Adam Wiedemann, Gwałtowne pogorszenie słuchu.doc

(102 KB) Pobierz

Adam Wiedemann

GWAŁTOWNE POGORSZENIE SŁUCHU

opowiadanie zachowawcze

 

1. Właśnie czytając Wirpszę (a więc nie przypadkiem, bo przy Ars peccandi) przypomnia-

łem sobie sen, który opowiedziałem Monice Szewc, kiedy przyszła do mnie, a ja spałem od-

poczywając po elektrokoagulacji. Czyli jednak praca wewnętrzna nad tą historią trwa, męczy,

co zrobić, chyba ją wam w końcu opowiem, opowiedziałem już Franciszce (listownie), opo-

wiedziałem Rafałowi i Radkowi, a wciąż się do niej coś nowego przypomina, tak jakby wcale

jeszcze nie była opowiedziana, w takim razie teraz już dla was wszystkich, nie przebierając,

zrobię z niej jakąś Bardzo Ważną Historię, to we mnie może się ona od tego właśnie skurczy,

zmarnieje i koniec z nią, tak by było najlepiej.

 

2. To już zacznijmy od tego snu. Śniło mi się, że płynąłem statkiem po oceanie i wybuchła

burza, wiatr ogromny, fale. Na pokładzie rwetes, przerażenie. Stopniowo dotarło do mnie, że

grozi nam zatonięcie, i wtedy z całą doniosłością poczułem bliskość śmierci, ten lęk, że nie

zdążę się wewnętrznie na to przygotować. Tymczasem fale morskie napierały coraz mocniej,

były już stanowczo wyższe od tej korwety naszej i pomiatały nią niby jakim śmieciem, o czym

mogę tu zaświadczyć, bo widziałem rzecz całą jakby z dużej wysokości, choć oczywiście cały

czas znajdowałem się na pokładzie i miałem tę coraz bardziej paraliżującą (fale rosły nadzwy-

czaj prawdziwie) świadomość, że zatonięcie okrętu oznacza dla mnie zgubę. Jednocześnie

mój punkt widzenia unosił się coraz wyżej i coraz większy obszar wód ogarniałem wzrokiem,

aż wreszcie pokazały mi się brzegi, ale nie lądy, tylko jakby krawędzie wielkiego akwarium, a

z tego strach jeszcze większy, bo przecież w/po tym akwarium pływał żaglowiec wielki, naj-

prawdziwszy, ze mną na deskach pokładu. I tak to znajdowałem się na przeraźliwej granicy,

coraz cieńszej, ale też nieprzezwyciężonej, bałwany wciąż wzmagają się, statek wciąż dzielnie

się im opiera, aż nagle zrozumiałem, że mogę być pewny tej równowagi, że w zasadzie to

podziwiam tę burzę, jakby była moim własnym dziełem, i choć ani trochę nie przestawałem

się bać, wcale mi już nie zależało na uciszeniu odmętów. I trwałoby to i trwało pewnie aż do

znudzenia, gdyby nie wyrwało mnie ze snu pukanie Moniki Szawc, no i teraz połowa z Pań-

stwa powie, że też miała taki sen albo podobny, z czym się mogę zgodzić, ale ręczę za to, że

nikt poza mną nie przeżył mojej historii, która w tym śnie siedzi, jak ulał, podobnie zresztą

jak wiele innych, które się nam wszystkim już przydarzały albo przydarzać się będą.

 

3. Za wiele sobie (spania) po tej nocy nie obiecywałem, czekająca mnie nazajutrz rano

elektrokoagulacja była wystarczającym powodem, ale też nigdy bym nie podejrzewał, że bę-

dzie aż tak źle. Dostałem akurat na kasecie nagraną płytę Siouxsie Nokturn, której sam tytuł

poniekąd nakazuje, aby jej słuchać w zupełnych ciemnościach, toteż odczekałem, aż Jarek

Kleinberg definitywnie zaśnie, a wtedy zgasiłem swoją lampę i uruchomiłem maszynę grają-

cą. Nie było w zasadzie sensu się oszukiwać jakimiś nadziejami prędkiego uśnięcia, więc od

razu się nastawiłem na 75 minut wybitnych przeżyć artystycznych (tym bardziej że Robert,

gdyśmy z Paryża wracali, twierdził, że to szczytowe osiągnięcie tej artystki), ułożywszy się

oczywiście na łóżku w pozycji człowieka umarłego, żeby do obu małżowin dźwięk miał swo-

bodny dostęp. Niestetyż zawiodłem się może nie sromotnie (choć w nocy się to wszystko

strasznie wyolbrzymia), ale za to od razu na wstępie: kiedy usłyszałem dźwięki Igorowego

Wzywania przodków, co na płycie jakiejś pomniejszej wykonawczyni może by mnie nawet i

wzruszyło, ale nie w przypadku Siouxsie, która przecież sama jest w stanie stwarzać rzeczy

równie świetne, w swoim rodzaju oczywiście (ale to właśnie o to chodzi, żeby każdy w swo-

im). Poza tym płyta była koncertowa, a więc piosenki w dużej mierze już znajome, tyle że

 

[s. 9]

 

 

odegrane rykliwiej, do czego dochodziły wygłupy ze sprzężeniami, całkiem zabawne, które

zresztą przywiodły mi na myśl dawne wspomnienia związane z przegrywaniem innych jeszcze

sprzężeń, wydawałoby się, że całkiem już wyjałowione, a tu nagle na powrót bardzo przeko-

nujące, gotowe się rozwijać w zupełnie niespodziewanych kierunkach, tak że w końcu zaczą-

łem już nieomal zasypiać, ale dotarł do mnie jakiś podejrzany szmer. Uchyliwszy oczu ujrza-

łem zjawisko gołego Jarka usiłującego dotrzeć do maszyny grającej, aby ją przyciszyć. Nie

dałem po sobie nic poznać, ale wyrwał mnie ten incydent zupełnie z miłego mojego półsnu (w

nocy niewiele trzeba, aby ogarnęła człowieka wściekłość), w wyniku czego ze złośliwą uwagą

dosłuchałem do końca I stronę, a następnie – sam sobie chłopak winien – przełożyłem ją na

drugą, nieco oczywiście pogłaśniając. Stopniowo przepajała mnie coraz gorsza złość na Jarka,

bo spanie – teraz już najświadomiej upragnione – odeszło mię z kretesem, za to przypomnie-

nia różnych niewygód i cierpień spowodowanych ostatnią elektrokoagulacją rzutowały mi się

na dzień następny, napełniając przestrachem i wstrętem. Zresztą i one byłyby mnie pewnie w

końcu uśpiły, gdyby nie ryknęli nagle jacyś potworni, śmierdzący Murzyni, puszczeni pod-

stępnie i mściwie przez Jarka, który, jakby mu tego było nie dość, zapalił także światło, zrobił

sobie herbatę, ubrał się i, książkę jakąś wziąwszy, usiadł za stołem. Cóż miałem czynić – też

wziąłem książkę i zacząłem ją czytać. Było to dziwnie oczywiste, że nie będziemy w tej sytu-

acji ze sobą rozmawiali, bo mogłoby się to niedobrze skończyć. Natomiast ledwo Murzyni

wyczerpali swój repertuar, dopadłem do aparatu niby ten orzeł-morderca i puściłem natych-

miast Erika Satie, czego skutek był natychmiastowy, nie doczekałem chyba nawet do drugiej

Gnozjeny.

 

4. Potrzeba prawdy zadaje pytania prawdzie. Prawda zadaje pytania rzeczywistości. Rze-

czywistość nie odpowiada prawdzie. Potrzeba prawdy jest wściekła. Prawda nie potrafi nic

zmienić.

 

5. Zabieg elektrokoagulacji pamiętam jak przez mgłę, jechałem tam zresztą pośród podno-

szących się mgieł, pod kołami roweru szeleściły liście, do tego na walkmanie Suity francu-

skie, klawesynowe, Bacha. Wszystko to w niejasnej, rzadkiej atmosferze godziny siódmej

rano. Jadąc rozmyślałem o tym tajemniczym powinowactwie, łączącym wszystkie melodie

skomponowane przez tego samego człowieka (o ile jest naprawdę wielkim kompozytorem),

co słychać zarówno u Bacha, jak i u Yoko, nie mówiąc już o Mozartowym pitoleniu w kółko

tego samego, przy pozorach bogactwa. Tak jakby komponowanie sprowadzało się do odtwa-

rzania, z mniejszymi lub większymi odkształceniami, jednego tematu, który każdy niejako

otrzymuje na swój osobisty użytek, i w sobie nosi, a jakaś prawość wewnętrzna nie pozwala

uznać za własną żadnej melodii, która z tym wzorcem nie byłaby w jakiś sposób zgodna. Kie-

dy już czekałem w kolejce do zabiegu, wyszła na korytarz pani w białym kitlu i spośród sie-

dzącego tam ponurego towarzystwa wybrała właśnie mnie, abym jej pomógł otworzyć ogrom-

ną butlę z mętnym płynem w środku, co mi się wprawdzie udało, ale coś sobie zrobiłem przy

tym w rękę. I to było to najgorsze, co mnie tego ranka spotkało, bo jeszcze wieczorem czułem

jakieś przykre efekty. Natomiast elektrokoagulacja okazała się tym razem nieomal bezbolesna,

zaraz po wejściu do gabinetu pomyliłem panią pielęgniarkę z panią doktór, wobec czego spo-

dziewałem się jakiejś piekielnej zemsty ze strony tej drugiej, ona tymczasem podeszła do

mojego przypadku z wielką delikatnością, tak, że nawet płyn mi się nie puścił, i właściwie to

powinienem bez żadnych ceregieli udać się na angielski, ale postanowiłem chociaż ten jeden

raz dochować wiary powziętemu wcześniej postanowieniu, szczególniej, że spać mi się

chciało iście murzyńsko, toteż jak wróciłem do domu, tak obudziło mnie dopiero pukanie

Moniki Szewc.

 

[10]

 

 

6. Choćby nawet Byt był rzeczywiście Bytem i, wyposażony we wszystkie atrybuty Bytu,

istniał jako jedyny i niepodważalny Byt, gdyby udało się ustalić, że naprawdę tak jest i nie

może być inaczej, to przecież natychmiast trzeba by wziąć pod uwagę coś, co by tym Bytem

nie było, coś niekoniecznie ważnego ani też takiego, żeby się na tym trybiki Bytu, idealnie

przypasowane, połamać miały, ale też jakże tu sobie wyobrazić Byt bez czegoś takiego – z

boku, z tyłu (może nawet w środku) – ?

 

7. Monika miała zresztą interes w głównej mierze do Jarka, bo ja, jako człowiek dobro-

duszny i z natury wszystkim życzliwy, zgodziłem się oczywiście od razu. A że Jarka nie było

(choć kiedy wróciłem z zabiegu, to jeszcze spał), a że zbliżała się pora obiadowa, a że miał

bloczek wykupiony, a że jest łakomczuchem, to i nie ulegało wątpliwości, że się niebawem

zjawi, toteż, wykonawszy momentalnie całą tę operację myślową, zaproponowałem Monice,

żeby siadła, a ja tymczasem ubiorę się, zrobię herbaty etc., etc., wylazłem z łóżka, Monika

zdziwiona, czemu na jednej nodze mam skarpetkę, więc jej opowiedziałem o elektrokoagula-

cji, a potem (skracam, skracam) powiedzmy, że już przyszedł Jarek, omiótł sytuację wzrokiem

posępnym zza okularów, a ja do niego od razu z tymi słowami: Bo widzisz, Jarku, Monika ma

do ciebie taką sprawę, myślę, że powinieneś się zgodzić. I do Moniki: Moniko, powiedz Jar-

kowi, z czym tu przyszłaś. Wtedy Monika jęła tonem wykluczającym wszelkie wątpienie

wyłuszczać swoją sprawę w zasadzie dosyć nieoczywistą: chciałaby mianowicie rano mieć

bliżej na pociąg, i z tego względu wolałaby tę noc spędzić w Żaczku, a to z kolei zależy od

tego, czy Jarek wybierze się w końcu do tej swojej Nowej Dęby i zostawi wolne łóżko, czy też

nie. A Jarek toby może i pojechał, nawet mu teraz tym autostopem lepiej pasuje niż rano po-

ciągiem, bo i pieniędzy mało, ale to już i ciemno się robi, i nie wiadomo, czy się bardziej

opłaca wzdłuż Wisły jechać, czy może lepiej na Tarnów. Bo wzdłuż Wisły to się wydaje bli-

żej, ale tam chyba mniej samochodów jedzie. Jarek spojrzał na nas, jakbyśmy byli w stanie

potwierdzić albo zaprzeczyć, a następnie zapadł w zamyślenie i nie było już wiadomo, czy

myśli nadal o trasie wzdłuż Wisły, czy też o czymś zupełnie innym, jak to Jarek, gdy się odeń

oczekuje jakichś konkretnych rozstrzygnięć. W końcu Monika, już się zbierając do wyjścia,

powiedziała, że tak czy inaczej przyjdzie wieczorem zobaczyć, jak się sprawy potoczyły.

Wtedy Jarek nagle: że jak jej tak bardzo zależy, to on może iść spać do brata; Monice pomysł

ten bardzo się spodobał.

 

8. Sposób, w jaki są realizowane nasze modlitwy tzw. błagalne. Które w zasadzie są kon-

statacjami stanów rzeczy, jakich z tego czy innego powodu nie jesteśmy sobie w stanie wy-

obrazić; inaczej: których zaistnienie bez nadprzyrodzonej ingerencji wydaje nam się niemoż-

liwe. I nagle one wszystkie spełniają się, tylko zawsze następuje odstępstwo, któregośmy nie

przewidzieli, a które nie pozwala nam korzystać, tzn. radować się tym, co zaszło. Może więc

jest to przejaw niechęci Bóstwa do powielania czegokolwiek, choćby to nawet zaistniało tylko

w umyśle i tylko jako konstatacja niemożliwości. Przy całej tzw. dobrej woli, tzn. woli brania

na warsztat owych naszych życzeniowych przedstawień. Chociaż być może to umysł jedynie

ma tendencję do wyszukiwania możliwie największej ilości spełnień, dostrzegania ich nawet

tam, gdzie są swoją własną odwrotnością, choćby więc zamiast radości przynosiły tylko smu-

tek i zażenowanie.

 

9. Jarek zapytał, czy zjem z nim obiad, ja oczywiście, więc zeszliśmy na stołówkę, były do

wyboru: kopytka i glajda, toteż czym prędzej zadecydowałem, że bierzemy glajdę, Jarek się

zgodził chyba z żalem, choć po prawdzie to nie wiem, czego tu żałować: dziewczynka nakła-

dająca dała się zjednać i konwencjonalnie wściekłym ruchem dorzuciła nam jeszcze trochę

tego na talerz, a potem, już przy stole, Jarek stwierdził:

 

[11]

 

 

– Wkurwiał mnie wczoraj ten twój Siuks.

Po obiedzie wziąłem rower i pojechałem kupić sobie IX Symfonię Brucknera w wykonaniu

CSO i Soltiego, o której od dwóch dni myślałem z przerwami nieomal bez przerwy, począt-

kowo to nawet zamierzałem odłożyć ten zakup do następnej wypłaty, ale chyba jednak nie-

miłe mi są przyjemności okupione jakimiś umartwieniami, poza tym był to jedyny powód

zdolny mnie wyciągnąć z domu na powietrze. Tak więc po paru minutach wracałem z uko-

chaną w torbie, choć jednak radość moja zamącała się raz po raz myślą, że zamiast upragnio-

nego spokoju będę miał teraz na głowie Szewc i Kleinberga jednocześnie, i tak aż do jutra

rana. Jednakoż gdy znalazłem się już na naszym piętrze, zastanowiła mnie nienaturalna cisza

panująca na korytarzu. Otwieram drzwi – a tu na stole papier po czekoladzie opatrzony nastę-

pującym tekstem: „Pojechałem do domu. Wrócę w poniedziałek. Do widzenia! Wesołego

trupa życzę.” Wpadłem nieomal w osłupienie (i myślę, że każdy, kto choć trochę zna Jarka,

też by wpadł) (zresztą ja też znam go tylko trochę, i może to stąd), zacząłem się głupio roz-

glądać po pokoju i wyobrażać sobie, w jaki sposób Jarek mógł tak szybko zebrać się do drogi,

ale było to nie do wyobrażenia. W końcu jednak ochłonąwszy, umieściłem co prędzej

Brucknera w maszynie grającej i dalejże przeżywać te ryki rozpaczliwe, potworne, nieziem-

skie, roztapiać się w nich ze szczętem, dawać się im na pożarcie i na zgniecenie wystawiać.

Niestetyż, nie dane mi było: tak mniej więcej w połowie Adagia sąsiadka lewa, wiodąca z

nami nieustanne wojny muzyczne, zaczęła sobie nagle wbijać gwóźdź, wbija go i wbija, a jak

słusznie powiedział gdzieś profesor bodajże Schaeffer, brucknerowskie akordy źle brzmią

wśród odgłosów świata, toteż byłem już porządnie wściekły, kiedy się zorientowałem, że stu-

kanie dobiega jak gdyby od strony drzwi, w końcu wstałem i wyjrzałem, a tu – Jarkowa ko-

bieta, Małgośka. Więc się zacząłem trochę tłumaczyć, że tu wcześniej ktoś gwóźdź wbijał i

nie byłem do końca pewny. A ona, że to nic, a co za świetna muzyka, pewnie jakaś współcze-

sna. W każdym razie świeżo kupiona – ja na to, ona dalej się zachwyca, w ogóle świetnej mu-

zyki słuchamy, Jarek też jej puszczał, zapatrzona w tego Jarka jak w św. obrazek (a on jej,

potwór, nie kocha nic a nic), przyniosła mu ciasteczko. Ale Jarka nie ma, pojechał właśnie do

domu, ja mówię. To może ona tylko wejdzie i wypali papierosa. Przyciszyłem więc nieco ryki

owe wzniosłe, że aż nieludzkie, żeby dać się gościowi wygadać; nie będę tu przytaczał z bra-

ku miejsca, ale też o nikim jeszcze nie dowiedziałem się tak wiele w tak krótkim czasie. W

końcu dziewczynka sobie poszła, zostawiając mi ciasteczko, pomyślałem, czy nie zachować

go do czasu przyjścia Szewc, ale najpierw odwinąłem je z papierka, żeby zobaczyć, co za jed-

no, a że było z kokosem, zjadłem bezzwłocznie.

 

10. Tu przerwę na trochę tok tej opowieści, aby wpleść w nią inną opowieść, pozostając

poniekąd w zgodzie z chronologią – powodem, dla którego Jarek pojechał do domu, było bo-

wiem Święto Zmarłych, którego to dnia rok w rok chodzę z kwiatkami na Rakowicki, gdzie

leży (jak to ujęła kiedyś Wioletka) mój temat pracy magisterskiej, a przy tym jeden z tych

niewielu duchów zmarłych, z którymi ciągle jeszcze można sobie sensownie pogadać (choć to

oczywiście z mojej strony tylko uzurpacja): Karol Irzykowski. A tym razem z okazji odwie-

dzin u Karola spotkało mnie przeżycie nieomal mistyczne, jak najbardziej? A propos tego

wszystkiego, o czym tu mowa. Żeby mianowicie przed samą wizytą trochę sobie z Karolem

poobcować intelektualnie, wziąłem do ręki jego Dziennik i otwarłem gdzie bądź, a tam natra-

fiłem na fragment, którego dotychczas nie znałem (o biada mi, badaczowi!) albo też zapo-

mniałem go gruntownie, co jednak wydaje się mniej prawdopodobne, bo treść jego jest po

prostu wstrząsająca. Oto Karol, na wczasach w Żegiestowie, oddaje się tropieniu dobiegają-

cych zewsząd „hałasów”, wylicza je skrupulatnie i wszystko to (może poza szczekaniem psa,

które istotnie należy do najobrzydliwszych dźwięków) jest po prostu śmieszne: ktoś kaszlnął,

komuś łyżeczka upadła. Krowa z paskudnym dzwonkiem. Czekamy na jakieś przesilenie i nie

 

[12]

 

 

doznajemy zawodu. Do stołu Karolowego, bodajże przy śniadaniu, dosiada się kobieta (opisa-

na zresztą od razu z podejrzaną wnikliwością) i – napomyka coś mimochodem o panujących

w pensjonacie hałasach. Wówczas w Karola (który dotychczas robił z siebie mrukliwego po-

nuraka, wszystko, żeby mieć spokój) jakby diabeł wstąpił: proponuje z miejsca współpracę:

ona będzie w nocy śledziła hałasujących, a on rano, otrzymawszy od niej imienną listę, będzie

ich wszystkich „beształ”. Dama, która (nie wiedzieć zresztą, czemu aż tak) poczuła się tą pro-

pozycją dotknięta, odrzekła, że gdyby nie jego siwe włosy (a obszedł był właśnie sześćdzie-

siątkę), toby mu zaraz dała „w papę”. No i katastrofa. Karolowi zabrakło języka w gębie (o co

tym było łatwiej, iż się całe życie jąkał). Śniadanie zepsute, wczasy zepsute. Do obiadu kazał

sobie nakryć osobny stolik, co jednak nie wywołało w gronie współbiesiadników zamierzonej

konsternacji, i wiele jeszcze zaprawionych goryczą wieczorów spędził ukochany mój poeta i

powieściopisarz w zaciszu (bo hałasy przestały już się liczyć czy też zamieniły się w „punkt

wstydliwy”) swojego pokoiku na obmyślaniu odpowiedniej zemsty. Aż w końcu wymyślił!

(Ale to już zainteresowanych odsyłam do odnośnego fragmentu Dziennika.) Za to ja tym ra-

zem, stojąc nad jego grobem i paląc papierosa, uczucia miałem co najmniej mieszane.

 

11. (partia penisa) Szewc długo coś nie przychodziła, aż się w końcu wziąłem za robienie

kolacji i wtedy właśnie przyszła. Jako tło muzyczne puściliśmy sobie Szuta (siemiernych

szutow piereszutiwszego), w przerwach pomiędzy krojeniami, smarowaniami, kolejnymi

krojeniami i obkładaniami próbowałem naświetlić Monice akcję baletu, przy czym jednak

wyszło na jaw, że sam z niej pamiętam piąte przez dziesiąte, w końcu wpadliśmy na pomysł,

żeby zajrzeć do „towarzyszącej srebrnemu krążkowi” książeczki, gdzie wszystko było do-

kładnie opisane, więc omalżeśmy się nie podusili ze śmiechu, czytając to przy jedzeniu

(szczególnie przypadła nam do gustu scena z kozą), z czego wywiązała się rozmowa o se-

mantyczności muzyki czy raczej jej braku (nie ma to jak pisać pracę doktorską z rzecz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin