On wrocil - Timur Vermes.rtf

(1284 KB) Pobierz
On wr?ci?

              Ti­mur Ver­mes

 

              On wró­cił

 

 

              Prze­ło­ży­ła Eli­za Borg

 

 


              Ty­tuł ory­gi­na­łu: Er ist wie­der da

 

              Co­py­ri­ght © 2012 by Ba­stei Lüb­be AG

 

              Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Fok­sal, MMXIV

 

              Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Eli­za Borg, MMXIV

 

              Wy­da­nie I

 

              War­sza­wa

 

 


Spis treści

 

 

              Przebudzenie w Niemczech

 

              1

 

              2

 

              3

 

              4

 

              5

 

              6

 

              7

 

              8

 

              9

 

              10

 

              11

 

              12

 

              13

 

              14

 

              15

 

              16

 

              17

 

              18

 

              19

 

              20

 

              21

 

              22

 

              23

 

              24

 

              25

 

              26

 

              27

 

              28

 

              29

 

              30

 

              31

 

              32

 

              33

 

              34

 

              35

 

              36

 

 


Przebudzenie w Niemczech

 

 

              Naj­bar­dziej za­sko­czył mnie chy­ba na­ród. Wszak osta­tecz­nie uczy­ni­łem na­praw­dę wszyst­ko, co w ludz­kiej mocy, by na tej zie­mi, zbez­czesz­czo­nej przez wro­ga, znisz­czyć pod­sta­wy jego dal­szej eg­zy­sten­cji: mo­sty, si­łow­nie, uli­ce, dwor­ce, roz­ka­za­łem znisz­cze­nie tego wszyst­kie­go. Te­raz wy­czy­ta­łem też, kie­dy to się sta­ło – w mar­cu, i są­dzę, że w tej kwe­stii wy­ra­zi­łem się do­sta­tecz­nie ja­sno. Znisz­czo­ne mia­ły być wszyst­kie in­sta­la­cje, wo­do­cią­gi, sieć te­le­fo­nicz­na, go­spo­dar­stwa chłop­skie, wszel­kie war­to­ści trwa­łe, wszyst­ko, a kie­dy mó­wi­łem wszyst­ko, mia­ło to zna­czyć: wszyst­ko! W tej kwe­stii trze­ba po­stę­po­wać skru­pu­lat­nie, nie ma pra­wa po­ja­wić się przy ta­kim roz­ka­zie żad­na wąt­pli­wość, zna­ne są wszak sy­tu­acje, że gdzieś tam na po­ste­run­ku pro­sty żoł­nierz, któ­re­mu ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów bra­ku­je ro­ze­zna­nia na jego od­cin­ku fron­tu, wie­dzy o stra­te­gicz­nych i tak­tycz­nych uwa­run­ko­wa­niach, że więc przy­cho­dzi taki i pyta: „No to jak, czy ja na­praw­dę mu­szę pod­pa­lić ten, daj­my na to, kiosk tu­taj? Czy nie mógł­by on wpaść w ręce wro­ga? Czy sta­ło­by się coś złe­go, gdy­by ten kiosk wpadł w ręce wro­ga?”. Na­tu­ral­nie, że by się sta­ło! Wróg prze­cież tak­że czy­ta ga­ze­ty! Han­dlu­je nimi, i wy­ce­lu­je ten kiosk prze­ciw­ko nam, ze wszyst­kim, co w nim za­sta­nie! Na­le­ży znisz­czyć wszel­kie, pod­kre­ślam raz jesz­cze, wszel­kie war­to­ści trwa­łe, i to nie tyl­ko domy, tak­że drzwi. I klam­ki. A po­tem jesz­cze śru­by, i to nie tyl­ko te więk­sze. Śru­by trze­ba wy­krę­cić, a na­stęp­nie bez­li­to­śnie po­giąć. A drzwi zmie­lić, na tro­ci­ny. A po­tem spa­lić. In­a­czej bo­wiem wróg, jak gdy­by nig­dy nic, bę­dzie so­bie przez nie wcho­dził i wy­cho­dził, jak mu się żyw­nie spodo­ba. Ale z po­psu­tą klam­ką i ster­tą po­gię­tych śrub oraz kupą po­pio­łu to ja ży­czę panu Chur­chil­lo­wi we­so­łej za­ba­wy! W każ­dym ra­zie te wy­mo­gi to bru­tal­na kon­se­kwen­cja woj­ny, to było dla mnie od za­wsze ja­sne, i dla­te­go też mój roz­kaz nie mógł ab­so­lut­nie brzmieć in­a­czej, na­wet je­śli u jego pod­staw le­ża­ło co in­ne­go.

              W każ­dym ra­zie na po­cząt­ku.

              Trud­no już było za­prze­czać, że na­ród nie­miec­ki w ostat­nim okre­sie epic­kich zma­gań z An­gli­kiem, z bol­sze­wi­zmem i im­pe­ria­li­zmem oka­zał się słab­szy i tym sa­mym z wła­snej winy utra­cił pra­wo do dal­szej eg­zy­sten­cji, na­wet na naj­bar­dziej pry­mi­tyw­nym po­zio­mie my­śli­stwa i zbie­rac­twa, mó­wię to wprost: utra­cił. Przez to za­prze­pa­ścił też wszel­kie pra­wo do wo­do­cią­gów, mo­stów, ulic. I do kla­mek. Dla­te­go wy­da­łem taki roz­kaz, a tro­chę tak­że dla ca­ło­ści ob­ra­zu, gdyż na­tu­ral­nie od cza­su do cza­su zda­rza­ło mi się wte­dy zro­bić kil­ka kro­ków przed Kan­ce­la­rią Rze­szy i wo­kół niej, i nie­odwo­łal­nie na­le­ży przy­jąć do wia­do­mo­ści rzecz na­stę­pu­ją­cą: Ame­ry­ka­nin czy An­glik, już tam oni ze swo­imi la­ta­ją­cy­mi for­te­ca­mi wy­ko­na­li za nas na znacz­nych ob­sza­rach spo­ro pra­cy w kwe­stii mo­je­go roz­ka­zu. Na­tu­ral­nie w póź­niej­szym okre­sie nie nad­zo­ro­wa­łem jego re­ali­za­cji we wszyst­kich szcze­gó­łach. Nie­trud­no zro­zu­mieć, że by­łem bar­dzo za­ję­ty, roz­bi­cie Ame­ry­ka­ni­na na Za­cho­dzie, od­par­cie Ro­sja­ni­na na Wscho­dzie, dal­szy urba­ni­stycz­ny roz­wój świa­to­wej sto­li­cy Ger­ma­nii, i tak da­lej, ale z po­zo­sta­ły­mi jesz­cze klam­ka­mi nie­miec­ki We­hr­macht we­dług mo­je­go ro­ze­zna­nia po­wi­nien był so­bie dać radę. I w ta­kim sen­sie ten na­ród wła­ści­wie nie miał już pra­wa ist­nieć.

              Ale, jak stwier­dzam obec­nie, cią­gle jesz­cze ist­nie­je.

              I po­nie­kąd jest to dla mnie nie­zro­zu­mia­łe.

              Z dru­giej stro­ny: ja też ist­nie­ję, i sam tego za bar­dzo nie ro­zu­miem.

 


1

 

 

              Pamię­tam, że się obu­dzi­łem, mo­gło być chy­ba wcze­sne po­po­łu­dnie. Otwo­rzy­łem oczy, zo­ba­czy­łem nad sobą nie­bo. Było błę­kit­ne, lek­ko za­chmu­rzo­ne, po­wie­trze cie­płe, i na­tych­miast uzmy­sło­wi­łem so­bie, że jak na kwie­cień jest zbyt cie­pło. Moż­na by nie­mal po­wie­dzieć – go­rą­co. Było sto­sun­ko­wo ci­cho, nie wi­dzia­łem nad sobą żad­ne­go wro­gie­go sa­mo­lo­tu, nie sły­sza­łem grzmo­tu dział, żad­nych po­ci­sków eks­plo­du­ją­cych w po­bli­żu ani sy­ren alar­mo­wych. Za­re­je­stro­wa­łem tak­że to: nie było Kan­ce­la­rii Rze­szy ani bun­kra Füh­re­ra. Prze­krę­ci­łem gło­wę, zo­ba­czy­łem, że leżę na zie­mi na ja­kiejś nie­za­bu­do­wa­nej par­ce­li, oto­czo­nej ścia­na­mi są­sied­nich do­mów, wy­bu­do­wa­nych z ce­gieł, czę­ścio­wo po­ma­za­nych przez ja­kichś bru­da­sów, od razu się zde­ner­wo­wa­łem i spon­ta­nicz­nie po­sta­no­wi­łem we­zwać Dönit­za. W pierw­szym mo­men­cie, jak­by w pół­śnie, po­my­śla­łem na­wet, czyż­by Dönitz też tu gdzieś le­żał, ale po­tem zwy­cię­ży­ła dys­cy­pli­na i lo­gi­ka, i bły­ska­wicz­nie ogar­ną­łem nie­zwy­kłość sy­tu­acji: za­zwy­czaj nie bi­wa­ku­ję pod go­łym nie­bem.

              Naj­pierw za­czą­łem się za­sta­na­wiać: co ro­bi­łem wie­czo­rem po­przed­nie­go dnia? Nad­mier­ne spo­ży­cie al­ko­ho­lu mo­głem po­mi­nąć, w koń­cu nie piję. Przy­po­mnia­łem so­bie, że ostat­nio sie­dzia­łem z Evą na so­fie, przy­kry­tej kapą. Pa­mię­ta­łem tak­że, że ja, czy też my, sie­dzie­li­śmy tam w nie­ja­kiej bez­tro­sce i we­dle mo­jej wie­dzy po­sta­no­wi­łem, że spra­wy pań­stwo­we raz mogą tro­chę po­cze­kać, nie mia­łem żad­nych dal­szych pla­nów na wie­czór, wyj­ście do re­stau­ra­cji czy do kina z oczy­wi­stych wzglę­dów nie wcho­dzi­ło w ra­chu­bę, ofer­ta roz­ryw­ko­wa sto­li­cy Rze­szy w tym mo­men­cie, w znacz­nej mie­rze rów­nież zgod­nie z moim roz­ka­zem, była już po­myśl­nie uszczu­plo­na. Nie po­tra­fi­łem stwier­dzić z ab­so­lut­ną pew­no­ścią, czy w naj­bliż­szych dniach do mia­sta wej­dzie Sta­lin, na tym eta­pie dzia­łań wo­jen­nych nie moż­na było tego cał­ko­wi­cie wy­klu­czyć. Ale jed­no mo­głem po­wie­dzieć z ca­łym prze­ko­na­niem: po­dob­nie jak w Sta­lin­gra­dzie,ra­czej na próż­no szu­kał­by tu­taj ki­ne­ma­to­gra­fu. Wy­da­je mi się, że tro­chę jesz­cze ga­wę­dzi­li­śmy, Eva i ja, po­ka­za­łem jej swój sta­ry pi­sto­let, dal­sze szcze­gó­ły umknę­ły mi z pa­mię­ci, gdy się prze­bu­dzi­łem. Tak­że dla­te­go, że od­czu­wa­łem ból gło­wy. Nie, przy­po­mnie­nie po­przed­nie­go wie­czo­ru nie po­su­nę­ło mnie da­lej.

              Po­sta­no­wi­łem za­tem prze­jąć ini­cja­ty­wę i zo­rien­to­wać się bli­żej w mo­jej sy­tu­acji. W ży­ciu na­uczy­łem się ob­ser­wo­wać, przy­glą­dać się, do­strze­gać na­wet naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły, któ­re nie­je­den ma­gi­ster po stu­diach lek­ce­wa­ży, wręcz igno­ru­je. Ja na­to­miast, dzię­ki dłu­go­let­niej że­la­znej dys­cy­pli­nie, z czy­stym su­mie­niem mogę po­wie­dzieć o so­bie, że w ob­li­czu kry­zy­su za­cho­wu­ję jesz­cze zim­niej­szą krew, sta­ję się jesz­cze roz­waż­niej­szy, a moje zmy­sły się wy­ostrza­ją. Dzia­łam spo­koj­nie, pre­cy­zyj­nie, jak ma­szy­na. Me­to­dycz­nie pod­su­mo­wu­ję in­for­ma­cje, któ­ry­mi dys­po­nu­ję: Leżę na zie­mi. Wo­kół mnie wa­la­ją się śmie­cie, ro­sną chwa­sty, ja­kieś ba­dy­le, gdzie­nieg­dzie krza­ki, wi­dzę też sto­krot­ki i mlecz. Sły­szę gło­sy, nie są zbyt od­le­głe, ja­kieś okrzy­ki, po­wta­rza­ją­cy się od­głos zde­rza­nia ze sobą, spo­glą­dam w kie­run­ku tych dźwię­ków, po­cho­dzą od kil­ku chło­pa­ków, któ­rzy gra­ją tam w pił­kę noż­ną. Mają chy­ba wię­cej niż czter­na­ście lat, a więc to już nie pimp­fy, moje naj­młod­sze zu­chy, a na Volks­sturm, obro­nę te­ry­to­rial­ną, chy­ba jesz­cze za mło­dzi, przy­pusz­czal­nie są w Hi­tler­ju­gend, ale naj­wi­docz­niej w obec­nej chwi­li nie na służ­bie, za­pew­ne wróg zro­bił so­bie prze­rwę na od­po­czy­nek. Ja­kiś ptak po­ru­sza się wśród li­sto­wia, ćwier­ka, śpie­wa. Dla co po­nie­któ­rych to tyl­ko ozna­ka po­god­ne­go na­stro­ju, ale w tej nie­pew­nej sy­tu­acji, zda­ny na ja­ką­kol­wiek, choć­by naj­drob­niej­szą in­for­ma­cję, znaw­ca na­tu­ry i co­dzien­nej wal­ki o prze­trwa­nie po­tra­fi wy­cią­gnąć wnio­sek, że w po­bli­żu nie prze­by­wa­ją żad­ne dra­pież­ni­ki. Bez­po­śred­nio obok mo­jej gło­wy znaj­du­je się ka­łu­ża, wy­da­je się w sta­dium wy­sy­cha­nia, ostat­ni raz za­pew­ne pa­da­ło do­syć daw­no. Na jej skra­ju leży moja woj­sko­wa czap­ka z dasz­kiem. W taki spo­sób pra­cu­je mój wy­ćwi­czo­ny umysł i tak też pra­co­wał w tej de­pry­mu­ją­cej chwi­li.

              Usia­dłem. Uda­ło mi się to bez pro­ble­mu, po­ru­szy­łem no­ga­mi, rę­ka­mi, pal­ca­mi, wy­glą­da­ło na to, że nie mam żad­nych ob­ra­żeń, stan fi­zycz­ny za­do­wa­la­ją­cy, by­łem też chy­ba cał­ko­wi­cie zdrów, po­mi­ja­jąc ból gło­wy, na­wet drże­nie ręki jak­by nie­mal cał­ko­wi­cie ustą­pi­ło. Spoj­rza­łem po so­bie. By­łem ubra­ny, mia­łem na so­bie uni­form, żoł­nier­ski mun­dur. Nie­co brud­ny, acz­kol­wiek nie za­nad­to, co ozna­cza, że nie by­łem za­sy­pa­ny. Znaj­do­wa­ła się na nim zie­mia, zda­je mi się też, że ja­kieś okrusz­ki, cia­sto czy coś po­dob­ne­go. Ma­te­riał czuć było sil­nie pa­li­wem. Nie­wy­klu­czo­ne, że ben­zy­ną, co mo­gło brać się stąd, że Eva być może pró­bo­wa­ła wy­czy­ścić mój mun­dur, tyle że uży­ła prze­sad­nie dużo ben­zy­ny, moż­na by po­my­śleć, że wy­la­ła na mnie cały ka­ni­ster. Jej sa­mej nie było, wy­glą­da­ło na to, że mój sztab w tym mo­men­cie tak­że nie znaj­do­wał się w po­bli­żu. Otrze­pa­łem z grub­sza mun­dur, rę­ka­wy, gdy do mo­ich uszu do­szedł ja­kiś głos.

               Hej, sta­ry, po­patrz!

               Hej, a co to za sie­ro­ta?

              Zda­je się, że spra­wia­łem wra­że­nie oso­by po­trze­bu­ją­cej po­mo­cy, tych trzech chło­pa­ków z Hi­tler­ju­gend wzo­ro­wo to roz­po­zna­ło. Prze­rwa­li grę w pił­kę, zbli­ży­li się z re­spek­tem, to zro­zu­mia­łe, prze­żyć tak nie­ocze­ki­wa­ne, z bli­ska, spo­tka­nie z Füh­re­rem Rze­szy Nie­miec­kiej, na tym ugo­rze, wy­ko­rzy­sty­wa­nym za­zwy­czaj na sport i wzmac­nia­nie tę­ży­zny fi­zycz­nej, po­śród mle­czy i sto­kro­ci, to rów­nież dla mło­de­go, jesz­cze nie w peł­ni doj­rza­łe­go męż­czy­zny nie­zwy­kła od­mia­na w jego ryt­mie dnia, mimo to nie­wiel­ka gro­mad­ka przy­bie­gła, po­dob­na char­tom, go­to­wa po­móc. Mło­dzież to przy­szłość!

              Chłop­cy sku­pi­li się w pew­nej od­le­gło­ści ode mnie, przy­glą­da­li mi się bacz­nie, po czym naj­wyż­szy spo­śród nich, wi­docz­nie füh­rer ich gro­ma­dy, zwró­cił się do mnie:

               Wszyst­ko okej, mi­strzu?

              Przy ca­łym moim za­nie­po­ko­je­niu zmu­szo­ny by­łem za­re­je­stro­wać kom­plet­ny brak Nie­miec­kie­go Po­zdro­wie­nia „Heil Hi­tler”. Za­pew­ne temu na­der nie­for­mal­ne­mu zwró­ce­niu się do mnie, po­my­le­niu „mi­strza” i „Füh­re­ra”, win­ne było za­sko­cze­nie. W ja­kiejś in­nej, mniej pe­szą­cej sy­tu­acji mo­gło­by to ewen­tu­al­nie wy­wo­łać mi­mo­wol­ną we­so­łość, jak to na­wet pod­czas naj­sroż­szej sta­lo­wej na­wał­ni­cy w oko­pach zda­rza­ją się naj­dziw­niej­sze fi­gle, jed­nak­że żoł­nierz musi wszak i w nad­zwy­czaj­nych sy­tu­acjach wy­ka­zy­wać okre­ślo­ne au­to­ma­ty­zmy, to jest isto­ta dry­lu – gdy ta­kich au­to­ma­ty­zmów brak, to cała ar­mia nie jest war­ta fun­ta kła­ków. Po­wsta­łem, nie było to cał­kiem ła­twe, naj­wi­docz­niej le­ża­łem tu już od dłuż­sze­go cza­su. Mimo to ob­cią­gną­łem blu­zę od mun­du­ru, pa­ro­ma lek­ki­mi strzep­nię­cia­mi oczy­ści­łem z grub­sza no­gaw­ki. Po­tem od­chrząk­ną­łem i za­py­ta­łem füh­re­ra gro­ma­dy:

               Gdzie jest Bor­mann?

               A co to za je­den?

              To było nie­po­ję­te.

               Bor­mann! Mar­tin!

               Nie znam.

               W ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin