Pisanie pamiętników.docx

(45 KB) Pobierz

Panowie, piszcie do szuflady

Monika Janusz-Lorkowska 15-04-2009, ostatnia aktualizacja 15-04-2009 01:08

Systematyczne opisywanie przeżyć przynosi więcej korzyści mężczyznom niż kobietom, zwłaszcza gdy robią to spontanicznie i odręcznie

Prowadzenie dziennika pomaga. Od dawna wiedzą o tym pisarze i terapeuci. Teraz naukowcy z Uniwersytetu California w Los Angeles przeprowadzili badania pokazujące, dlaczego tak się dzieje.

Poezja a jądro migdałowate

Dr Matthew Lieberman i zespół skupionych wokół niego młodych naukowców przez cztery dni z rzędu prosili kilkudziesięciu ochotników (pełnoletnie kobiety i mężczyzn), by w ciszy laboratorium codziennie przez 20 minut opisywali swoje przeżycia. Połowa z nich miała się skupić na wrażeniach neutralnych, dawnych i obojętnych, pozostałych poproszono, by pisali o doświadczeniach świeżych i wywołujących w nich emocje. W trakcie wykonywania zadań obserwowano pracę mózgów piszących.

Kto wypłakiwał żal przed przyjacielem, wie, jaką ulgę przynosi mówienie o kłopotach - James Pennebaker, profesor psychologii

Okazało się, że u badanych przelewających na papier emocjonalne doświadczenia zmniejszała się aktywność tzw. jądra migdałowatego odpowiedzialnego za kontrolowanie intensywności emocji. Wcześniej udowodniono, że pozytywne myślenie o przyszłości, czy wspominanie miłych chwil uaktywnia jądro migdałowate, stres się zmniejsza, a człowiek panuje nad emocjami. Podczas doświadczeń naukowców z Los Angeles tę część mózgu pobudzało nie tylko opisywanie przeżyć, ale również próby tworzenia poezji i przepisywanie do zeszytu fragmentów ulubionych piosenek.

Uwolnione emocje

– Zapisywanie osobistego postrzegania rzeczywistości w sposób nieintencjonalny, bez myślenia o tym, jakie korzyści to przyniesie, pomaga mózgowi regulować emocje niemal bezwiednie – stwierdził dr Lieberman. – Co ciekawe, mężczyźni wyciągają większą korzyść z pisania o uczuciach niż kobiety. U nich dużą aktywność wykazywała prawa, przedczołowa partia kory mózgowej odpowiedzialna za tłumienie emocji. Prawdopodobnie dopiero podczas pisania mężczyźni uwalniają swoje emocje. Na co dzień nie potrafią tak jak kobiety uczuć werbalizować.

Inny z profesorów zajmujących się rolą pamiętników James Pennebaker z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Stanu Teksas od blisko 20 lat wykazuje efektywność pisania jako terapii. „Kto wypłakiwał żal przed przyjacielem, wie, jaką ulgę przynosi mówienie o kłopotach. Otwarcie się i wyrzucenie z siebie bolesnych emocji ma ogromne znaczenie dla naszego zdrowia, i psychicznego, i fizycznego” – powtarza na spotkaniach i konferencjach.

W swoich badaniach udowodnił, że umysłem niezmiennie rządzi zasada: „wszystkie bodźce, z którymi człowiek choć raz miał już do czynienia, wywołują mniej gwałtowną reakcję”. Dlatego z większym spokojem podchodzimy do zadań, których nie wykonujemy po raz pierwszy, z mniejszym strachem oglądamy drugi raz ten sam horror itd. Podobnie opisywanie złych przeżyć osłabia intensywność towarzyszących im emocji.

Najlepsze zachować dla siebie

– Radziłbym jednak uważać, bo osłabimy także wzniosłe i przyjemne uczucia, jeśli zaczniemy je dokładnie opisywać – mówi „Rz” dr Michał Parzuchowski, psycholog, badacz internetowych pamiętników. – Jeżeli dobre emocje chcemy zachować w sobie na dłużej, to nie wyrzucajmy ich na papier ani tym bardziej do Internetu – radzi.

Dr Parzuchowski prowadził badania nad polskimi blogami. Wykazał, że w Internecie o przeżyciach piszą częściej kobiety niż mężczyźni. Prowadzą często tzw. blogi cierpiętnicze. Mają świadomość, że ktoś je czyta, a to z kolei – zdaniem prof. Pennebakera – zwiększa intensywność terapii, bo wymaga wplecenia własnych emocji w jakąś historię, wymusza prowadzenie narracji, a tym samym narzuca samodyscyplinę, również umysłu.

– Mężczyźni jednak publicznie, czyli w Internecie, wynurzają się niechętnie – mówi dr Parzuchowski. – Z moich badań wynika, że w blogach preferują autoprezentację, pokazują swoje wnętrze lub swoją fachowość od jak najlepszej strony. Jeśli pisanie ma być dla nich rzeczywistą, dającą psychiczne korzyści terapią, to lepiej niech piszą do szuflady.

Uwaga, wulgaryzmy osłabiają

Prace zespołu Liebermana pokazały, że lęk, niepokój i smutek mogą zostać obniżone poprzez próby literackie – pisanie prozy i poezji. Poziom powstającej w ramach autoterapii twórczości nie ma żadnego związku z jakością korzyści psychologicznych.

– U niektórych jednak pisanie może problemy emocjonalne utrwalać i pogłębiać – ostrzega, komentując badania, Elżbieta Kalinowska, psycholog kliniczny i psychoterapeuta. – Używanie wulgaryzmów w twórczości może utrwalać istniejące już zaburzenia osobowościowe. Gdy osoba agresywna pisze o agresji, może wzmacniać istniejący w niej gniew oraz tendencje destrukcyjne i autodestrukcyjne. Pisanie bowiem to miecz obosieczny – nie tylko uspokaja, ale również pobudza. Dlatego ważne jest, by pisząc, przybrać odpowiednią rolę – będącą przeciwieństwem osoby, którą jesteśmy. Typ milczącego na co dzień obserwatora powinien próbować tworzyć w pierwszej osobie, egocentryk w trzeciej itd. Dopiero wówczas pisanie pomoże osiągnąć wewnętrzną równowagę.

Matthew Lieberman wykazał w swym laboratoryjnym eksperymencie jeszcze inną ciekawą rzecz: zarówno kobietom, jak i mężczyznom lepsze efekty w uporządkowaniu emocji i uspokojeniu serca przynosi pisanie ręczne na papierze niż stukanie w klawisze komputera. Dlaczego tak się dzieje, jak dotąd nie wiadomo.

Korzystałam m.in. z „The Guardian” i książki „Otwórz się” Jamesa Pennebakera

122 romanse. Pięć razy banicja. 16 brulionów

Słynnym i pikantnym pamiętnikarzem był Casanova (Wenecjanin, żył w XVIII w.). Napisał 12 tomów wspomnień pod wspólnym tytułem „Historia mojego życia”. Był w nich rozbrajająco szczery. Opisał swoje 122 romanse, w których i odnosił triumfy, i bywał skompromitowany. Jan Chryzostom Pasek, Sarmata o gorącym temperamencie, pisał w czasie wojen, w których brał udział (m.in. pod dowództwem hetmana Czarnieckiego w Danii), a także wtedy, gdy pędził spokojny żywot ziemianina. Szczególnie chętnie prowadził dziennik, gdy skazywano go na banicję (pięciokrotnie!) i infamię (utratę czci i dobrego imienia). W jego pamiętnikach pełno jest wierszy, patetycznych przemów, fragmentów popularnych pieśni. Na ile zapiski pomagały Paskowi w okiełznaniu emocji, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że mężczyźni piszą dzienniki w poruszających okresach swojego życia. Tak było w przypadku Stefana Kisielewskiego, który zaczął prowadzić zapiski krótko po tym, jak podczas wydarzeń marcowych pobili go „nieznani sprawcy”. Pisał ręcznie, w brulionach (w sumie 16 zeszytów). Gdy atmosfera wokół niego się uspokajała, notował coraz rzadziej (ostatni zapis pochodzi z 1982 r.). Dziś kontrowersje wzbudza swoimi pamiętnikami Michel Houellebecq. Zdaje się, że więcej w nich autokreacji niż autoterapii.

Masz pytanie, wyślij e-mail do autorki: m.janusz@rp.pl

Rzeczpospolita

 

Zapisać demony

Autor: Marcin Fabjański

http://coaching.focus.pl/wp-content/uploads/2011/11/shutterstock_59164870-166x250.jpgKiedy piszesz, wyrzucasz z siebie ból, złe wspomnienia, napięcia i problemy. Uzdrawiasz ciało i umysł. Ale żeby to się udało, musisz pisać według określonych reguł.

Eksperyment, którego  wyniki opublikowano w roku 1990, a który przywrócił współczesnemu światu pisanie jako metodę terapii, wyglądał banalnie. Profesor James Pennebaker poprosił grupę studentów Southern Methodist University, żeby przez trzy kolejne dni przez dwadzieścia minut pisali o najbardziej traumatycznych przeżyciach z przeszłości. Drugiej grupie pozwolił pisać cokolwiek.

Studenci z pierwszej grupy usłyszeli: piszcie o najgłębszych myślach i uczuciach, o ważnych dla was sprawach, które wywołują emocje. O związkach z innymi: rodzicami, miłościami, z ludźmi, których znacie, i z ludźmi z przeszłości. O tym, kim jesteście, kim chcecie być, kim byliście. Nie przejmujcie się gramatyką, ortografią ani interpunkcją. Jest tylko jedna reguła: gdy zaczniecie, to nie przerywajcie aż do końca wyznaczonego czasu. Wszystko, co napiszecie, pozostanie poufne. Każdego dnia możecie pisać o tym samym albo o różnych sprawach.

Prof. Pennebaker i inni naukowcy powtórzyli eksperyment na tysiącach ludzi: od dzieci, które ledwo nauczyły się składać litery w wyrazy, po starców; od uniwersyteckich prymusów po więźniów z najcięższych amerykańskich zakładów penitencjarnych. Ludzi obu płci i różnych kolorów skóry. O dowolnym zestawie chorób. Wyniki? Zawsze takie same.

Choć niektórzy płakali, pisząc, znaczna większość badanych była wdzięczna za eksperyment. Jakie korzyści odnieśli? Ludzie, którzy napisali o swojej traumie, znacznie rzadziej niż inni chodzili w następnych miesiącach do lekarza, wzmocnili swój układ odporności, obniżyli częstotliwość bicia serca i poziom stresu. Choć takie pisanie budzi trudne emocje, w dłuższej perspektywie trwale poprawia nastrój. To nie wszystko. W miesiącach, które nastąpiły po eksperymencie, studenci uzyskują lepsze oceny, a bezrobotni statystycznie szybciej znajdują pracę niż ich koledzy z pośredniaka, którzy nie pisali o swoich traumach. Ci, którzy pracę już mieli, rzadziej idą na zwolnienie lekarskie.

List do dolnej czwórki.

Cudowny lek na wszystko i to za darmo (terapia za 79 centów – tyle kosztował w latach 90. ołówek w USA)? Pisanie terapeutyczne nie jest środkiem uniwersalnym. Nie wpływa na styl życia. Liczba palących papierosy nie zmniejszyła się dzięki tej technice, a tych, którzy regularnie ćwiczą dla zdrowia, nie wzrosła.

Późniejsze badania – także naukowców, którzy chcieli zaprzeczyć Pennebakerowi – pokazały, że na pisaniu korzystają w znaczący sposób tylko ci, którzy opisują najbardziej traumatyczne wydarzenia z przeszłości. Ale np. oceny poprawiali bardziej studenci, którzy pisali nie o wielkich tragediach, lecz o traumach związanych z przejściem ze szkoły średniej do college’u. Okazało się też, że lepiej pisać raz w tygodniu przez miesiąc niż przez cztery dni z rzędu. W krajach Zachodu (zwłaszcza anglosaskich) zaczęły powstawać grupy pisania terapeutycznego – na uniwersytetach, w szpitalach, hospicjach oraz grupy otwarte. Powstały techniki, jak pisanie dla rozwoju osobistego definiowane tak: „celowe stosowanie pisania dla zmiany psychologicznej i dobrostanu”. Coraz więcej osób prowadzi pamiętniki terapeutyczne, układa osobiste poezje, bada metafory, spisuje osobiste doświadczenia w formie opowiadań, komunikuje się na piśmie z częściami ciała albo nowotworami, nawet z bolącymi zębami, pisze listy do swojego wewnętrznego krytyka. Bardziej niż efekt literacki liczy się dla nich sam proces pisania.

W rzeczywistości prof. Pennebaker i jego następcy nie  odkryli niczego nowego. Najlepsi pisarze od wieków testowali na sobie prawdę o tym, że pisanie uzdrawia. Antyczne cywilizacje używały słów tak jak my dzisiaj pigułek.

Literatura chorej nerki.

W starożytnym Egipcie imię było warunkiem przetrwania. Dlatego – wyprzedzając o milenia procedury voodoo – spisywano imiona wrogów na kamiennych tabliczkach, a potem rozbijano je w drobny mak (dzisiaj jest łatwiej – możemy zaklinać demony na kartce formatu A4). Kapłan uzdrawiacz cztery tysiące lat temu wypisywał zaklęcia na papirusie, po czym rozpuszczał go w miksturze, którą wypijał chory. Potem miał zdrowieć.

Nigdy nie dowiemy się, jak notatki autoterapeutyczne wpłynęły na system immunologiczny Marka Aureliusza. Wiemy, że choć pisał je dla samego siebie, ułożyły się w fascynujący zbiór znany w naszych czasach jako „Rozmyślania”. Sposób, w jaki uprawiał filozofię, jest klasyczną terapią za pomocą pisania. I nie był wśród filozofów wyjątkiem. Jeden z następców Marka Aureliusza – Michel de Montaigne zaczął pisać swoje genialne „Próby”, by poradzić sobie z bólem nerki. I choć żaden nie znał reguł nowoczesnego pisania terapeutycznego, pewne jest, że stosowali przynajmniej niektóre z nich.

Natalie Goldberg, amerykańska nauczycielka  pisania i adeptka zen, proponuje takie reguły skutecznego pisania (terapeutycznego albo nie): nie zatrzymuj ręki, nie skreślaj, nie przejmuj się gramatyką, ortografią i interpunkcją, zatrać się w pisaniu (nie kontroluj się), nie myśl logicznie, chwytaj byka za rogi (jeśli jakiś wątek cię przeraża albo zabiera poczucie bezpieczeństwa, podejmij go). Stosując je – obiecuje Goldberg – wyprowadzimy w pole wewnętrznego cenzora i ominiemy naszą prywatną wersję politycznej poprawności. Przedrzemy się przez warstwę ułożonych, trywialnych myśli do myśli cennych – twórczych i uzdrawiających, dotrzemy do „miejsca, w którym piszemy to, co umysł naprawdę rozumie i czuje, a nie to, co myśli, że powinien rozumieć i czuć”.

Jedna ze studentek nauczycielki pisania Louise DeSalvo za pomocą pióra zmierzyła się skutecznie ze skazą psychiczną, którą nosiła całe życie. Gdy miała dziesięć lat, nie posprzątała po sobie zabawek, ignorując polecenie mamy. Jej dziadek potknął się o jedną z nich, złamał biodro, a tydzień później zmarł w szpitalu w czasie operacji. Sama DeSalvo pisaniem opłakała samobójstwo swojej siostry. Ale żeby pisanie poprawiło zdrowie – twierdzi – konieczne są trzy warunki: musi być szczegółowym opisem przeszłej tragedii i uczuć, jakie ona wywołała przed laty, a także tych, jakie wywołuje jej wspomnienie teraz.

Dlaczego właściwie pisanie działa uzdrawiająco na ludzkie ciało i umysł? Odpowiedzi jest wiele. Daje ono piszącemu poczucie mocy poprzez panowanie nad materiałem, a także poczucie wolności. Dostarcza rytuału, a z nim stabilności, daje receptę na lęk, przygnębienie i poczucie beznadziei. Pisząc do siebie samych, czujemy się bezpiecznie (możemy być sobą) – kartka z pamiętnika często bywa jedyną przestrzenią, w której nikt nas nie osądza i łatwiej nam opuścić strefę komfortu, by poeksperymentować z życiem. Jak w buddyjskiej medytacji wglądu: pisząc dla siebie, stajemy się bezstronnym świadkiem i zaczynamy rozumieć więcej. Przeżywamy katharsis – co zauważył już 25 wieków temu Arystoteles. A wszystko dlatego, że myśli symbolicznie opuszczają nasze wnętrze i – jako słowa – znajdują nowe miejsce na kartce. Możemy do nich wracać, kiedy chcemy.

Pisanie uzdrawia jednak tylko wtedy, gdy podejmiemy  ryzyko. Pisanie o tym, co już znamy, co bezpieczne i oswojone, nie ma tego waloru. Czujesz się zraniony? – pytają teoretycy i praktycy pisania terapeutycznego i odpowiadają: rany to świetny punkt wyjścia do tego, żebyś zrozumiał samego siebie. Dla pisarzy to nic niezwykłego. Virginia Woolf, pisarka, której życie odmierzał rytm jednego załamania nerwowego po drugim, twierdziła, że trzyma się tego życia tylko dzięki pisaniu, dzięki obecnym w nim uzdrawiającym przebłyskom. W jej przypadku pisanie przegrało.

Gdy miała 59 lat, weszła do rzeki Ouse w płaszczu, którego kieszenie wypełniła kamieniami.

Lustro Virginii.

Henry Miller zaczął pisać z powodu kobiety. Nie żony, matki czy kochanki, lecz kobiety, dla której porzuciła go jego żona June – Jean Kronski. Najpierw chciał popełnić samobójstwo, ale usiadł przy maszynie do pisania, żeby opisać, co się stało (nazywał pisanie „zszywaniem otwartej rany”). Przez noc napisał trzydzieści stron, zaczynając od szczegółów pierwszego spotkania z June. Te szczegóły być może go uratowały. Ostatnie badania pokazały, że ludzie w stanie silnej depresji lub bliscy samobójstwa nie potrafią odtwarzać przeszłych zdarzeń ze szczegółami – ich obraz jest ogólny i mglisty. Trzydzieści stron, które napisał Miller tej nocy, stało się punktem wyjścia do jego największych powieści: „Zwrotnik Raka”, „Czarna wiosna”, „Zwrotnik Koziorożca”.

Japoński noblista Kenzaburo Oe powtarza, że jego książki nabrały mocy i przestały być trywialne dopiero wtedy, gdy ich motywem stały się nękające go mordercze uczucia wobec upośledzonego mentalnie syna Hikari. Jean Cocteau napisał „Opium”, by pokonać uzależnienie od tytułowej substancji. James Ellroy został autorem kryminałów („Czarna Dalia”, „Wielkie nic”, „Tajemnice Los Angeles”), ponieważ zamordowano jego matkę. Miał wtedy dziesięć lat, sprawców nie wykryto.

Virginia Woolf mówiła, że dzięki autobiograficznej powieści „Do latarni morskiej” wymazała z siebie za jednym zamachem przemoc ojca i przekonanie wpojone przez matkę, że kobieta powinna służyć mężowi. Twierdziła, że pisanie robi dla niej to, co psychoanaliza dla klientów Freuda. Zmierzyła się ze wspomnieniem molestowania przez przyrodniego brata, które jako dziecko nie tylko czuła, ale także widziała w odbijającym ich postaci lustrze. Odtworzyła to wydarzenie z reporterską dokładnością, jakiej wymagał od swoich studentów prof. Pennebaker: odczucie dłoni na jej ciele schodzących coraz niżej, poczucie obrzydzenia, obraz w lustrze. Potem poczuła, że cały ból tego wspomnienia z niej spłynął. Że nie jest już pęknięta, że znowu jest całością.

Pisanie terapeutyczne często bywa wstępem do pisania dla czytelników. Jedno nie wyklucza drugiego. Gdyby nie problemy z psychiką, światowa literatura byłaby znacznie uboższa. Ludzi cierpiących na psychozę maniakalno-depresyjną jest wśród pisarzy dziesięć razy więcej niż wśród reszty populacji.

Boli? To dobrze.

Pisanie pomaga zmierzyć się z bólem egzystencji. Pogodzić z doświadczeniem, nawet najbardziej ekstremalnym. Nadanie sensu rzeczywistości pozwalało przetrwać więźniom obozów. „By nie dać się zamordować, trzeba szukać ukrytych znaczeń, niewidzialnych struktur, które umożliwiają funkcjonowanie w tym absurdalnym i okrutnym systemie. Niekiedy koncentracja na oprawcach prowadzi do identyfikacji z agresorem, jednak zazwyczaj uwaga, jaką poświęca im ofiara, pozwala zarejestrować wspomnienia, które umożliwiają jej późniejszą metamorfozę” – twierdzi francuski specjalista od odporności psychicznej Boris Cyrulnik.  

Mówiąc krótko: warto pamiętać to, co boli, żeby potem z bólem pracować. Terapeutycznie działa „wysiłek ponownego łączenia faktów i nadawania sensu”. Pisanie jest tu idealnym środkiem. Zwłaszcza – jak twierdzi Pennebaker – łączenie słów w narracje, budowanie opowieści. Jednak on sam i inni autorzy z kręgu pisania terapeutycznego ostrzegają: pisanie nie zastąpi klasycznych terapii ani leków. Choć oświeca, może być ryzykowne. Dotknięcia najbardziej osobistych obszarów siebie najbezpieczniej doświadczyć pod opieką terapeuty zajmującego się pisaniem. Wtedy zwiększamy też szansę na coś więcej niż pozbycie się traumy.

Nadanie sensu rzeczywistości poprzez pisanie może pogodzić nas z naszą śmiertelnością. André Malraux oswajał śmierć za pomocą napisanej pod koniec życia książki pod znaczącym tytułem „Przemijanie a literatura”. A Marek Aureliusz pisał do samego siebie: „Czym jest śmierć? Gdy się kto jej samej przypatrzy i rozbiorem jej wyobrażenia oddzieli to, co z nią łączy wyobraźnia, to za nic innego nie będzie się jej uważało jak za dzieło natury. Kto zaś boi się dzieła natury, jest dzieciakiem”.

Ogromne zoo.

Ćwiczenie stosowane przez pisarzy, by lepiej poznać możliwości abstrakcyjnego myślenia

Wyobraź  sobie, że wszystko: dni tygodnia, pory roku, emocje (takie jak złość, zazdrość albo nadzieja), doznania cielesne (takie jak głód czy bezsenność) są zwierzętami w zoo. Twoim zadaniem jest napisanie zwięzłego tekstu na tabliczkę, taką jak te, które stoją przed klatką w prawdziwym zoo. Ma ona dostarczyć najważniejszych informacji zwiedzającym ludziom, takich jak: nazwa, środowisko naturalne, wygląd, pożywienie, jak poluje i na co, czy jest drapieżnikiem, jak się rozmnaża, czy żeruje za dnia, czy w nocy, jaki ma temperament itp. Dobrze jest ostrzec gości zoo przed niebezpieczeństwami, jakie czyhają na nich ze strony tego stworzenia. Możesz opisać jedno dobre i jedno złe zwierzę. Albo całą menażerię.

PRZYKŁADY Z WARSZTATÓW NAUCZYCIELKI PISANIA ELAINE TREVITT:

PRZYGNĘBIENIE– gatunek najbardziej rozpowszechniony na półkuli zachodniej. Zaszywa się w mulistych zbiornikach wodnych i wyskakuje nagle, by pochwycić przechodniów. Ma bardzo mocne szczęki. Gdy cię raz pochwycą, trudno się z nich uwolnić. Jest krótkowzroczne, nie lubi słońca. Żywi się drobnymi wątpliwościami i strachem.

NADZIEJA– udomowiony gatunek spotykany na przedmieściach, coraz rzadziej poza miastem. Ma piękny śpiewny głos, mocny szkielet, ale słabe umięśnienie. Ostrzeżenie: nie wystawiaj jej na złe doświadczenia. Trzymaj w ciepłym miejscu i karm regularnie opowieściami z dobrym końcem.

 

Inny profesor, Jerome Bruner [zajmujący się głównie teoriami nauczania], twierdzi, że człowiek ma takie życie, jak umie o nim opowiadać [życie nie jest takie, jakie jest, ale takie, jakie się jawi] i na wszelkie sposoby przekonuje o konieczności rozwijania umiejętności myślenia narracyjnego. Jego zdaniem porządkowanie docierających do nas informacji poprzez układanie ich w historie nie tylko ułatwia nam uporanie się z nimi, ale pomaga nadać naszym doświadczeniom i naszemu życiu SENS.
Istnieją nawet terapeuci narracyjni, którzy zmieniają sposób widzenia świata przez swoich pacjentów oraz ich reakcje i zachowania poprzez opowiadanie im odpowiednio dobranych historii.

 


Magiczna technika

Wyobraź sobie Roberta. Ma 54 lata, jest inżynierem w dużej firmie z branży elektronicznej. Od dwudziestu lat większa część jego życia ma stabilny rytm: budzi się, je śniadanie, jedzie do pracy, wraca z niej. Gdy pojawiają się pogłoski o restrukturyzacji, nie daje im wiary. Potem mocno wierzy, że co jak co, ale jego nie mogą zwolnić. Pół roku później Robert jest bezrobotnym. Co może czuć? Nie trzeba niezwykłej przenikliwości by odpowiedzieć: złość, strach, bezsilność, apatia, poczucie przegranej… Jak oceniają zajmujący się tymi zagadnieniami psycholodzy, utrata pracy jest mniej więcej tak samo traumatycznym doświadczeniem jak rozwód czy śmierć partnera z którym spędziło się życie. Sytuacja nie do pozazdroszczenia.

Nie mam wielu doświadczeń pracy z osobami bezrobotnymi, jednak te, które mam są raczej przytłaczające. Problem jest szczególnie z ludźmi powyżej czterdziestki. Często mimo ogromnej wiedzy, doświadczeń i potencjału, który by mogli wykorzystywać, wpadają w jakieś odrętwienie. Ma się wrażenie, jakby coraz bardziej wycofywali się do świata wiecznej szarości.

Wróćmy do Roberta. Właśnie dowiedział się, że grupa psychologów z pobliskiego uniwersytetu prowadzi badania skuteczności pewnej techniki, która być może okaże się pomocna w jego problemach z pracą. Szefem zespołu jest psycholog eksperymentalny James W. Pennebaker. Sama technika jest ponoć prosta i niewymagająca. Trzeba poświęcić na nią zaledwie 20 minut przez pięć kolejnych dni.

W eksperymencie wzięły udział 63 osoby w podobnej jak Robert sytuacji. Badacze podzielili ja na trzy grupy – jedną eksperymentalną i dwie kontrolne.  Tylko osoby z grupy eksperymentalnej wykonywały ćwiczenie opracowane przez Pennebakera. W dwóch pozostałych uczestnicy albo nic nie robili, albo dostali coś w rodzaju placebo – wykonywali podobne ćwiczenie ale bez kluczowego elementu.

Osiem miesięcy później sprawdzono kto z bezrobotnych znalazł nową pracę. Spośród uczestników grupy eksperymentalnej prawie 70% osób miało pracę (większość stałą na pełny etat, niektórzy na część etatu lub na kontrakt czasowy). W grupach kontrolnych takich osób było zaledwie 37%. Dwa razy mniej! Analiza statystyczna pokazała, że różnice nie są efektem przypadku.

O ile wiem, tego rodzaju efektów nie osiągają żadne szkolenia dla bezrobotnych (a szczególnie te finansowane z różnego rodzaju funduszy). Nawet jeżeli te szkolenia ciągną się przez dwa tygodnie po osiem godzin dziennie. Tutaj to było zaledwie pięć razy po dwadzieścia minut! Zresztą nie trzeba było aż tak długiego czasu. Jak pokazały inne badania, wystarczy cztery razy po piętnaście minut.

Inne efekty ćwiczenia Pennebakera

Większa efektywność w szukaniu pracy to tylko jeden z efektów tej techniki. W innych badaniach okazało się, że wykonanie tego prostego ćwiczenia wiązało się z:

·         wzrostem średniej oceny u studentów

·         mniejszą liczbą absencji pracowników

·         mniejszą liczbą symptomów fizycznych (określaną na podstawie relacji osób wykonujących ćwiczenie)

·         spadkiem poziomu stresu, negatywnych doznań i mniejszą liczbą depresji

·         mniejszą liczbą wizyt u lekarza (sześć miesięcy po ćwiczeniu osoby z grypy eksperymentalnej znacznie rzadziej odwiedzały lekarza niż osoby, które ćwiczenia nie wykonywały)

·         zmianą składu krwi po kątem czynników związanych z aktywnością układu immunologicznego (badanym osobom pobierano krew przed eksperymentem oraz kilka miesięcy po, badania pokazywały istotne zmiany w systemie odpornościowym).

Nie uwierzyłbym w aż taką skuteczność (te zmiany w markerach immunologicznych wyglądają szczególnie magicznie), gdyby nie to, że wszystko opisane jest w szacownych czasopismach naukowych. Mimo tego ciągle miałbym wiele dystansu, gdybym nie to, że te wyniki były wielokrotnie sprawdzane – do tej pory opublikowano ponad 400 artykułów naukowych na ten temat.

Oczywiście to nie jest magia. Efekty nie występują w przypadku wszystkich ludzi. Jednak na podstawie analizy statystycznej wiemy, że ta technika naprawdę działa. Najdziwniejsze jest to, że jej odziaływanie jest często bardziej skuteczne niż np. wizyta u psychologa. Jak pisze Timothy D. Wilson (profesor psychologii Uniwersytetu Virginia, autor książki Redirect. The suprising New Science of Psychological Change) ta technika jest nieporównanie bardziej skuteczna niż stosowane powszechnie sposoby pomocy ofiarom traum (tzw. sesje debrifingowe). Wielu z twórców kilkuset dostępnych na świecie kierunków terapeutycznych dałoby się pokroić, za tego rodzaju wyniki.

 

Co się dzieje przez te 20 minut?

Czy ktoś tych hipnotyzuje ludzi, każe im biegać po rozgrzanych węglach, zachęca do łamania deski gołą ręką?

A może przystawia pistolet do skroni?

Może wtłacza im do głowy jedynie skuteczne przekonania i programuje im wzorce sukcesu (cokolwiek to znaczy, choć raczej niewiele)?

Czy tych ludzi może uczy się wedyjskich wizualizacji albo medytacji transowych?

Nic z tych rzeczy.

Jeżeli czytałaś mój poprzedni tekst, zaczynasz się domyślać. Technika jest niewiarygodnie prosta. Co więcej bez obawy można ją zastosować samemu.

Na czym w takim razie polega ta zabójczo skuteczna technika?

Robert trafił do grupy eksperymentalnej. Osoba prowadząca sesję poprosiła go o to, by przez dwadzieścia minut dziennie pisał o swoich najgłębszych myślach i uczuciach związanych z utratą pracy oraz tym, jak to wpłynęło na jego osobiste i zawodowe życie.

I to wszystko. Przez dwadzieścia minut miał pisać o czymś negatywnym i frustrującym. Miał zagłębić się w świat swoich problemów, frustracji i negatywnych przeżyć.

Nie sądzę by coś takiego pochwalił jakikolwiek autor czy zwolennik popularnych poradników o tym, jak żyć:  Przecież to dobre dla przegranych! Człowiek sukcesu od razu wyrzuca z głowy negatywne myśli i skupia się na tym co pozytywne! Kontroluj się! Nie pozwalaj by w twojej głowie przez sekundę zaświtało zwątpienie czy smutek. Niestety popularna psychologia najczęściej nie ma nic wspólnego z psychologią. Te wszystkie sekretno – podświadomościowo – hipnotyczno – neurologiczne gadki nie mają nic wspólnego z nauką. Wiele natomiast mają wspólnego z tym, czego ludzie chcą słuchać. Niestety, jak wiemy skądinąd, nie zawsze to, czego chce ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin