Bolesław Prus- ogrod-saski.pdf

(697 KB) Pobierz
1286183154.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
BOLESŁAW PRUS
Ogród Saski
Mylisz się, kochany przyjacielu, jeżeli sądzisz, że zawsze samotny stąpałem po żwirze,
który w tej chwili tysiące nóg depcą. Patrz, teraz na przykład, w jak pięknym znajduję się
kółku rodzinnym! …
Ta szanowna, aczkolwiek przysadzista matrona, w jedwabnej sukni, z tak tkliwym
zaufaniem opierająca się na moim ramieniu, to pani X., właścicielka nieco zadłużonych
dóbr ziemskich.
Ten wysmukły, co chwila rumieniący się anioł w aksamitnej garybaldce¹, to panna
Zofia, córka poprzedzającej; ma  lat, ,  rubli posagu i wyobraża sobie, że w Saskim
Ogrodzie wszyscy tylko na nią patrzeć i z niej wyśmiewać się będą.
Ten rozkoszny -cioletni chłopaczek w niebieskiej sukience, przewiązanej pod ramio-
nami lakierowanym paskiem, miłe bobo w kaszkieciku z aksamitnym guzem i jedwabnym
fontaziem², to mały Franio, syn starszej, a brat młodszej mojej towarzyszki.
Ten na koniec -letni płowowłosy wyrostek, wiecznie przestraszony i wiecznie wszyst-
kim ustępujący z drogi, to kuzyn opisanej familii. Był jakiś czas w szkołach, obecnie bawi³
przy cioci jako praktykant gospodarski i pełni obowiązki tymczasowego wielbiciela panny
Zofii. Nosi aksamitną żokiejkę, jasnooliwkowe ineksprymable⁴, popielaty żakiet i ciem-
nozielone rękawiczki, które zdają się stanowić dla niego przedmiot najwyższej chluby nie
wyłączającej jednak zakłopotania.
Cała nasza grupa, razem z Bibi (kieszonkową suczką, której głowa przypomina du-
ży kłębek bawełny), otóż cała grupa ceremonialnym krokiem posuwa się ku Saskiemu
Ogrodowi. Podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ale ani na chwilę nie tra-
cimy dobrego humoru; w drodze parę razy kiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubianie ci,
zobaczywszy tak liczną rodzinę, umykali co im sił starczyło. Brniemy więc dalej, bawiąc
się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędza sen z figlarnych oczek panny Zofii.
— Ach, Boże! Boże! … wzdycha mama. — Wleczemy się, jak dziady na odpust… Ty
pewnie żenujesz się iść z nami, panie Bolesławie, bo to my parafianki…
— O pani! Wszakże i ja jestem parafianinem…
— To prawda, żeś ty Wołyniak, poczciwy… Wy wszędzie tacy: serce złote, jak nie
wymawiając u ciebie, a w głowie fiu i fiu! … jak u naszego kochanego Władzia na ten
przykład…
Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoich zielonych rękawiczek,
a po raz setny zarumieniona panna Zofia wtrąciła:
— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad Saski, czy tam warszawski? …
— Musi być okrągły! … — domyślił się -letni Władzio, przechodząc z prawej
strony na lewą.
— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jest czworoboczny, a je-
żeli pana interesują szczegóły topograficzne, to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od
zachodu targ za Żelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północy całą gromadę
domów…
¹ garadka — czerwona koszula, naśladująca ubiór żołnierzy Garibaldiego.
² a — kokarda zastępująca krawat.
³ ai (daw.) — przebywać.
iksra (daw., żart.) — kalesony.
1286183154.002.png 1286183154.003.png
 
Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważ przeszedł z lewej strony na
prawą.
— A wrotaż są jakie? … — spytała znowu panna Zofia tym rozkosznym głosikiem,
któremu wybacza się nawet nonsensy.
— O, są pani!… całe z żelaznych krat…
— Ooo… ! — zdziwiło się towarzystwo.
— Bram tych jest aż sześć…
— A… ooo! … — był nowy wybuch zdziwienia.
— Jedna — ciągnąłem — wychodzi na Saski Plac, druga na kościół Ewangelicki,
trzecia na Marszałkowską, czwarta na targ, piąta na ulicę Żabią, a szósta na Niecałą…
— Mamo… Mamo! … — zawołał nagle spotniały Franio — a przez płot czy będziemy
przełazić?
— Franiu, bądź grzeczny! — zgromiła go siostra. — Niechże nam pan powie, cóż
tam więcej jest? …
— Uważa łaskawa pani, są naprzód cztery kąty…
— I chi! chi!… jaki ty zbytny⁵, panie Bolesławie — ucieszyła się mama.
— Cztery kąty bardzo interesujące, ponieważ w północno-wschodnim znajduje się
strzelnica…
— Jezus! Maria! — zaoponowały damy.
— O, to sobie strzelę z parę razy! … — wykrzyknął Władzio i poszedł na lewo.
— Strzelnica jednak nie funkcjonuje już od kilku tygodni…
— Coś się zepsuło… — zauważył Władzio już z prawej strony.
— W kącie południowo-wschodnim jest cukiernia…
— Aj… na lody, mamo, na lody!… — przerwała mi panna.
— Zajdziem! … Zajdziem!…
— W kącie południowo-zachodnim jest zakład kumysowy⁶, wody mineralne i mle-
czarnia…
— Chryste Panie!… — zdziwiła się mama. — W takim sadzie mleczarnia? … A zsia-
dłegoż mleka dostanie? …
— O, dostanie!…
— Zajdziemże i tam…
— W kącie północno-zachodnim jest plac dla dzieci…
— Bożeż ty mój! … — wykrzyknęła matrona. — A cóż ony tam robią?
— Bawią się z niańkami…
— Robaczki wy moje serdeczne! … Ach, bodaj ciebie, panie Bolesławie, że ty wiesz
tak wszystko…
W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę, na której mało nas nie
rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównego wejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofii robi
się purpurowa, i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakie wątpliwości co
do popielatego żakietu, ciemnozielonych rękawiczek i jasnooliwkowych uzupełnień.
— Nie można, nie można!… — odezwał się w tej chwili dozorca do jakiegoś bardzo
podszarzanego jegomości.
— Za co on jego nie wpuszcza? … — szepnęła mi do ucha strwożona mama.
— Bo jest źle ubrany — uspokoiłem ją.
— A nas-że? …
Nie dokończyła azesu, ponieważ z kolei zwrócono się i do nas.
— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek…
— Bibi na sznurek? … Bibi? … — wykrzyknęła panna Zofia,
— No, jeżeli on się tak nazywa, to Bibi…
— Cóż to będzie, panie Bolesławie, kiedy my nie mamy sznurka? To chyba ty, Wła-
dziu, musisz biedną Bibi odnieść do domu.
— A może by ją można na szpagat? … — spytał surowego dozorcy oszołomiony
Władzio, po raz pierwszy zapominając o kolorze swoich rękawiczek.
— Można… można!…
(daw.) — skłonny do żartów.
ks — napój ze sfermentowanego mleka.
Ogród Saski
W odpowiedzi na to przyzwolenie, płowowłosy nasz przyjaciel wykonał kilka ruchów
w okolicach swej żakietki, a za chwilę ładna Bibi, kaszląc i opierając się, asystowała nam
przywiązana do krótkiego szpagatu. Czas był wielki, bo już i ludzie poczęli się na nas
oglądać.
— Woda!… woda!… Leje!… leje!… — wrzeszczał uradowany Franio, patrząc na rzew-
nie płaczącą fontannę.
— Franiu, bądź grzeczny! — upominała go siostra. — To pewno wodotrysk, panie
Bolesławie? … Ach, jaki piękny!…
Milczałem, nie tyle myśląc o wodotrysku, ile o szeroko otwartej gębie -letnieg
Władzia w aksamitnej żokiejce⁷. Ludzie znowu gapią się na nas, panna Zofia znowu się
rumieni… ja sam czuję pewne zakłopotanie… Szczęściem Bibi wydziera się z rąk swojego
pogrążonego w kontemplacji przeciwnika…
— Łapaj, Władziu! … — woła mama.
— Trzymaj, Władziu!… — powtarza panna.
Rozpoczyna się gonitwa, podczas której Bibi spod nóg jakiegoś dziecka wpada na
ogon⁸ jakiejś damy, zaplątuje się sznurkiem o pałasz wojskowego, a w końcu dostawszy
kijem od podeszłego jegomości, podkula ogon i z rezygnacją poddaje się ubezwłasno-
wolnieniu. Uważam, że spacerujące grupy poczynają serio zajmować się wypadkiem Bibi,
garybaldką panny Zofii i żokiejką pana Władysława — co wszystko, razem wzięte, nie
dodaje mi bynajmniej otuchy.
— Mamo, chodźmy dalej!… — prosi wysmukła Zosia.
— Idźmy — odpowiada mama — ale nie środkiem. Tu same elegantki spacerują,
i spaliłabym się ze wstydu, gdyby na nas tak dłużej patrzali.
Odchodzimy w aleję na prawo i znajdujemy wolną ławkę. Około strzelnicy jakaś
dziewczynka bawi się toczeniem obręczy, druga skakaniem przez sznurek, trzecia podbi-
janiem ogromnej piłki, a kilku chłopców bieganiem i wrzaskiem.
Jeden z nich, w ubiorze marynarskim, zbliża się do nas i pyta z ukłonem:
— Proszę pana, która też godzina?
— Trzy kwadranse na trzecią.
— Ach, jaki grzeczny chłopaczek! — szepce mama.
Marynarz zauważył Frania; chwileczkę popatrzali sobie obaj w oczy, wreszcie przybyły,
zwracając się z powtórnym ukłonem do mamy, rzekł:
— Niech pani będzie łaskawa temu małemu pozwolić bawić się z nami.
— Owszem!… owszem!… Idź, Franiu, bawić się z tymi grzecznymi chłopczykami —
odparła mama. — Ach, jakież cudowne dzieci są w tej Warszawie!
W oka mgnieniu zmieszanego Frania otoczyła gromadka dzieci, i rozpoczęło się śledz-
Dziecko
two:
— Kawaler umiesz się bawić?
— W co kawaler umiesz się bawić?
— To jakiś mazgaj! …
— A skąd kawaler? …
My z mamą i z Zosią i z Władziem, jesteśmy aż z K…………‥
— Panowie!… Bawmy się w jenerała — zaproponował marynarz. — Wy będziecie
żołnierzami, ja jenerałem, a ten mały koniem…
— Dobrze… dobrze…hura!…
Za chwilę mały Franio, trzymając sznurek w zębach, podcięty parę razy batem, cwa-
łował pomiędzy drzewami. Jenerałowie i żołnierze zmieniali się co kilkanaście sekund,
ale przybysz z K… ciągle był koniem i w charakterze tym dopóty galopował, aż zmę-
czony i wyćwiczony pejczem, upadł na ziemię, zanosząc się od płaczu. Towarzysze jego
rozpierzchli się, jak wróble.
— Ach, nicponie te warszawskie dzieci!… Ach, urwisy!… — woła przestraszona ma-
ma, uspakajając, trzepiąc i obcierając Frania. Wreszcie kiedy przeszło i to zmartwienie,
ruszyliśmy wpoprzek alei głównej ku mleczarni.
kika — dziś: dżokejka, rodzaj sztywnej czapki, zwykle używanej do jazdy konnej.
g — tu: tren, ciągnąca się po ziemi część sukni.
Ogród Saski
— Chryste Panie… jakie ogony te damy noszą! … jaki tu kurz! … Taż odsapnąć nie
można… zupełnie jakby kto stado owiec przepędził!… — lamentowała jejmość.
— Panie Bolesławie — pyta urocza Zosia — co znaczą te beczki?
— To do polewania ulic…
— Ach, prawda! taż tu wyraźnie błoto w alejach… kurz i błoto! Oto mi sad! … u nas
na okólniku⁹ porządniej…
— A gdzież tu warzywa sadzą? — przerywa pani.
— Tu nie sadzą warzyw — odpowiadam.
— Nie sadzą⁈… A drzeważ uktowe¹⁰ są?…
— I tych nie ma….
— Nie ma!… Więc od czegóż wy ten sad trzymacie?
— Od… to jest… dla świeżego powietrza…
— Piękne mi świeże powietrze, jak pragnę szczęścia! … Wy tu zmarniejecie z takim
świeżym powietrzem… Ach, jakiż fetor¹¹! … cóż to znaczy? …
— O, to nic, proszę pani!… Idziemy w tej chwili aleją, przytykającą do ulicy Kró-
lewskiej, na której rynsztoki¹² trochę pachną…
— Aaa… ooo!…
Otóż i mleczarnia. Towarzystwo moje z uwagą patrzy na delektujących się krowimi
produktami Warszawiaków. Wołam a .
— Co państwo każą? …
adsk zsiadłego mleka i sitnego chleba — odpowiada jejmość.
aa wytrzeszcza oczy.
— Mamo — szepcze Zosia — jakoś to mleko nieładne… U nas czeladź¹³ takiego by
nie jadła, dajmy spokój! …
— Fiu!… gwiżdże Władzio. — Albo to mleko zsiadłe? To maślanka!… U nas w K.
zsiadłe mleko krajać by można…
aa ulatnia się, poznawszy o co chodzi.
(Uważam, że pierwotny zachwyt szanownej mamy naszej na widok ogrodu zmniejszył
się o  procent).
— Panie Bolesławie — mówi do mnie — a dzieciż tu daleko? Chodźmy do tych
niebożątek.
Około Żelaznej Bramy przecinamy po raz drugi aleję główną i wchodzimy na plac,
zawalony gromadą żyjących ciał ludzkich. Dzieci i ich niańki, rozmieszczone jak śledzie
w beczce, siedzą, leżą, śpią, płaczą, szyją, rozmawiają, słowem, robią wszystko, co komu
na myśl przyjdzie.
— O rany Chrystusa!… — woła mama. — Jak to, więc na tym placu bez trawy,
w tym kurzu, w tej ciasnocie, bawią się dzieci tutejsze? O Boże! Boże… toż u nas na wsi
cielętom lepiej!…; Patrzajże, panie Bolesławie, jakie to małe dzieckowina! … pewno mu
się jeszcze ząbki nie wyrzynają, a ono już tu? … Nianiu! … nianiu! … — zwraca się do
jednej z piastunek — a czego to dziecko tak płacze?…
— A bo, proszę pani, już mleka nie ma w , więc nie ma ssa
— To ono butelkę ssie! a gdzież matka?
— Pani panem s w ogrodzie, ale pani saa nie karmi…
Poważna moja przyjaciółka machnęła gniewnie ręką, i poszliśmy dalej.
— Czy to bożnica¹⁴, proszę pana? — pyta mnie uśmiechnięty Władzio, wskazując
ogromny, elegancki budynek w guście szwajcarsko-chińskim.
— To letni teatr, panie…
— Aaa!… proszę pana, a tenże budynek murowany na górze, co to jakby maszynka
do gotowania kawy?
— To rezerwoar wodny…
— Aaa!… A tenże parów, co to takiego?
kóik — ogrodzona część pastwiska.
¹⁰ rk — owocowy.
¹¹ r — smród.
¹² rsk — otwarty kanał ściekowy biegnący wzdłuż ulicy.
¹³ ad — służba.
¹⁴ ia — synagoga, świątynia żydowska.
Ogród Saski
Zgłoś jeśli naruszono regulamin