Tkwiły tam dwa granaty, zawadzały przez drogę, ale nie miał serca, by je zostawić. Nikt w całej kompanii nie rzucał lepiej od niego. Jak to przeczyścił wtedy francuski okop pod Merville albo wyrżnął w bunkier na wyżynach pod Kemmelberg...

Ostry snop światła latarki przeciął nagle drogę, rozświetlił sylwetki dwóch wojaków w pomiętoszonych szynelach, z karabinami w dłoniach.

Halt! Wer da?

Himmelkreuzdonnerwetteralleluja! — syknął w pasji Nieźrzałek. Coś mu słuch nie dopisał, skryło się tych czterech w rowie, wyskoczyli teraz jak diabli z pudełka.

Swoi. Zdemobilizowani. Do domu — powiedział Janek. Głos jego był spokojny, jak zawsze, gdy sytuacja stawała się poważna. Znali go z tego frontowi kamraci.

Macie dokumenty zwolnienia? — Niemiec najstarszy rangą przysunął się bliżej.

Nie twój zasrany interes! — rozzłościł się teraz Wojciech.

No, Kerl, Maul halten! Broń oddać, pierwsza sprawa.

Macht doch keine Dummheiten! — zakrzyknął Janek, gdy któryś z Niemców pod-sunął się z dłonią po jego karabin.

Hände hoch! — wrzeszczał feldfebel i zaraz zaniósł się dzikim wyciem, padając gę-bą na zbity śnieg szosy. To Wojciech odskoczył krok do tyłu, zamachnął się kolbą, z łomotem opuścił ją na łeb Niemca.

Padł strzał, zaraz drugi.

Rwali przez szosę na las. Rzadki był, więc przykucnęli w pierwszym wgłębieniu. Janek długo wpatrywał się w niewyraźne plamy cienia na szosie. Łysnęło właśnie, gdzieś nad nimi bzyknęła kula. Wtedy strzelił w miejsce, skąd padł strzał. Przeciągły krzyk, potem jęki.

Siedzi — uśmiechnął się zjadliwie. — Broń oddać śmierdzielom... Przez kakao nas myśleli przeciągnąć, dekowniki. Nie z frontowcami im wojować — gadał przez zęby, a oczy ślepiły po szosie uważnie. Karabin odłożył na bok, tylko granat przekładał sobie teraz pie-szczotliwie z dłoni do dłoni.

Ale tam było cicho, spokojnie, tylko jęk rannego niósł się przez noc.

Musieli smyrgnąć, pludraki. Chodź, Janek, nie tu nam siedzieć. Zaraz ściągną po-moc, muszą przecie wrócić po swoich, wtedy nie poradzimy.

Słysząc to, Późny przeciągnął się. Potem strzyknął śliną przez zęby. Najlepiej to robił w swojej kompanii, pluł na całą szerokość kantyny... Z żalem pomacał granat. Taką miał ochotę trzasnąć nim Niemców na szosie. Dopiero by się im odechciało zabawy.

Jednak miał rację ten kumpel spotkany w pociągu. Źle się tu działo. Dobrze, że broń mieli z sobą, wybraliby ich w przeciwnym razie jak gęsi z kojca.

Już nie szukając dróg rwali przez pola i lasy, zapadali się w zaspy śniegowe narosłe w dolinach. Byle prędzej do swoich, byle bliżej.

Od prawa mocniejszym cieniem strzeliły w niebo kępy topoli okalających wioskę. Łagodne zbocze łąki staczało się ku pokrytej śniegiem, zamarzniętej tafli jeziora.

Nieźrzałek oparł się o wysmukłą brekinię, których wiele tu rosło nad wodą, patrzył, gulgotało mu w krtani, jakby ślinę przełykał.

Swoja woda, pole, swój wiatr i las, wszystko swojskie, nasze... — A potem aż zadyszał się w jakiejś tłumionej złości: — Że też szkiebrom udało się na koniec tak mi dogodzić, niedoczekanie ich...

Późny nie rozumiał. Przecież poradzili sobie z tamtymi, choć było ich czterech. Więc czegóż ten pierdoła wyrzeka? Czyżby?...

Tobie co? Dostałeś może?

Jo. To jak za nami w las siekli. Na ślepo, a przecież w ramię drasnęli, pieruna...

Janek dopiero dostrzegł. Lewe ramię Nieźrzałka zwisało jak naddarty łachman. Próżno usiłował podtrzymywać je drugą ręką. Przeszkadzał karabin, plecak i czymś tam wypchany chlebak. Pokręcił Janek głową. Skąd ten Wojciech zdobył się jeszcze na taki szwung przez wertepy i lasy?

Czemuś mi nie dał swej knary? — powiedział tylko z wyrzutem.

Pieruna!

Poczłapali lekko wznoszącym się gruntem. Psy wioskowe zanosiły się ujadaniem. Już widać dom Nieźrzałka, już stanęli opodal, od strony sadu. W oknach ciemno, śpi wszystko.

Swój sadzik, rozrosły się te jabłonki, jak mnie nie było, rozrosły...

Do nogi Wojciecha skowycząc i skomląc z rozpierającej psie serce radości przypadł nagle niekształtny kundel. Stary wojak, wycirus z wszystkich frontów wojny światowej, nie mógł pohamować wzruszenia. Więc tylko nosem pociągnął i schylił się nisko nad kudłatym cielskiem z impetem walącym się ogonem po bokach.

Odmeldowuję się, feldfebel — cicho powiedział Janek.

Jego nie ma kto witać. Tylko stara ciotka gnieździła się kątem na drugim skraju wsi. Wojciech to gospodarz, a on — bidota robiąca na pańskim, w majątku... Ale kamratami chyba zostaną, jak i tam, w błocie i gnoju, sieczeni ogniem, gryzieni przez wszy. Chyba zostaną?

Tyle, że jest Maryśka. Czarnula. Małe to, a sprytne, ślipiami jeno wierci, czarnymi jak smoła. Chyba nie zechciała go zawieść? Chyba nie...

Zanocuj u mnie, Janek — ciepło, serdecznie poprosił Nieźrzałek.

Pieruna, nie! Jutro się obaczymy. Bywaj, kamrat...

 

Tylko przy bezwietrznej, cichej pogodzie dobiegał czasem do wioski gwizd przelatują-cego pociągu. Do stacji w Kolesinie był kawał drogi. Już nowokramszczanie od przeciwnej strony torów mieli znacznie bliżej.

Mieszkańcom Dobrzewa nie przeszkadzało to wcale, że wioska ich skryła się na uboczu, z dala od głównych traktów. Po co miał ktoś obcy wglądać w ich sprawy. I bez tego dosyć było zmartwień i przeróżnych kłopotów. A że i samym niewygoda, do kolei daleko, do Sulechowa czy choćby Babimostu długo trzeba telepać się wozem czy bryczką, to się jakoś cierpiało. Bogać tam...

Dobrze im się wiodło w tej wiosce od czasu, gdy krótko po rusko-japońskiej wojnie przez podstawionego Niemca zakupili od junkra sąsiadującą z Dobrzewem majątkową ziemię, w pole wprowadzając sławetną komisję kolonizacyjną. Bo przedtem to na spłachciach piasku czy przy bagnistych, kwaśnych ziemiach siedzieli i trudno było wszystko do kupy złatać. Przydały się im te morgi junkierskie, przydały...

Niemców kilkunastu się między nich wplątało, wśród nich paru zaledwie prawdziwych pludraków. Inni woleli trzymać z gromadą. I tak się żyło wśród swoich, można było wytrzy-mać. Władze rzadko tu zaglądały, ciemny kąt, wioska rogata, wolały omijać, zawsze jakoś nie po drodze do Dobrzewa im było.

Dopiero ta wojna pokiełbasiła wszystko, wywróciła do góry nogami. W żniwa same nadeszła, a zboże wyrosło wtedy, że chłopa kryło. Wojna dotarła od razu do ich wioski, na domu sołtysa zabieliła się plakatem mobilizacyjnym, krzyczącym wielkimi literami. „Die Grenzen sind in Gefahr, z innej odezwy wykrzywiała się tępą gębą cesarza. Landwehr, Landsturm, jakby tam nie zwać nadruków w powołaniach, mobilizacja była mobilizacją. Trzeba było iść wojować, nie wiedzieć za co, przeciw ludziom, do których się nic nie czuło, wtapiać się w żelazny pruski drill, w regimenty o obcych nazwach. Tak samo po ruskiej stronie też szli Polacy, też wcielano ich w roty, wysyłano na wojnę za nie swoje sprawy, tak samo we Francji. Mało to razy w okopach na wschodzie i na zachodzie z dwu wrogich stron brzmiały polskie nawoływania...

Wojna nie chciała się kończyć. Coraz częściej przybywały do wioski dalsze powołania, po równi brano starych i młodych, odjeżdżali, słali listy, często zamiast nich przywoził po-cztylion oficjalne zawiadomienie, iż taki to a taki poległ za ojczyznę... Co się naklęli wtedy, co nawyrzekali wśród łez.

Aż przyszedł dzień zawarcia pokoju. Wśród nie wygasłych jeszcze ech rewolucji, wszczętej przez kilońskich marynarzy, przy abdykacji nieśmiertelnego, zdawałoby się, na swym stolcu cesarza, przy tworzeniu się gdzieś nad Wisłą wolnej Polski, w aurze poszumów idących od Poznania, przy ożywionej krzątaninie gniazd sokolich i buntowniczym nastawie-niu wracających do domów udręczonych, zaciętych frontowców, którym po latach wojennego piekła nic już nie było straszne.

Dziwny był ten pokój. Baby szeptały sobie na ucho o rozmaitych zwidzeniach i dzi-wach, o plamach na słońcu i wybuchach w sercu ziemi. Witając z ulgą, bano się zarazem tego pokoju...

Listopad przeminął wśród różnych wieści, w rozbudzonej nadziei i ożywionych tęskno-tach. Narastało oczekiwanie. A tymczasem zaciskały się pięści, kursowali szarzy, znani i nieznani ludzie między Poznaniem a ich wioskami, starzy frontowcy troskliwie czyścili broń, wszak prawie każdy wrócił ze swoim karabinem, garnęli się do nich młodzi, coraz jawniej się mówiło o walce z Niemcami. Bo jeżeli tam już powstała Polska, to czym gorsze te ziemie, co pozostawały jeszcze pod Niemcem?

Niemcy również nie zasypiali. W listopadzie zaczęli tworzyć Heimatschutz, nawet tutaj, gdzie w każdej nieomal dziurze stały jeszcze nie zdemobilizowane garnizony. W Sulechowie zgromadzili wielkie odwody, teraz po uszy zbroili Zbąszyń, podciągając z Frankfurtu wojska, artylerię i pociągi pancerne, które donośniej od zwykłych dudniły tocząc się po szynach... Do Heimatschutzu pchali się co najgorsi koloniści z okolicy, dwory junkierskie dawały im opiekę i oficerów. Ćwiczyli całymi dniami, patrolami wałęsali się po okolicy, rewizje po domach polskich robili...

Ponoć zakazano im potem tych przygotowań, prędko więc nazwę zmienili na Grenz-schutz. Nie kijem to pałką, tyle że od pierwszych dni grudnia jeszcze animuszu nabrali. Łotrostwa wszelkie ciągnęły ich śladem.

Wtedy przebrała się miarka i z polskiej strony. Nie było już spokoju we dnie ni w nocy. Włóczyły się drogami i polami jakieś cienie, aniś rozpoznał, swoi czy obcy, bo w takich samych byli frontowych mundurach i szynelach, broń mieli podobną, z gadania też niełatwo było rozróżnić, bo i swoi kręcili niemieckim jak dziewuchą w oberku. Niosły się przez ciszę nocną tajemnicze strzały, bywało, ktoś nie wrócił do domu, to znów gdzieś indziej z honorami grzebano Niemca, zastrzelonego jakoby przez „polskich bandytów. Jakieś sylwetki uginały się pod dziwacznym ciężarem, jacyś gońcy przesmykali do lasów, nieznani ludzie o wieczo-rnej godzinie prosili o nocleg, legitymując się tyle że polską mową.

Zima nadeszła w tym roku cichutko, spokojnie, niemal niepostrzeżenie. Łagodnie ścięła ziemię, potem śniegiem sypnęła, stanęły lodem wody, jeziora, tylko oparzeliska na bagnach ciągle jeszcze dymiły, zabielało wszędzie, ucichło w lesie i na polach, kuropatwy przeniosły się bliżej ludzkich domów, kundle miały używanie.

Było coś w powietrzu, co wypędzało ludzi na ulicę wioszczyny, kazało wyglądać na drogi. Ale drogi były .spokojne, chyba że się patrol Grenzschutzu pokazał, śniegiem zasłane, słabo przetarte.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin