Paukszta Eugeniusz - Zlote korony ksiecia Dardanow.rtf

(1996 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

 

 

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

OTE KORONY KSIĘCIA DARDANÓW

 

ROZDZIAŁ

 

 

 

Z Ostródy nad Maricę

 

 

Znalazł się teraz na wyspie, któ tak bardzo lubił. Zarośnięta drzewami i krzewami, pasmem trzcin wybiegała daleko w wodę. Tam najlepiej było bawić się w chowanego czy w Indian, a później, gdy te szczenięce zabawy wywietrzały już z głowy, przesmykiwać sięziutkimi, zarośniętymi ścieżkami, szukając na nich świeżych odcisków racic dziczego stada.

Często w letnie i wiosenne dni wędrowali nad te wody całą rodzinną trójką. Do stacji kolejowej Piławki dojeżali pociągiem, a potem przez pachnący żywicą sosnowy las docierali nad ciemne, niemal granatowe Jezioro Drwęckie, długie jak kicha, z drzewami przeglądającymi się w toni.

ynął teraz z powrotem, od wyspy ku rodzicom skrytym w cieniu drzew przy samym brzegu. Matka wysoko podciągnęła kolana, opasując je rękami, patrzy w jego kierunku, coświ, do leżącego opodal ojca. Przytakuje jej kiwaniem głowy, śmieje się. Wtedy i mama wybucha śmiechom.

A zaraz potem przegładza mu włosy dłonią o długich, smukłych palcach. Nic nie mówi i ciągle tylko przegładza, aż on lekko odchyla w bok głowę, trochę mu wstyd podobnych pieszczot, zupełnie jakby nie miał już tych kilkunastu lat życia, jakby nie był już prawie dorosły...

...Dotyk dłoni na głowie jest tak bardzo prawdziwy, że Julek, otwierając oczy, zaskoczonym spojrzeniem ogarnia dziwny świat rozpościerający się wokoło.

Nie ma ani jeziora, ani wyspy zarośniętej gęstwą zieleni. Nie ma ojca ani matki i jej ciepłej dłoni... Naprzeciwko siedzi tylko tęgi Grek, jedyny od Sofii towarzysz podróży w przedziale. Grek uśmiecha się, błyskająote zęby, coświ.

Chłopak zaciska wargi. Nie może otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywoł tamten sen, tak uroczy, tak bardzo zarazem nieprawdziwy. Tego by tylko brakowało, żeby się rozpłakał przy tym Greku. Pozwalał sobie niekiedy na to w ukryciu, gdy był zupełnie sam. Wtedy najczęściej wspominał matkę. Już go nigdy więcej nie przegładzi po włosach. Teraz już by nie uchylałowy, nie odczuwał zażenowania. Teraz...

Patrzy przez okno wagonu, widzi migocące drzewa, zlewające się w zwarte plamy zieleni; miejscami przebłyskuje coś jakby woda. Już wie wszystko, już zamroczenie snem rozpłynęło się bez śladu. Trwa ciągle jego wielka podróż, już zaraz zacznie się czwarta doba. Przez Polskę, przez Czechosłowację i Węgry, potem przez Jugosławię, wreszcie Bułgaria. Skoro zaś minie i bułgarską granicę...

Czego ten tłcioch znowu się czepia?

Trzeba coś odpowiedzi, pomyśli, że Polacy to mruki i gbury.

Grek powstał, czyniąc zachęcający gest w kierunku drzwi. Raz jeszcze powtórzył swoje. Nareszcie Julek zrozumiał. Zaprasza ni obiad.

- Thank you. I have eaten * [Dziękuję. Już jadłem] - powiedział, skłaniając się grzecznie.

Grek uśmiechnął się, wziął go pod ramię, zachęcał tym gestem. Zagotowało się w chłopcu. Jeszcze czego, łaskawcę tu będzie odstawiał, w litość się bawił.

- Dziękuję, nie! - odrzucił twardziej, wywinął się z uchwytu ręki, zbliż się do okna. Drzewa migały w przyśpieszonym tempie, pociąg rwał teraz szybciej.

Grek przyjrzał mu się ciekawie, wzruszył ramionami i wyszedł, cicho zasuwając drzwi.

Julek odetchnął. Czuł, jak na policzki biją mu rumieńce. Za kogo ten Grek go ma? Za żebraka, który sięakomi na obiad? Przyjął od niego wprawdzie pomarańczę, ale to było co innego. Drugiej odmówił. Banana też nie chciał, chociaż grubas kupił ich w Sofii torbę. A teraz Grek wyskakuje z obiadem. “Pewnie przyglądał się, jak wcinałem swój sczerstwiały chleb, pogryzac go wędzoną kiełbasą i podsuszonym serem - pomyślał - i pożował, postanowił odegrać dobroczyńcę”.

Zaraz, jakże się on nazywa? Wymienił parę razy to swoje nazwisko, tak jakoś śmiesznie się zaczynało...

Podnió się, obrócił kartkę przyczepioną do walizki Greka, przeczytał: Nikolas Papanescu. No włnie, Papanescu,

Wsiadł jeszcze w Czechosłowacji, w Bratysławie. Dwóch tragarzy ciągnęło za nim walizy. Szumu narobił w przedziale tyle, co tuzin innych podróżnych. Bułgarzy kryli śmiech, patrząc na niego. Ledwie usiadł, zapalił śmierdzące cygaro. A potem mlaskając zaczął jeść cukierki. Próbował gadać ze wszystkimi, w różnych językach, choć zdaje się, żadnego dobrze nie znał. Gdy pociąg przystawał na dłej, wyskakiwał, wzywając ku sobie sprzedawców napojów. Pił piwo, lemoniady, oranżady, soki jakieś, z wagonu restauracyjnego kazał przynosić to herbatę, to kawę, to znowu piwo. Pocił się okropnie, ciągle chustką przeciągał po czole albo głowę wystawiał przez uchylone okno, I znowu gadał. Przyszła kolej również na Julka. Aż rozwarł, można w niej było policzyć wszystkie złote zęby, aż mu się oczy zdawały poszerzać, kiedy dowiedział się, że chłopiec jedzie do Turcji,

At, nie warto sobie nim głowy zawracać. Wyjrzał znowu przez okno.

ugo musiał spać, bo widok za oknami odmienił się bardzo. Uprawne pola, kukurydza, olbrzymie połaci słoneczników, a obok niziutkie rośliny z białymi plamkami jakby kwiatów, jakby puszków, sycących sięcem. Bawełna, jak powiedzieli Bułgarzy, którzy opuścili w Sofii ich przedział. Gorąco. Coraz goręcej. Trudno wytrzymać w tym wagonie. A może po prostu jest już zmęczony. W domu ostatni okres też byłczący. Smutne spojrzenia ojca, jego ciężki oddech, zmizerowana twarz. Po śmierci mamy Julek nie podejrzewał jeszcze niczego. Myślał, że to po prostu smutek tak wpływa na ojca. Potem zaczął co nieco pojmować. Z przyłapanych recept, z odezwań ojca, z listów, które coraz częściej przychodziły z Turcji od cioci Zosi.

Ojciec nie umiał przystąpić do tej rozmowy. Kołował jakoś, jąkał się nie po swojemu. Zdarzyło się to wtedy, gdy niespodziewanie przynió paczkę podręczników i podał synowi. Julek rozwinął zaciekawiony, spojrzał, książki na klasę dziewią. Zdumiał się. Dopiero kwiecień, po co te podręczniki na zapas?

- Ciocia Zosia serdecznie zaprasza cię na wakacje... Pragnęłaby, abyś przyjechał jak najwcześniej. Uczysz się dobrze, więc to chyba będzie możliwe. Trzeba porozmawiać z kierownikiem szkoły i z dyrektorem liceum, może z kuratorem w Olsztynie... Wydaje mi się, że powinieneś pojechać.

- Do cioci Zosi? Ja?

Okropnie zdumiała go ta nowina. Najpierw ogarnęła go cielęca radość z perspektywy podróży, zachłnięcia się wielkim światem, krajami, które zobaczy, ta Turcja daleka, tak straszliwie daleka, nieznana zupełnie, bo w końcu opowieści ojcowskie czy cioci Zosi, gdy odwiedziła ich przed czterema laty, to było bardzo niewiele... Ale potem przyszło zastanowienie, lęk - śmierć mamy, dziwne zachowanie ojca, jego decyzje, teraz jasne, wtedy nie bardzo wytłumaczalne. Jak ta, gdy nakazał mu rzucić komplety, a dalszą naukę angielskiego prowadzić prywatnie, nacisk kładąc zwłaszcza na umiejętność rozmowy... I jeszcze świadomość czegoś nieznanego, przeczucie odmiany w życiu.

- Do cioci Zosi? Ja? - powtórzył, a gdy nie doczekał się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin