Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 38 - Urwany ślad.odt

(305 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXVIII

 

 

Urwany ślad

ROZDZIAŁ I

 

Dolomity, 9 marca 1939

Gęsty śnieg miękkim puchem okrywał góry leżące u zbiegu granic trzech państw: Włoch, Austrii i Jugosławii. Wciąż padał, jakby chciał jeszcze przez chwilę zezwolić zimie na władanie światem. Małą górską mieścinę spowiła noc, tylko tu i ówdzie mrok pogrążonych w ciszy uliczek rozpraszały ciepłe światła okien.

Nagle spokój przerwało dudnienie prędkich, nierównych kroków po ulicy i zdyszany oddech, szarpiący zmęczone płuca. Wreszcie gwałtownie, jak na alarm, zadzwoniono do domu doktora.

Gdy zaspany lekarz otworzył drzwi, mało brakowało, a przybysz, powszechnie tu znany pijaczyna–włóczęga, wpadłby do środka. Z jego oczu bił paniczny strach, kurczowo uczepił się doktora, mamrocząc:

– Widziałem... Widziałem...

Lekarz mocno potrząsnął mężczyzną.

– No, co takiego zobaczyłeś? Białego słonia?

Niespodziewany gość kiwał tylko głową, długo nie mógł wydusić z siebie słów.

– To nadeszło... Nie, nie nadeszło... ono jakby nadleciało. Wyprostowane... Nie zauważyło mnie... zniknęło wśród zawiei... na północ... ku... Zostawiło po sobie... smród...

– Co ty opowiadasz! – zirytował się lekarz.

Ale mężczyzna stracił wątek, bełkotał już tylko:

– Delirium? Nigdy tego nie miałem. Nie piłem dużo tylko trochę...

Nagle zaczął przelewać się doktorowi przez ręce. Stare zmęczone serce nie wytrzymało takiego wstrząsu.

 

10 marca, porośnięte lasem zbocze w górach Jura, na północ od Ingolstadt.

Wrony...

Wrony i kruki przez cały dzień krążyły podniecone wokół jednego miejsca w lesie. Przeraźliwe krakanie zirytowało wreszcie mieszkających w okolicy ludzi, a nawet zmusiło dwóch mężczyzn do wyjścia z domu. Wyprawili się, by sprawdzić, co też mogło być powodem takiej histerii wśród ptactwa. O zmierzchu dotarli na zbocze. Ptasi krzyk już umilkł, ale wokół starego drzewa w lesie znaleźli wiele martwych ptaków. Nigdzie nie dostrzegli najdrobniejszego choćby śladu, który pozwoliłby wyjaśnić przyczynę masowego padnięcia kruków i wron, w powietrzu unosił się jedynie ostry, wstrętny odór, który omal nie zadusił mężczyzn. Przeprowadzone później badania nie wykazały żadnych objawów zatrucia. Najprawdopodobniej serca wron po prostu przestały bić. Ptaki łatwo umierają ze strachu.

 

Magdeburg, 11 marca

Późnym wieczorem dwoje młodych ludzi wyjechało samochodem na wieś. Zatrzymali się na bocznej drodze i w ciemności mocno przytulili do siebie. Ich czułe słowa nie były przeznaczone dla żadnych obcych uszu.

Nagle dziewczyna zdrętwiała.

– Widziałeś?

– Co takiego?

– Tam... Ach, przecież...

– Na miłość boską! Co to jest?!

Dziewczyna przeraźliwie krzyknęła i histerycznie wtuliła się w chłopca, ten jednak gwałtownie uwolnił się z jej objęć i zapalił samochód. Z zawrotną prędkością ruszyli z powrotem do miasta, prosto na posterunek policji.

Złożyli niejasne, bezładne wyjaśnienia.

– Nie wiemy, co to było. Mignęło nam przed oczami niczym cień. Nie poruszało się jak człowiek, ale na pewno nie było to zwierzę. Dookoła panowała taka ciemność, że mogło to być cokolwiek. No i ten smród!

Zadrżeli, jakby na samo wspomnienie poczuli się gorzej.

– Nie, nie wrócimy tam, nigdy, za skarby świata. To coś zmierza na północ... Prosto przed siebie.

Policja nic nie zdziałała. Patrol wysłany samochodem nie natrafił na żaden ślad, jedynie odrażający odór ciągnął się jakby pasmem z południa na północ.

Kilkanaście kilometrów dalej w rowie leżała martwa kobieta, którą śmierć dopadła w drodze z przyjęcia do domu. Jej twarz zastygła w grymasie przerażenia, szeroko otwarte oczy wpatrywały się w padający śnieg.

Znaleziono ją dopiero tydzień później.

 

Tengel Zły znów krążył po świecie. Ludźmi Lodu zawładnął koszmarny strach. Ten, który mógł zadać śmiertelny cios całemu rodowi, zniknął z miejsca swego spoczynku.

Dwadzieścia pięć lat upłynęło od czasu, kiedy ostatnio opuścił swą tajemną kryjówkę w grotach Postojny. Dwadzieścia pięć lat dobrych dla Ludzi Lodu, podczas których mogli żyć spokojnie, nie lękając się złego przodka.

Imre jednak i Wędrowiec w Mroku zdawali sobie sprawę, że w miarę upływu czasu głęboki sen Tengela staje się coraz płytszy. Wędrowiec starał się zachować jak największą czujność, a mimo to Tengel Zły zdołał wymknąć się spod kontroli swego strażnika, potrafił bowiem odwrócić jego myśli.

Jego wydostanie się na świat w tym właśnie momencie mogło przynieść prawdziwą katastrofę. Nataniel, który miał podjąć walkę z potworem, ciągle jeszcze nie wyrósł z wieku dziecięcego. W zamierzeniu przodków to właśnie Nataniel, gdy dorośnie, winien był udać się do Doliny Ludzi Lodu i odszukać miejsce, w którym Tengel Zły zakopał kociołek z wodą zła. Wówczas Shira mogłaby ją unieszkodliwić swą jasną wodą. Tylko w taki sposób da się zniweczyć moc Tengela Złego. Choć chłopiec mógł liczyć na wsparcie potężnych sprzymierzeńców, czekało go niełatwe zadanie. Tengel Zły strzegł swego skarbu niczym chciwiec złota. A i on miał swoich pomocników, w większości nie znanych Ludziom Lodu.

Nataniel nie mógł się teraz wybrać do Doliny, skończył dopiero sześć lat i taka wyprawa oznaczałaby wysłanie go na pewną śmierć. Wszelkie nadzieje rodu i całego świata ległyby w gruzach.

Świat, co prawda, nic o tym nie wiedział. Walka Ludzi Lodu toczyła się w ukryciu. Nikt z zewnątrz i tak nie mógł nic zdziałać, szukanie pomocy u osób postronnych byłoby równoznaczne ze skazaniem ich na zagładę.

Przodków Ludzi Lodu, poczuwających się do odpowiedzialności za to, co się stało, sytuacja ta napełniała rozpaczą. Zbyt często w tym stuleciu zdarzało się, że dźwięk fletu na poły budził Tengela Złego ze snu, i choć Wędrowcowi i Shirze udawało się go zawrócić, to jednak każdy z nieudolnie odegranych sygnałów dodawał potworowi mocy. Stopniowo nabierał sił, to się dawało wyraźnie zauważyć. Powoli, bardzo powoli budził się do życia sam z siebie, choć takie przebudzenie nigdy nie mogło być pełne.

Musiały zajść jakieś ważne wydarzenia, zapewne ktoś zagrał jego melodię, nieszczęsny sygnał, który był w stanie wyrwać go ze snu.

Tengel Zły zniknął. Wędrowiec i jego przyjaciele ruszyli w pogoń.

 

Lata 1938–1939 charakteryzowały się zdumiewającą obojętnością rządów Europy wobec poczynań Niemiec, Hitlera i jego partii. Pozwolono mu na aneksję Austrii pod pozorem, że wielu Niemców zamieszkujących tereny tego państwa pragnie przyłączyć się do „ojczyzny”. Podobnie było z Niemcami sudeckimi w Czechosłowacji.

Oczywiście w Wielkiej Brytanii, Francji i innych krajach posunięcia Hitlera wywoływały zdziwienie, a nawet oburzenie, ale nic więcej. Tu i ówdzie co najwyżej ostrzono bagnety i staranniej dokonywano przeglądu ospałego wojska. I to właśnie w nieoczekiwany sposób zbudziło Tengela Złego.

Sygnał, który miał przerwać jego sen i przywrócić go do życia, powinien wszak zostać odegrany na zaklętym flecie, a i melodia potrzebna była do tego niezwyczajna.

Ale właściwy flet, własny flet Tengela, przepadł na wieki. Shira zniszczyła go po tym, jak omal nie doprowadził do zguby Heikego. Tuli także wpadł w ręce niewydarzony flet i o mały włos, a udałoby się jej zbudzić złego przodka. Shira jednak unicestwiła także i ten instrument. Później Ulvar z pomocą Tengela Złego znalazł flet, na którym dałoby się wygrać potrzebną melodię, lecz przez własną nieuwagę doprowadził do jego spalenia.

Potem pewien ekscentryczny Hiszpan odegrał na swym koncertowym instrumencie kilka taktów atonalnej melodii Tengela; skutki okazały się katastrofalne. Zły przodek Ludzi Lodu zaczął się budzić, co prawda trwało to dość długo i nie osiągnął pełni przytomności, w melodii bowiem brakowało większości dźwięków. Tengel wydostał się jednak ze swej kryjówki i zanim Wędrowiec zdołał na nowo pogrążyć go we śnie dźwiękami swego fleciku, zdążył dać sygnał do rozpoczęcia wojny, która ogarnęła cały świat.

Od tamtej pory, a było to przed dwudziestoma pięcioma laty, nie słyszano a Tengelu Złym.

Tym razem okoliczności jego przebudzenia miały charakter dość niezwykły.

Zbudzić miał go dźwięk fletu, ale... najwidoczniej nie była to jedyna możliwość.

W jednym ze szkockich regimentów służył skory do walki pułkownik.

Jego zdaniem postępowanie Hitlera stwarzało możliwość wybuchu wojny. Podczas wielkiej narady brytyjskich wojskowych pułkownik ów z zapałem starał się przyspieszyć bieg wydarzeń. W jego przekonaniu należało ingerować natychmiast, ukrócić poczynania tego wicekaprala z wąsem, który tak gardłował w Niemczech!

Pozostali wojskowi, biorący udział w naradzie, okazywali jednak większą powściągliwość. Wojna wszak jest wyniszczająca dla obu stron.

Rozgoryczony i zawiedziony pułkownik wrócił do Szkocji, gdzie natychmiast przystąpił do ćwiczenia przynajmniej swoich oddziałów na wypadek ewentualnej wojny. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, staną do walki z bagnetami ostrymi jak brzytwy!

W jego regimencie, wśród wielu innych żołnierzy, znajdował się też pewien kobziarz. Mac, jak nazywali go koledzy, był nowy w orkiestrze, ćwiczył więc pilnie, chciał bowiem pokazać się z jak najlepszej strony.

W domu grywać nie mógł, gdyż zabraniała mu tego żona, nie pałająca do dźwięków kobzy uczuciem równie namiętnym jak on. Dlatego Mac każdego dnia wieczorem chodził na wrzosowisko i tam przygrywał dzikim królikom, przepiórkom i zachodzącemu słońcu.

A grać umiał przepięknie. Muzyka dodawała równinom szczególnego nastroju.

8 marca 1939 roku jak zwykle wyszedł z domu. O zmierzchu wrzosowisko zdawało się miękkim bezkresem, dźwięk kobzy żałosną skargą niósł się aż po horyzont.

Mac wzruszył się i postanowił spróbować improwizacji. Długo poszukiwał nowych tonów, muzyka przestała już brzmieć tak pięknie, może nawet...

Co to takiego?

Ciałem Maca wstrząsnął dreszcz. Jeszcze raz powtórzył ostatni akord. Trudno było się w tym doszukiwać jakiegoś sensu, bodaj śladu melodii, tylko kilka poszarpanych dźwięków w atonalnej skali, ale...

W wietrze szeleszczącym wśród wrzosów usłyszał coś...

Coś jak echo? Echo niesione wiatrem?

'Graj!' nakazywało. 'Graj dalej!' Zagraj to jeszcze raz, i jeszcze!'

Nieopisany strach ogarnął Maca. Miał wrażenie, że zewsząd, ze wszystkich zakamarków ziemi wypełza zło, które trudno objąć rozumem. Otacza go, dusi.

Przyłożył ustnik kobzy do drżących warg. Ze strachu ogarnęła go słabość, przestał panować nad pęcherzem, ciepła struga spłynęła po nogawce, podczas gdy on usiłował odnaleźć tę samą melodię. Nie było to wcale łatwe, dźwięki nie układały się w jedną całość, a i myśli wirowały mu w głowie jak oszalałe, nie pozwalając się skupić. A owa zła moc – ten ktoś czy coś – zaczęła się niecierpliwić, wpadła w gniew. Nakazywała Macowi kontynuować melodię, grać dalej, ale jak miał to zrobić? Nie udzielono mu żadnych wskazówek.

Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że powinien uciekać stąd co sił w nogach, ale nie mógł. Stał jak wmurowany, choć czuł nierówności pod stopami i wiatr wiejący w plecy... A może to tylko lodowate ciarki strachu, przechodzące wzdłuż kręgosłupa?

Zrozpaczony Mac dalej szukał odpowiednich dźwięków, zła moc odpowiedziała wściekłością, najwidoczniej wszystko było nie tak. Temat, który raz tylko udało mu się wydobyć z instrumentu, przepadł, okazał się zbyt trudny, zbyt niejasny. Paniczny lęk sprawiał, że nie mógł go sobie przypomnieć.

Znów huknęło niesione wiatrem echo. 'Graj, głupcze, graj!'

Mac, zlany zimnym potem, wystraszony do szaleństwa, czuł, że z oczu płyną mu łzy. Spróbował jeszcze raz, ale kobza wydała jedynie żałosne, wpół urwane dźwięki.

Ogarnięta wściekłością nieludzka siła powaliła kobziarza na ziemię. Mac stracił przytomność, tak silny otrzymał cios.

Kiedy się ocknął, nie pamiętał, że cokolwiek się wydarzyło.

Ale Tengel Zły się obudził. Ukryty w głębokiej jamie, w grotach Postojny w Jugosławii, zaczął zbierać siły.

Co za niedołęga odegrał fragmenty jego sygnału! W dodatku na niewłaściwym instrumencie! Dlaczego nie posłużył się fletem, skoro tak należało uczynić? Dureń! Wszyscy ludzie to durnie!

Dlaczego, dlaczego nikt nie mógł zrobić tego porządnie? Znów nie obudził się do końca, co prawda bardziej niż poprzednio, ale nie dostatecznie. W takim stanie nie mógł jeszcze zapanować nad światem.

A może mógł?

Czegoś, w każdym razie, na pewno zdoła dokonać.

Jego wyczulone zmysły zaczęły poszukiwać impulsów.

Ludzie Lodu?

Myśli Tengela Złego powędrowały do Lipowej Alei.

Tam panował spokój. Tengel wyczuwał obecność Benedikte, ale ona była już stara i tak idiotycznie dobra. Nią nie musiał się przejmować. Ale...

Zaczął jakby węszyć w powietrzu. Wyczuwał coś nowego. Kolejny dotknięty? Może... może nawet nie jeden?

Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! – sygnalizowały rozedrgane zmysły.

Lecz nie, w Lipowej Alei nic mu nie zagraża, jedynie coś w atmosferze tego miejsca podpowiadało mu, że kryją przed nim jakąś tajemnicę.

Tengela Złego ogarnął gniew. Co takiego przed nim ukrywają? Albo koga?

Na pewno się tego dowie.

Musi tam wyruszyć, natychmiast.

Dolina Ludzi Lodu?

Jego myśli powędrowały dalej, na północ. Odnalazły Dolinę.

Nie, tu panował spokój, zresztą wiedział to już wcześniej, bo nawet kiedy leżał pogrążany we śnie, kierował tam swe myśli i wszystko zastawał w porządku.

Pewnie po tak wielu nieudanych próbach zrezygnowali z dotarcia do Doliny. Przypuszczał, że nie musi się już obawiać Ludzi Lodu, swych własnych potomków, którzy ośmielili się go zdradzić.

Gdyby jeszcze nie to trudne do określenia, nieprzyjemne wrażenie, że zagraża mu coś nowego, czego nie znalazł ani w Dolinie, ani w Lipowej Alei.

Musi wyjść.

Strażnik – Tengel na jego wspomnienie prychnął pogardliwie – dopiero co tu zaglądał na swą zwyczajową inspekcję, W najbliższym czasie nie wróci.

Tengel Zły usiadł bez żadnych trudności. To naprawdę obiecujące.

Zdawał sobie jednak sprawę, że nie odzyskał jeszcze pełni sił. Sygnał, nie dokończony, poszarpany, odegrano na niewłaściwym instrumencie.

No cóż, i tak zbliżało go to do zwycięstwa. Kłopot jedynie, jak zdoła ukryć się przed Wędrowcem i tą przeklętą kobietą, która nosi przy sobie naczynko ze straszną jasną wodą. Ach, jakże jej nienawidził! Taka nic nie warta dziewucha, i ośmieliła się wyruszyć w podróż przez groty, prowadzące do źródeł życia, a nawet dotarła do samego końca! Nie mógł tego pojąć, nie potrafił zrozumieć, jak mogło do tego dojść! Pogrążony w głębokim śnie zorientował się, jakie niebezpieczeństwo mu grozi, dopiero wtedy, gdy było już za późno.

To ona właśnie – Shira, takie, zdaje się, imię nosiła, stała się jego najpotężniejszym wrogiem.

Chyba że było ich więcej... Czuł się bardzo niepewnie, drżał ze strachu przed owym nieznanym, który krył się wśród Ludzi Lodu. To on właśnie raz po raz niweczył jego plany. Ale ten człowiek musiał już nie żyć, na jego miejsce przyszedł ktoś inny. Wielkie niebezpieczeństwo. I jeszcze jedno, choć jakby mniejsze.

Burknął coś, owładnięty bezsilnym gniewem. Ukrywają przed nim kogoś, jednego, a może wielu, jeszcze mu za to zapłacą! Zniszczy każdego z nich, zadręczy powoli, zadając straszliwe męki...

Tengel Zły wstał i ruszył korytarzami. W olbrzymich grotach Postojny panowała cisza, wszyscy turyści już stąd odeszli.

Postawił sobie za cel jak najszybsze dotarcie do Lipowej Alei. Wkrótce jednak się zorientował, że nie osiągnął pełni sił i to będzie stanowić przeszkodę. Ale jego moc i tak była potężna, ruszał więc w drogę bez strachu. Unosząc się lekko nad ziemią, posuwał się naprzód w dość szybkim tempie.

Zmierzch gęstniał, wkrótce zapadł wieczór. Tengel Zły przemierzał pustkowia, ale było to raczej dziełem przypadku niż wynikiem świadomego wyboru. On przecież nie przejmował się ludźmi, nie dbał o to, czy go zobaczą, czy nie.

Gdzieś w górach, w Dolomitach, ujrzał go jakiś pijaczyna, ale dla Tengela nie miało to żadnego znaczenia. Wykrzywił usta w zimnym uśmiechu, w którym nie było ani odrobiny dobroci, radości czy wesołości. Bił z niego triumf, złośliwa satysfakcja z cudzego nieszczęścia.

Kierował się dalej na północ. Wszystko szło gładko, czuł się coraz silniejszy. Na chwilę zatrzymał się w lesie, by dokładniej zaplanować swe poczynania, ale stado wron i kruków przeszkadzało mu tak, że musiał wstać i odgonić ptaki. Większość, rzecz jasna, padła martwa. Straszliwy uśmiech znów pojawił się na jego wargach, wstrętny stwór się upewnił, że nie stracił mocy.

Nieco dalej na północ minął dziwaczny błyszczący powóz bez konia. W środku siedziało dwoje ludzi. W ostatnich latach, kiedy myśli Tengela wędrowały po świecie, zdarzało mu się już widywać podobne pojazdy. Oglądał wiele dziwów, których nie potrafił zrozumieć, choć oczywiście nie chciał się do tego przyznać.

Jeszcze później natknął się na jakąś kobietę. Ach, jakże ona wrzeszczała! Ale wystarczyło, by ledwie syknął, a już padła na ziemię bez życia.

Doskonale!

A potem...

Tengel Zły kierował się wyłącznie instynktem, pojęcia geograficzne nic a nic dla niego nie znaczyły. Nie miał świadomości, że znajduje się w Niemczech, niedaleko Berlina.

Doszły go stamtąd pewne odgłosy. Dzięki swym wyostrzonym zmysłom mógł stwierdzić, co dzieje się w odległości wielu mil. A to, co wyczuwał, spodobało mu się, pociągało do tego stopnia, że zmienił kurs i postanowił nadłożyć drogi, by się temu lepiej przyjrzeć i przysłuchać.

Niepokoiła go jednak pewna myśl. Jego moc nie była tak potężna, jakby sobie tego życzył. Posuwał się zbyt wolno, a kiedy musiał podjąć większy wysiłek, coś w nim stawiało opór. Jak zatem miał przez dłuższy czas ukrywać się przed Wędrowcem? Próbował stać się niewidzialny dla tamtej kobiety, ale próba niestety się nie powiodła. Nie miał dość sił, czuł się niedoskonały, a to doprowadzało go niemal do szaleństwa.

Dlaczego, dlaczego ten niedołęga nie zagrał na swym dziwacznym instrumencie całego sygnału? Dlaczego nikt nigdy nie ukończy melodii?

On, Tengel Wielki, nie powinien być tak marnie traktowany.

W jaki sposób zdoła zatrzeć za sobą ślady, by Wędrowiec i jego sprzymierzeńcy nie zdołali go odnaleźć?

Wędrowiec w Mroku nie ustawał w poszukiwaniach.

Nietrudno było iść śladem Tengela Złego. Pasmo ohydnego, duszącego smrodu ciągnęło się za nim w powietrzu. Nie był to jedynie odór zasuszonej istoty, która od sześciuset pięćdziesięciu lat tkwiła pod ziemią, choć i ta woń nie była aromatem róż i konwalii. Trawę i drzewa, które Tengel Zły mijał w swej podróży, przenikała przede wszystkim dławiąca, ohydna woń samej esencji zła.

Wędrowiec dotarł do miejsca, gdzie Tengel zatrzymał się na odpoczynek, i zobaczył martwe ptaki. Natrafił także na zmarłą kobietę, zanim ktokolwiek inny ją odnalazł.

I wkrótce potem zorientował się, że Tengel Zły już nie kieruje się ku Lipowej Alei czy Dolinie Ludzi Lodu. Skręcił na wschód, najwidoczniej powziął jakieś inne zamysły.

Wędrowiec przekazał wiadomość Tengelowi Dobremu i jego towarzyszom, po czym ruszył dalej śladem złego przodka.

Tengel Zły ukrył się wysoko w maleńkiej niszy tuż przy wielkiej trybunie. Znajdował się na ogromnym stadionie po brzegi wypełnionym ludźmi.

„Sieg Heil!” wołał, czyniąc gest ręką w stronę trybuny.

Stał tam mały, śmieszny człowieczek, a z jego ust płynął strumień wspaniałych, ociekających nienawiścią słów. Wśród nich Tengel Zły wyłowił takie wyrazy, jak „die Juden” i „Lebensraum”. Słowa te nic mu nie mówiły, w myślach natomiast umiał czytać jak w otwartej księdze. A myśli tego człowieka okazały się nad wyraz zgodne z jego własnymi. Żądza władzy, okrucieństwo, bezwzględność...

Mali ludzie – mali ciałem lub duchem – rzucają niekiedy bardzo długie cienie...

Obok niszy przeszło dwóch umundurowanych mężczyzn, Tengel wcisnął się głębiej. Jeden z nich zwrócił uwagę na nieprzyjemny zapach, drugi zaprotestował przeciwko takiemu określeniu, twierdząc, że to straszny odór, ostry aż kręci w nosie, obrzydliwy, nigdy jeszcze nie czuł czegoś podobnego.

– Nadęte głupki – syknął Tengel.

Znów skoncentrował się na mówcy i jego najbliższych współpracownikach stojących tuż za jego plecami.

Sam mówca nieszczególnie go zainteresował. Okazał się zbyt głupi, niewykształcony, a poza tym budził wesołość swym wyglądem. Nadęte zero, ryczące głośno, ale w środku puste. Obok niego stał wielki, gruby mężczyzna w mundurze obwieszonym błyskotkami. Cienkie wargi Tengela skrzywiły się z pogardą. I jeszcze jeden, chudzielec, który za wszelką cenę starał się wyglądać dostojnie. Obdarzony bystrym umysłem, lecz o zbyt błazeńskim usposobieniu.

Za to tam...

Tak, tamci, stojący nieco dalej, o wiele bardziej mu się podobali. Wysoki oficer z wąsami; przy oczach miał kawałki szkła. Zimny i cyniczny.

On?

Nie, Tengel dostrzegł jeszcze jednego, stojącego niedaleko wysokiego oficera, młodszego, przystojniejszego mężczyznę, zimnego jak lód, zupełnie pozbawionego uczuć, prawie nieludzko bezwzględnego. Takie impulsy odebrał Tengel, starając się przeniknąć duszę tego człowieka. Okrutny, ale jeszcze w niedostatecznym stopniu. Jeszcze nie.

Straszydło znów uśmiechnęło się z zadowoleniem. O, ten człowiek naprawdę mu się spodobał! Już w chwilę później lepiej znał młodego mężczyznę o ostrych rysach. Mały pajac rozdzielał odznaczenia; nazywał je orderami. Kolejno wywoływano mężczyzn i na mundurach każdego pojawiały się nowe błyskotki. Śmiechu warte, pomyślał Tengel. Ale najważniejsze, że upatrzony przez niego młodzieniec także musiał wystąpić z szeregu. Nazywał się Reinhard Heydrich i wyróżnił się chyba w policji. Zresztą Tengel z obojętnością przyjmował tę czczą gadaninę. Był jednak przekonany, że na tego człowieka warto postawić, on może zdobyć wielką władzę, jeśli tylko otrzyma stosowną pomoc.

Spotkanie dobiegło końca, wszyscy stojący wcześniej na podium marszowym krokiem minęli zakamarek, w którym ukrył się Tengel. Prastary stwór przyglądał im się spod zmrużonych powiek, ziejąc pogardą dla wszystkich tych nędznych robaków.

Oto i jego wybraniec...

Wędrowiec dotarł do Berlina dzień po tym, jak straszna wiadomość obiegła świat:

Oddziały niemieckie wkroczyły do Pragi, Czechosłowacja przestała być wolnym krajem.

Groźba drugiej wojny światowej zawisła nad ziemią niczym czarna burzowa chmura nad horyzontem.

Wędrowcowi udało się latać tropem Tengela aż do stadionu sportowego w Berlinie. W tym miejscu ślad urywał się całkowicie. Wędrowiec w Mroku nie mógł wprost dać wiary własnym zmysłom.

A sprawa była najwyższej wagi: Tengelowi Złemu udało się zniknąć, jakby rozpłynął się bez śladu.

Groziło to nad wyraz przerażającymi konsekwencjami.

ROZDZIAŁ II

 

Dzieci Vetlego Voldena bardzo się od siebie różniły. W roku 1939 Mari miała siedemnaście lat, Jonathan – piętnaście, a Karine trzynaście. Z pozoru wszystkie wydawały się szczęśliwe, a to dlatego, że zwłaszcza dziewczęta starannie potrafiły ukrywać swe myśli i uczucia.

Mari, najstarsza, była bardziej otwarta.

Ileż to razy narzekała na swoje imię. „Malin i Mali”, prychała, „Marit i Mari”. Czyżby Ludziom Lodu całkiem zabrakło fantazji? Nigdy nie wiadomo, o kim mowa, trzeba sobie przypominać, kim jest Mari. A ja to ja, bardzo ważna osoba. „W twoim rozumieniu” – dopowiadał Jonathan, droczyli się bowiem ze sobą bezustannie.

Mari żyła pod stałą wewnętrzną presją. Za wszelką cenę starała się unikać nieprzyjemności, pragnęła być lubiana przez wszystkich, a w dodatku chciała, by wszyscy lubili się nawzajem. Nie znosiła ludzi zagniewanych i skwaszonych, kiedy słyszała czyjąś kłótnię, czuła się chora. Nie mogła znieść świadomości, że ktoś może jej nie lubić. Słysząc opowieści o cierpieniach ludzi czy zwierząt, zatykała uszy. Nigdy też, będąc świadkiem sporu, nie poparła żadnej ze stron, to nie do pomyślenia. Ktoś przecież mógł się wtedy na nią obrazić.

Żaden człowiek nie może żyć w taki sposób. Ale Mari próbowała.

Dlatego też traktowano ją jak powierzchowną, rozchichotaną pannę, bo Mari reagowała na wszystko śmiechem, nawet jeśli w danej sytuacji było to bardzo niestosowne. A gdy tylko zauważyła najdrobniejsze choćby objawy konfliktów czy nieporozumień wśród kolegów w szkole, natychmiast starała się je załagodzić. Jeśli to się nie udawało, odchodziła ze śmiechem.

Mari chciała przyjaźnić się z całym światem, dlatego często okazywała przesadną szczodrość, oddawała wszystko, co miała. Z natury uczciwa, nigdy nie podkradała nic rodzicom, ale nie zawsze zwracała resztę pieniędzy, jakie zostały jej po zrobieniu zakupów. Nie robiła tego z premedytacją, po prostu zapominała. Wszystkie drobne kwoty, jakie otrzymywała, przeznaczała na słodycze dla koleżanek.

Miała wielu kolegów, ale żadnej przyjaciółki, była klasowym wesołkiem i błaznem, osobą, z którą nikt nie rozmawiał poważnie.

Po matce Francuzce odziedziczyła urodę i szybkie, dość gwałtowne ruchy, po Vetlem – wesołe usposobienie. Miała ciemną cerę i ciemne włosy, piwne oczy zdobiły wąską twarzyczkę o wyrazistych rysach, którą zapamiętywał każdy, kto ją raz ujrzał. Nie da się zaprzeczyć, że miewała miłosne przygody, bo pełne radości życia, bezpośrednie dziewczęta zwykle cieszą się powodzeniem.

Chłopcy jednak byli jeszcze zbyt niedojrzali, by zrozumieć jej beznadziejną nieustanną walkę o pozyskanie sympatii całego świata.

Do chwili obecnej, do roku 1939, zdążyła już zakochać się śmiertelnie i na wieki co najmniej dwadzieścia razy, ale uczucia jej gasły równie prędko i gwałtownie, jak się rodziły.

Zawsze skory do drwin Jonathan nie mógł powstrzymać się od komentarza na temat swobodnego stylu bycia siostry. „Świetnie – stwierdził pewnego razu. – Podobno właśnie nasza gałąź rodu ma przysporzyć ziemi wielu nowych mieszkańców, Ojciec i matka nieźle zaczęli – od trójki dzieci. Ty też musisz wypełnić swój obowiązek. Możesz już zacząć się rozmnażać! Zresztą, moim zdaniem, podjęłaś odpowiednie kroki”.

Mari w odpowiedzi cisnęła w niego poduszką, ale te słowa mocno jej dopiekły. Miała wrażenie, że Jonathan gniewa się na nią, a do tego przecież nie mogła dopuścić! I czyżby naprawdę dorobiła się już tak złej opinii, że dotarła ona nawet do jej rodzonego brata?

Mari poszła do swojego pokoju, czując, jak rozpacz ściska jej serce. A przecież właśnie odkryła wspaniałego chłopca, tego jednego, jedynego, wiedziała to na pewno. (Tak jak za każdym poprzednim razem, ale o tym Mari już zapomniała.)

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin