Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 35 - Droga w ciemnościach.odt

(304 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXV

 

 

Droga w ciemnościach

ROZDZIAŁ I

 

Drobne kamyki chrzęściły pod stopami idących, gdy posuwali się naprzód wąskimi korytarzami. Karbidowe lampy syczały cichutko. Gdy któryś się odezwał, głos dudnił długo za nimi i przed nimi albo odbijał się głucho od niewidocznych ścian.

Od czasu do czasu odpowiadało im zdumiewająco głośne echo. Tak było wówczas, gdy szli pod ogromnymi sklepieniami, wznoszącymi się wysoko, na co najmniej pięćdziesiąt metrów nad nimi.

Sceneria niezwykłej piękności otworzyła się przed oczyma idących, gdy posuwając się mozolnie naprzód, dotarli do obszaru pełnego fantastycznych formacji. Niektóre mogą przywodzić na myśl wypalone do połowy świece w przytłumionych, a mimo to intensywnych barwach. Inne przypominają drzemiące trolle. U stropu zwieszają się stalaktyty, połyskliwie białe, mieniące się żółcią lub czerwienią, gdzie indziej znowu całkiem przezroczyste. Podłoże groty jeży się sterczącymi w górę stalagmitami. Mogą one osiągać zawrotne wysokości, niektóre są tak cienkie, że wydaje się, iż mogą się w każdej chwili złamać.

Trwają tak od tysięcy lat.

Trzej młodzi wędrowcy jednak odnosili się z umiarkowanym zainteresowaniem do tych kwarcowo–wapiennych formacji. Znajdowali się w takiej części systemu grot, który dostępny był dla turystów, który został dokładnie zbadany i opisany, wszystko naniesiono na mapy. Trzej badacze chcieli oglądać inne okolice.

Szedł z nimi pochodzący stąd przewodnik. W przeciwnym razie nie dostaliby zezwolenia na wędrówkę w wiecznym mroku. I ten przewodnik znał ich bardzo dobrze, bo nie pierwszy raz wędrowali razem przez ciemne korytarze.

Trzej młodzi ludzie wciąż widzieli przed sobą jego plecy. Był bardziej niż oni przyzwyczajony do chodzenia po wyboistym podłożu. Wskutek trwającej setki wieków erozji skały były wyżłobione, nierzadko wkraczali w rejony, gdzie zalegały drobne kamienie. Gdzie indziej jakaś rzeka płynąca tu w praczasach zmyła wszystko i zostawiła tylko nagą skałę.

Prawie ze sobą nie rozmawiali. Szli w milczeniu, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą dobrze znane rejony, skupieni i świadomi celu. Bo tym razem odkrywać mieli obszar, którego nawet przewodnik nie znał.

Działo się to w Adelsbergu w Słowenii.

Był rok 1914.

Adelsberg to austro–węgierska nazwa miejscowości. Właśnie tutaj w roku 1779 został stracony Solve Lind z Ludzi Lodu, a jego nieszczęśliwy syn, Heike, płakał nad losem ojca. Heike był jedyną istotą na świecie, która opłakiwała Solvego z Ludzi Lodu.

Słoweńska nazwa osady brzmi: Postojna.

Tutaj znajdują się największe w Europie i najpiękniejsze tereny krasowe, a jaskinia Postojna należy do najsłynniejszych. Już w wieku trzynastym znano tę „starą grotę”. W chwili swej śmierci Solve spojrzał prosto w jej otwór i zrozumiał.

W roku 1918 odkryto, że system grot jest znacznie większy, niż początkowo sądzono. Przed wiekami płynąca tędy rzeka Piuca wymywała skały, a woda rozpuszczała wapień, tworząc potężne puste komory. Teraz Piuca znika w szerokiej szczelinie i wypłukuje podłoże na niższym poziomie, nieco dalej od tej rozległej sieci korytarzy, przesmyków i grot u podstawy góry.

Turyści i grotołazi znaleźli, oczywiście, wejście do wnętrza. Postarano się o „przejezdną” drogę dla zwiedzających, żeby nie błądzili w ciemnych sztolniach i nie wpadali w bezdenne szyby.

Eksploratorom zostawiono więcej swobody. Lecz także oni musieli zawsze mieć ze sobą przewodnika, silnego chłopa z tutejszych okolic.

Wielu z tych, którzy odwiedzili jaskinie Postojny, twierdzi, że nie zna świata, kto tego nie widział.

I trzeba powiedzieć, że jest to pogląd bliski prawdy. Można do Postojny zrobić przejażdżkę kolejką wąskotorową, jakieś półtora kilometra w głąb, jest to fantastyczne przeżycie nawet dla najbardziej wymagających. Ale łączna długość podziemnych korytarzy, przecinających się i krzyżujących na różnych poziomach, jest wielokrotnie większa. Mówi się o dziesiątkach kilometrów jedynie w odniesieniu do znanych i opisanych przejść.

Tamtego roku, 1914, kiedy trzej młodzi grotołazi ze swoim przewodnikiem wędrowali w ciemnościach, większość terenu pozostawała jeszcze nie zbadana i żadnej kolejki, rzecz jasna, nie było.

Przewodnik przystanął i zaczekał na idących z tyłu.

Kiedy go dogonili, powiedział po niemiecku:

– Wejdziemy teraz do bardzo wąskiego szybu. Dobrze, że wszyscy jesteście szczupli i niewysocy. Będziemy używać liny, bo chociaż okolice wejścia wydają się płaskie, to potem jest ostry spad, a szyb ma znaczą głębokość.

Kiwali w skupieniu głowami i przygotowywali się do zejścia.

Przyzwyczajeni byli do opuszczania się w głąb nieznanych mrocznych sztolni. Jeden po drugim ostrożnie wchodzili do wąskiego szybu i posuwali się za przewodnikiem w ciasnym, dość nieprzyjemnym pasażu, w którym stalagmity zagradzały im drogę.

Przewodnik znowu przystanął.

– Do tego miejsca jaskinia jest znana – rzekł cicho. – Ja i jeszcze jeden poszliśmy kiedyś kawałek dalej, ale... musieliśmy zawrócić.

– Nie było przejścia?

– W postaci korytarza, nie.

Więcej nie powiedział. To znaczy o grocie. Dodał natomiast:

– Ludzie gadają, że jacyś inni też próbowali wejść. Dwadzieścia pięć lat temu. Też musieli zawrócić.

– Z tego samego powodu?

– A z jakiego by innego? Oni potem pomarli, bardzo szybko jeden po drugim, i nikt nie zdążył ich zapytać.

Najmłodszy z trzech grotołazów powiedział hardo:

– Ale my pójdziemy dalej, co?

– Oczywiście – potwierdzili towarzysze z przekonaniem.

Przewodnik milczał.

Bardzo trudno było forsować następne wzniesienie, pokryte stalagmitami, czyli formacjami wznoszącymi się ku górze. Niekiedy przejście było tak ciasne, że musieli się przeciskać, w jednym miejscu dostrzegli, że ktoś starał się wyrąbać skalne występy, żeby zrobić sobie przejście.

– To pewno ci, którzy tu wtedy przyszli – mruknął przewodnik.

Jedna z latarek zgasła i mimo starań nie dawała znaku życia. Jej właściciel poczuł się niemal osamotniony.

Gdy po omacku przesuwali się dalej, ocierając sobie kolana i biodra do krwi o wystające skały, nagle przystanęli wszyscy.

– Co to jest? – pytali z niedowierzaniem.

– Ja myślę... – zastanawiał się przewodnik. – Myślę, że to tkwi gdzieś w środku.

Wszyscy ze wstrętem pociągali nosami.

– Boże drogi – mruknął któryś.

– Nie jest to zbyt silne, ale smród ohydny – dodał trzeci.

– Idziemy dalej!

Ruszyli przed siebie, ale jakoś wolniej i z mniejszym zapałem.

Odór stawał się coraz silniejszy. W końcu jeden z wędrowców przystanął.

– Nie, już dalej nie dam rady, zaraz zwymiotuję!

Pozostali zanosili się kaszlem.

– Poprzednim razem doszliście aż tutaj? – zapytał jeden przewodnika.

– Nie, skąd? Nawet się nie zbliżyliśmy do tego miejsca.

– Co to może być?

Ostrożnie wciągali dławiący smród.

– Nigdy przedtem nie czułem czegoś podobnego – mruknął któryś z grotołazów. – Jest tu gdzieś coś starego, może zgniłego, stąd ten okropny odór, który przesyca ściany. Może to jakiś związek chemiczny?

– W każdym razie to nie padlina, choć smród przypomina zgniliznę.

Przewodnik, który był prostym, ale kulturalnym człowiekiem, powiedział:

– To, oczywiście, zabrzmi głupio, ale mnie się zdaje, że to śmierdzi... złem... w jakiś sposób. To znaczy złością.

Zachichotał, jakby chciał zatrzeć nieprzyjemne wrażenie swoich słów, ale grotołazom nie było do śmiechu.

– Ja bym powiedział to samo – rzekł któryś.

– Gdyby nie to, że czas smoków minął, mógłbym uwierzyć, że dotarliśmy do jamy jakiegoś smoka – powiedział najmłodszy.

– Zawracamy – zaproponował niepewnie jeden z jego towarzyszy.

– Jeszcze parę metrów – prosił inny.

– Ja nie idę – oświadczył przewodnik. – Dalej możecie sobie iść sami.

Dyskutowali przez chwilę. Najmłodszy zrobił kilka kroków naprzód i poświecił sobie latarką.

– Dalej nie przejdziemy – szepnął bezbarwnie.

Wszyscy podeszli do niego.

W blasku latarki zobaczyli ciemny otwór szybu tuż u stóp kolegi. Reszta ginęła w gęstym mroku.

To stamtąd wydobywał się odór. Później, kiedy już się znaleźli na świeżym powietrzu, mogliby przysiąc, że z czarnej jamy szybu wydobywał się dziwny kurz.

Nigdy dalej nie poszli. Nikt inny zresztą też nie. Bo przewodnik zamknął przejście już w tym miejscu, gdzie musieli używać liny. „Teren zbadany. Bez wartości. Wejście grozi śmiercią lub kalectwem”.

Najdziwniejsze było to, że żaden z nich nie miał ochoty rozmawiać o przeżyciach w podziemnych korytarzach. Zresztą, nie bardzo też mieli czas na rozmowy. Jeden zapadł na jakąś okropną chorobę, ciało pokryło się ropiejącymi wrzodami, obrzmiałe gruczoły limfatyczne sprawiały, że nie mógł się poruszać i wkrótce zmarł. Drugi dostał zawrotu głowy podczas kolejnej wyprawy do jaskiń, spadł do głębokiego szybu i zginął na miejscu.

Trzeci zapadł na ciężką chorobę płuc, uszkodzonych odorem w jaskini, i także umarł. Podobny los spotkał przewodnika.

A zatem żadnych świadków.

Nowe stulecie przyniosło wielkie przemiany we wszystkich dziedzinach życia. Przeważnie dobre, lecz także złe; mnóstwo pięknych rzeczy przepadło. Jak to powiada Verner von Heidenstam w poemacie „Szwecja” i „I podzwaniają dzwoneczki, gdzie pożar ziemię złocił...”

Ach, jak to dawno temu dzwoneczki dźwięczały w górach i lasach Szwecji!

Wszystko przeminęło tak szybko, przemiany nadeszły tak nagle, że ludzie, zwłaszcza starsi, z trudem za nimi nadążali.

Także w dziedzinie kultury zmiany przybierały charakter eksplozji. W muzyce, na przykład, wszelkie ustalone pojęcia zostały postawione na głowie. Pojawiły się określenia w rodzaju: elementy politonalne, skala chromatyczna czy atonalny ekspresjonizm. W roku 1910 Arnold Schonberg ogłosił swoje „Trzy utwory na instrument klawiszowy, opus II”, czym zapoczątkował rewolucję w muzyce. W roku 1913 Igor Strawiński wywołał w Paryżu skandal premierą „Święta Wiosny”. Dzikie, pogańskie dźwięki i rewolucyjna rytmika, to było za wiele dla uroczyście wystrojonej paryskiej publiczności, słuchacze wstawali z miejsc i opuszczali salę.

Ale nowa muzyka pojawiła się po to, by zostać. Wielu poszło śladem łamiących tradycje, byli wśród nich i wielcy kompozytorzy, i pospolici naśladowcy. Popłynęła fala szalonych eksperymentów, z najrozmaitszymi brzmieniami, dwunastotoniczną skalą i przenikliwymi, mistycznymi zgrzytami.

Dla Ludzi Lodu miało to mieć katastrofalne następstwa, ale oni jeszcze o tym nie wiedzieli; nigdy się specjalnie muzyką nie zajmowali i rzadko kiedy miewali czas, żeby pójść na koncert.

Pojęcia nie mieli o tym, że dzieją się straszne rzeczy.

Aż do czasu, gdy młody szaleniec Vetle miał nocną wizytę.

Wiele się jednak wydarzyło, zanim ta noc nadeszła.

Tam gdzie wielka hiszpańska rzeka uchodzi do morza, utworzyła się w ciągu tysiąca lat ogromna delta, mokradła tak rozległe, że z jednego brzegu drugiego nie było widać.

Na mokradłach, to tu, to tam, znajdowały się wzgórza i suche wzniesienia, wysokie, porośnięte trawą, lub nagie skały.

Na jednym z takich wzniesień rozłożyło się stare zamczysko. Zabudowania kryły się pośród niewielkiego, obumarłego lasu, otoczonego ze wszystkich stron wodą. Gdzieniegdzie tylko widziało się małe wysepki, a poza tym jedynie mokradła. Obecnie las już całkiem wyginął, zamczysko zamieniło się w ruinę, ledwie z daleka widoczną, a bagna zostały w dużej mierze osuszone. Ale wtedy, w roku 1914, zamczysko pośród bagien wciąż służyło ludziom.

Budowla nosiła znamiona charakterystyczne dla czasów, kiedy w Hiszpanii panowali Maurowie, ale z zewnątrz wyglądała na podupadłą; odłupane od ścian kamienie zalegały w bagnie. W środku jednak wszystko było równie wspaniałe jak dawniej, a liczna służba spełniała najbardziej nawet ekscentryczne zachcianki właściciela i jego rodziny.

Nie tak znowu straszna odległość dzieliła zamek od Sewilli, więc pan na zamku, który był melomanem i człowiekiem bardzo pod względem muzycznym uzdolnionym, często odwiedzał sale koncertowe miasta.

Pan ów grywał na flecie. Zajmował się także trochę kompozycją, choć tego akurat nie powinien był robić, bo w tej dziedzinie sztuki poruszał się jak słoń w składzie porcelany. Bardzo się jednak interesował nowymi prądami tonalnymi i przyswajał sobie wszystko bez wyjątku. Mógł godzinami eksperymentować na swoim flecie, przelatywał po całej skali z góry na dół i z powrotem, wydobywał przenikliwe piski i zgrzyty, zużywał mnóstwo papieru nutowego, ale nigdy niczego nie wyrzucał w przekonaniu, że wszystko, co pisze, ma nadzwyczajną wartość.

Zdarzało mu się, oczywiście, napisać czasem coś niezłego, przeważnie jednak była to sieczka, nie dokończone frazy bez stylu i znaczenia.

Mokradła wokół zamku prezentowały się naprawdę paskudnie. Trzeba było dobrze znać okolicę, by mieć odwagę się tam zapuścić. Do wzgórza zamkowego wiodła prosta droga, a u jej początku znajdował się domek strażnika, trzymającego duże, złe psy. Tak więc zamek był bardzo dobrze chroniony; o to właśnie don Miguelowi chodziło. Był to, jako się rzekło, człowiek ekscentryczny, wyobrażał sobie, że jest postacią znaną na świecie, przez co narażoną na zawiść innych, którzy mogliby go nawet zamordować. Służbę miał zaufaną, zwłaszcza starannie dobierano strażników, wybierano chętnie ludzi posługujących się bronią i nie nazbyt wścibskich.

Don Miguel wmówił sobie, że jest geniuszem, nie mającym w tym stuleciu równych. Co tam Schonberg albo Strawiński! Płotki! Ale nuty don Miguela nie mogły nikomu wpaść w ręce, nikt nie mógł grać ani słuchać tej muzyki! Nikt nie był jej godzien!

Rozumowanie don Miguela było, jak powiedzieliśmy, nieco dziwne.

I oto któregoś dnia zdarzyło się, że zaczął grać na swoim flecie pewien temat.

Bardzo dziwny temat.

Główna idea utworu wywodziła się, oczywiście, ze stylu dodekafonistycznego, ściągniętego od Schonberga, ale jej rozwinięcie było już własnym dziełem don Miguela.

Szczególnie daleko się w pracy nie posunął, nie miał zresztą cierpliwości, żeby się skupić i zrealizować wszystko, co zamierzył.

Zdołał zapisać na papierze dwie pierwsze frazy, mistyczne i niezrozumiałe, po czym zagrał je jeszcze raz.

Zapisał kilka kolejnych taktów...

Tych już jednak zagrać nie zdążył, bo wszedł służący i przypomniał o planowanej wizycie w mieście. Powóz już czekał.

Roztargniony jak zwykle don Miguel rzucił arkusz nutowy na stos innych papierów do pięknie rzeźbionej skrzyneczki i zapomniał o wszystkim.

Ale dwa pierwsze tony już zabrzmiały...

Z daleka, skądś z bardzo daleka?

Może to tylko echo niesione przez wiatr?

Tony.

Długo, długo wyczekiwane tony. Setki lat czekania, dziesiątki pokoleń.

Nareszcie!

Tengel Zły drgnął na swoim legowisku i ledwie dostrzegalnie otworzył swoje szarożółte oczy.

Wsłuchiwał się w echo jeszcze wibrujące w najgłębszej z jaskiń Postojny.

Narastała w nim irytacja.

To przecież zaledwie przygrywka. No, dalej! Nie przerywaj, graj!

Muzyka jednak umilkła, tylko echo drgało jeszcze wśród skał.

Graj dalej! To za mało! Więcej, tam jest dalszy ciąg, w przeciwnym razie ja nie zdołam...

Ale niczego więcej już nie usłyszał.

Początek... To był właściwy początek! Upragniony! Więc dlaczego potem zapadła cisza?

Czekał długo, ów Tengel Zły, czekał z wciąż narastającą, wściekłą niecierpliwością. Czekał... czekał...

Minęło już bardzo wiele czasu i w końcu musiał przyjąć do wiadomości, że dalszego ciągu nie będzie, że ktoś się z nim tylko drażnił. Ktoś, kto mógłby... Kto? Skąd to przyszło?

Nie było czasu zastanawiać się nad tym akurat teraz. Teraz należało sprawdzić, jak dalece te skąpe tony ożywiły jego zdrętwiałe ciało.

W ostatnich dziesięcioleciach budzono go wielokrotnie. Nigdy jednak nie był w stanie się poruszyć.

Ruch i zamieszanie wokół wybranej przez niego góry złościło go niezmiernie. Ludzie kręcili się tłumnie po tej, zdawało się, znakomitej kryjówce, którą sobie wybrał w trzynastym wieku. Wtedy panowała tutaj niezmącona cisza. Teraz się to, niestety, zmieniło. Kilka razy podeszli nawet prawie do jego legowiska. Nietrudno było ich unieszkodliwić jedną czy drugą klątwą, sprawić, by nie byli w stanie opowiadać o tym, co widzieli, wszystko to jednak bardzo go niepokoiło.

Tak jak ci ostatni, w tym roku. Podeszli cholernie blisko, udało mu się ich zatrzymać dosłownie na samym skraju groty. No, ale już ich nie ma, pomarli wszyscy.

Mogą jednak przyjść inni. Wielu innych...

Tengel Zły chciał wstać i wyjść. Był już szczerze znudzony tą wieczną, często bardzo płytką i męczącą drzemką.

Teraz nadszedł dla niego czas działania, powinien przejąć władzę nad światem i sprowadzić nań prawdziwe zło. Swoje zło, tak by mógł opanować w człowieczych duszach wszystkie niepotrzebne skłonności do czynienia dobra, a potem przemienić ludzi w powolnych sobie niewolników. A opornych unicestwić.

Miał wielu gotowych do pomocy, gdy czas nadejdzie. Teraz... Może nareszcie teraz się powiedzie?

Chyba jednak nie! Bo... jakim sposobem? Po dwóch żałosnych tonach?

Wolno, bardzo wolno i głęboko wciągał powietrze. Czy powinien zebrać siły i próbować się poruszyć?

A jeśli się nie powiedzie?

Może podnieść rękę?

Mózg nakazał ręce się poruszyć, napiąć mięśnie i unieść się nad posłaniem.

Nie. To za wiele na początek.

Jego przesycony złem mózg zdążyły już wypełnić myśli o zemście. Zemście na tym bękarcie, który odważył się z niego zadrwić, grając tylko początkowe tony sygnału. Odnajdzie ten diabelski pomiot i gołymi rękami wyciśnie z niego to jego nędzne życie, jeśli nie odegra melodii do końca.

Przedtem jednak trzeba się wyswobodzić, trzeba wstać.

Całą uwagę skupił na małym palcu, próbował nim poruszyć. Potwornie długi paznokieć, który przemienił się w ohydny szpon, przeszkadzał, ale palec drgnął. Podporządkował się rozkazowi!

Palec przypominał zardzewiały skobel, ale się poruszył!

Tengel był wolny!

Nie...

Instynktownie wyczuwał, że tych kilka tonów nie mogło wystarczyć.

Piekło i szatani!

Ale nie zamierzał się poddawać. Po raz pierwszy miał możliwość wydobycia się z drzemki i miałby tak od razu ustąpić?

Nigdy w życiu!

Jeszcze jeden palec...

Czas mijał, Tengel Zły walczył ze swoim stawiającym opór ciałem.

Palec poruszał się już prawie swobodnie.

Cała ręka?

Tak!

Tak, porusza się, porusza, był w stanie podnieść całą rękę!

Teraz to już tylko kwestia czasu.

Czas? Nie miał do tego cierpliwości, czasu to miał aż nadto przedtem. Teraz chciał wstać i wyjść!

Wyjść i narzucić ludziom swoją władzę z piekła rodem.

Minęły stulecia wymagające cierpliwości.

I właśnie dotarł do krytycznego punktu.

Z wielkim trudem Tengel Zły uchwycił się obiema rękami posłania i spróbował się podnieść.

Powolutku, jakby był mumią, która chce się obudzić, co zresztą nie było takie dalekie od prawdy, uniósł głowę nad swoim liczącym setki lat legowiskiem. Czuł to w całym ciele, każdą komórką szarpał ból, z posłania wzbijał się obłok dławiącego, śmierdzącego pyłu.

Jemu to jednak wcale nie przeszkadzało. Z tym smrodem żył przez stulecia, polubił go.

Ledwie dostrzegał, że skały wokół niego dygocą jak w strachu, że w całym systemie grot rozlega się grzmiący huk, że cuchnący pył wypełnia grotę i płynie dalej, poprzez korytarze, a przerażeni turyści z dostępnego publiczności rejonu uciekają w popłochu jak najprędzej ku światłu.

Zajmowanie się takimi sprawami było poniżej godności Tengela Złego.

Bo oto usiadł na posłaniu! Usiadł po raz pierwszy od roku 1295, kiedy schronił się w tej jaskini.

To było niesamowite uczucie. Złość buzowała w nim, a zarazem czuł się nieskończenie silny! Teraz jego czas się dopełnił.

I tak już będzie na zawsze, bo czyż nie obiecano mu życia wiecznego?

Teraz świat się dowie, co Tengel Zły potrafi!

Ale, ach, jakże to wszystko się wolno toczy! Ledwie był w stanie się poruszać, a myśli płynęły nieznośnie ociężałe.

Sprawy miały się nie tak jak powinny. On musi być silny, musi zapanować nad całym światem, a tego w tym stanie nie dokona.

Prawda dotarła do jego świadomości, przeniknęła go falą bezgranicznego rozczarowania. Potrafił teraz wykorzystać nie więcej niż połowę swoich możliwości.

Tengel Zły zaczął kląć, wyrzucał z siebie długie przekleństwa w swoim pierwotnym, ałtajskim języku. Jego przodkowie także mieli swoich bogów zła i do nich się teraz zwracał.

I jeszcze bardziej nienawidził wszystkich, którzy go zawiedli, oszukali go, drażnili się z nim w czasie, gdy trwał w uśpieniu.

Oni będą pierwszymi, którzy poznają siłę jego gniewu!

Ale wciąż tkwił pod ziemią, poruszał się powoli i bezradnie jak niemowlę! Cholera! Cholera! Cholera!

Ech, do diabła z tym! Poradzi sobie bardzo dobrze nawet z tak skąpymi siłami, jakie posiada. Czas nadszedł. Teraz albo nigdy!

Niepewnie podejmował coraz to nowe próby, żeby wstać.

Momentami miał wrażenie, jakby chciał podnieść kolosa na glinianych nogach. Nic nie układało się po jego woli, każde najdrobniejsze działanie kosztowało go wiele wysiłku, za jednym razem był w stanie wykonać zaledwie jeden mały ruch i za każdym razem trwało to godzinami.

Przeklęci Ludzie Lodu! Jego własne potomstwo!

Teraz dostaną za swoje!

To przecież ich przede wszystkim obdarzył zaufaniem. I oto w tym właśnie rodzie przyszedł na świat jego imiennik i on to odebrał Tengelowi Złemu zwolenników, sprawił, że większość odwróciła się od niego. Tak, przed tym Tengelem Dobrym (skrzywił się okropnie na słowo „dobry”), przed nim także istnieli odszczepieńcy. Niewielu, ale mimo wszystko...

Wściekłość o mało go nie zadławiła. Ale spokojnie, nie wolno niepotrzebnie tracić sił.

Jacy to teraz Ludzie Lodu żyją? Z kim Tengel powinien się rozprawić? Czy są tam jacyś niebezpieczni osobnicy?

Ta przeklęta Benedikte! Ona wciąż żyje. Ale w następnym pokoleniu nie ma nikogo dotkniętego dziedzictwem. Dziecko, które należało do jego gromady, zostało zamordowane na brzegu fiordu. Nie, nie zamordowane, urodziło się martwe. Szkoda!

Inni żyjący współcześnie członkowie rodu go nie obchodzili. To po prostu śmieci.

O, Tengel wiedział wszystko o swoim potomstwie.

Z wyjątkiem...

Z wyjątkiem jednego?

Tego, który się ukrył. Kto to jest? Ten, który działa przeciwko niemu tak skutecznie, który atakuje go raz po raz, a Tengel nie może go pochwycić. I to nie żaden z przodków, to istota żyjąca! Przeklęta kreatura! Gdzie się to paskudztwo schowało? A może jest ich więcej?

Tengel Zły długo pienił się w straszliwym gniewie, który bardzo wyczerpywał jego siły.

Nagle odpychające oblicze się rozjaśniło. Jeśli w ogóle w związku z nim można mówić o jasności.

Przecież ma jednego! Niewolnika, wiernego pomocnika!

Kogoś, o kim Ludzie Lodu nie mają pojęcia.

Nie ma się czym tak bardzo przejmować! Jest przecież wielu myślących tak jak on, jego czeladników, nie zamierzał się jeszcze nimi posługiwać... Choć może jednak powinien? Gdyby się to okazało konieczne, gdyby miał kłopot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin